"Dzikie karty" są jednym z najwyśmienitszych projektów, jakie ukazały się na rynku wydawniczym, co potwierdza w posłowiu sam twórca cyklu, George R. R. Martin. Okazuje się, że przewodzący pozostałym pisarzom autor miał znacznie ambitniejsze plany niż wskazywały na to dwa pierwsze tomy serii. Stanowiły one zbiór opowiadań, który momentami był z powodzeniem pozorowany na powieść, ponieważ przewijał się w nim główny wątek. Jednak dopiero trzecią część, zatytułowaną "Szalejący dżokerzy", można w pełni określić terminem powieści, a konkretniej powieści mozaikowej.
Przyznam wprost: nie spodziewałem się realizacji aż tak piekielnie trudnego pomysłu. Siedmiu pisarzy musiało zaplanować akcję, fabułę i występujących bohaterów w najdrobniejszych szczegółach, w ten sposób tworząc jedną, spójną książkę. Cała akcja skupia się w ciągu dwudziestu czterech godzin, a Martin na końcu przyznaje, że starannie pilnował toku wydarzeń. Przecież mamy kilkoro różnych postaci, które powinny co jakiś czas powracać (nie może dojść do sytuacji, w której jeden z nich zostaje zapomniany na jakieś dwieście stron). Dochodzi do tego kwestia, żeby nie występowały w dwóch miejscach naraz bądź nie pokonywały odległości w czasie szybszym, niż to możliwe. Jeśli o mnie chodzi, nie dostrzegłem tutaj nawet najmniejszego uchybienia.
Historia "Szalejących dżokerów" to w zasadzie kontynuacja "Wieży Asów". Bohaterowie stawili czoła zagrożeniu z kosmosu oraz sekcie Astronoma. Ten ostatni jednak nadal żyje i wciąż ma na podorędziu swoje sługi, by z ich pomocą wcielać w życie misterny plan zemsty na ludziach, którzy wcześniej pokrzyżowali mu szyki. Dramatyzmu powieści nie brakuje, wszak nie dość, iż akcja mieści się we wspomnianej dobie, to rozgrywa się podczas jednego z największych świąt – w Dzień Dzikiej Karty, czyli 40. rocznicę pojawienia się na Ziemi kosmicznego wirusa. Właśnie on części społeczeństwa dał nadzwyczajne zdolności, czyniąc ich asami, u innych zaś wywołał okropne deformacje (tych zwie się dżokerami) bądź śmierć (mówi się, że wyciągnęli czarną damę). Zagrożenie nadchodzi więc w najciekawszym momencie: gdy do Nowego Jorku przybywają turyści, ulice zalewają tłumy świętujących, w Wieży Asów organizowane jest specjalne przyjęcie dla asów, zaś obcy, doktor Tachion, tradycyjnie próbuje się upić z powodu przytłaczającego poczucia winy za czyn swojej rasy.
"Szalejącym dżokerom" zdecydowanie nie można odmówić szybkiej, wciągającej akcji i wielowątkowości fabuły. Podtrzymuje to zainteresowanie książką i w konsekwencji ułatwia zatracenie się w niej. Niesamowite jak bardzo ten tytuł różni się od pierwszego tomu, "Dzikich kart", które potrafiły zanudzać szczegółowym przedstawieniem realiów ówczesnych Stanów Zjednoczonych (między innymi ich sceny politycznej) oraz właśnie antologiczną formułą. Dlatego podoba mi się przestawienie na powieść i większy nacisk na wątek główny. W recenzowanej pozycji losy postaci nieustannie się splatają; gładko przechodzimy z przestępczego wątku przez poszukiwanie zaginionej dziewczyny do (najistotniejszego) starcia z Astronomem, od którego wyniku zależy przyszłość świata (inna sprawa, że ów wynik raczej nie wzbudzi zaskoczenia – to dojście do niego tak fascynuje). W utworze przewijają się również bardziej osobiste wątki dotyczące rozterek bohaterów.
Z uniwersum "Dzikich kart" twórcy biorą same najlepsze osobistości. W ten sposób wydarzenia śledzimy z perspektywy Fortunato (alfonsa, który moc czerpie ze... spermy), Hirama (prowadzącego restaurację, Wieżę Asów), Jacka (zmieniającego się w groźnego aligatora), Trampuli (kontaktującej się ze zwierzętami) czy Zjawy (sprytnej złodziejki o zdolności dematerializowania swojego ciała, po użyciu której musi szukać... ubrań). Nie zapomniano także o drugiej stronie barykady – część treści została poświęcona sługom Astronoma, Zgonowi oraz Ruletce. Zwłaszcza perypetie tego pierwszego dostarczają świetnej rozrywki, ponieważ Zgon – po porażce poniesionej z rąk asów – nie pali się do działania, które nie przynosi mu odpowiednich korzyści. Przy okazji należy do grupy postaci nieprzejmujących się ludzkim życiem, bezceremonialnie mordujących każdego irytującego gamonia. Warto dodać, iż ginąć potrafią też pozytywne postacie, dlatego lekturze towarzyszy nieustanna obawa o losy protagonistów. W tle oczywiście pojawia się jeszcze więcej sylwetek, choć niekoniecznie wyrywających się na pierwszy plan.
Ciekawie wypadają tłumaczenia Martina na temat śmierci niektórych bohaterów pisanych w stylu "on sam się o to prosił" lub "nie sądziłem, że czytelnicy się do niego przywiązali". To chyba najlepiej mówi o stosunku pisarza do własnych postaci. Tak czy siak, "Szalejących dżokerów" uważam za wyśmienitą, fantastyczną lekturę, najlepszą z dotychczas wydanych w Polsce tomów "Dzikich kart". To szalenie ekscytująca i wielowątkowa powieść o płynnym tempie akcji, rozgrywająca w krótkim czasie, dzięki czemu nie zawiera ani grama nudy. Ponadto oferuje ciąg dalszy przygód znakomicie zarysowanych, różnorodnych charakterów, poznanych w poprzednich częściach (zaryzykuję stwierdzenie, że każdy z nich choć w niewielkim stopniu wzbudził waszą sympatię). Gorąco zachęcam do czytania, a sam już z niecierpliwością wyczekuję następnych tomów serii.
Dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz