Fragment książki

5 minut czytania

1

Sadima usiadła po turecku na zimnej skale, tuż przed klatką. Trzymała tabliczkę tak, żeby chłopcy widzieli narysowany przez nią symbol. Większość z nich próbowała go skopiować. Z żelaznych prętów nad ich głowami zwisały dwie kradzione latarnie, przymocowane za pomocą haków namiotowych, które zaginęły jakiemuś kupcowi z Placu Targowego. Reszta ogromnej jaskini była ciemna.

Nasłuchując kroków Franklina w długim korytarzu wejściowym, położonym na drugim końcu wielkiej pieczary, Sadima pociągnęła za nitkę w swojej postrzępionej spódnicy. Somiss nie miał wolnych środków, a ponieważ potrzebowali właściwie wszystkiego, Franklin został złodziejem. Opuszczał skały o zmroku i wracał o świcie, znosząc worki pełne skradzionych towarów, chwiejąc się pod ich ciężarem jak wiejski muł. Prawie zawsze po powrocie padał wyczerpany na swoje posłanie.

Sadima odrzuciła włosy na plecy. Chciała, żeby Franklin już tu był, wolała sobie nie wyobrażać, jak on ucieka przed strażnikami królewskimi, którzy depczą mu po piętach. Złodziei często wieszano. Gdyby strażnicy zorientowali się, kim jest Franklin, skończyłoby się to gorzej. O wiele gorzej.

Wsunęła spódnicę między bose stopy a zimną skałę. Miała buty, ale zakopała je w pudle, w lesie. Zamierzała po nie iść już dawno temu, żeby zdążyć przed zimą – ale Somiss zabronił jej opuszczać skały; wiedziała, że gdyby go nie posłuchała, nie ukarałby jej, tylko Franklina. Sadima spuściła głowę, by chłopcy nie zauważyli jej strachu – i złości.

Błyskotliwy Somiss był przyzwyczajony do służby, jedwabiu, delikatnych ciast i do niekończących się rozrywek w domu swojego ojca. Franklin też – na swój sposób. Żaden z nich nie rozumiał, jak będzie wyglądało życie w jaskiniach i tunelach, które znaleźli w skałach Limòri. Żaden z nich nie pomyślał nawet o kocach.

Początkowo Somiss był agresywny, złościł się na Franklina, na zimno, na ciemności, na własny głód i pragnienie. Ale noc w noc Franklin kradł bogaczom grube wełniane kołdry, aż wreszcie było ich dość, żeby wszyscy mogli spać na nich i pod nimi. Potem przyniósł latarnie, bukłaki na wodę, żywność, papier, atrament, pióra – i wszystko inne.

Sadima podniosła wzrok. Większość chłopców skończyła rysować.

- Pokażcie, co zrobiliście – powiedziała cicho. Sześciu z dziesięciu chłopców odwróciło tabliczki w jej stronę. Czterech pozostałych spało na siedząco; jedni trzymali kredę w rękach, inni upuścili ją na ziemię.

Kopia Juksa była niemal doskonała. Wyprostował się, kiedy Sadima się do niego uśmiechnęła.

- Idzie wam coraz lepiej – skłamała, patrząc po kolei w twarze tych chłopców, którzy przynajmniej się starali. Większość z nich unikała jej spojrzenia. Największy, Mabiki, leżał z nieobecnym wzrokiem i ziewał. Jego ciemne loki były tłuste i splątane i kiedy sięgnął, żeby odgarnąć je z czoła, upuścił tabliczkę. Jux skoczył na równe nogi i chwycił ją, po czym podał przez pręty. Sadima odłożyła tabliczkę na bok, ciesząc się, że nie pękła. Jux i Mabiki. Żaden inny chłopiec nie powiedział jej swojego imienia. Jux to wyjaśnił – dotąd tylko królewscy strażnicy i sędziowie chcieli je znać. To przerażało chłopców.

Sadima wytarła swoją tabliczkę i narysowała inny symbol. Pokazała go chłopcom, a oni zaczęli kopiować. Wcześniej, na samym początku, wciąż się przepychali i kłócili; trudno ich było nakłonić do tego, by siedzieli spokojnie na lekcjach. Teraz prawie się nie odzywali, prawie się nie ruszali. Mieli ciężkie życie; byli sierotami z ulicy. Sama myśl o tym sprawiała Sadimie ból. Nigdy nie jedli ciepłych kolacji. Nikt o nich nie dbał. Była pewna, że dotąd rysowali najwyżej grę w klasy kawałkiem węgla na chodniku. Mimo to, Somiss oczekiwał, że nauczą się dobrze kopiować.

Jux patrzył w swoją tabliczkę, poprawiając linię. Tylko on potrafił poprawnie rysować cygańskie symbole – był też jak dotąd najszybszy w pisaniu ferrinidiańskich liter. Sadima znów się do niego uśmiechnęła, a on odpowiedział jej tym samym. Skinęła głową, po czym przeniosła wzrok na pozostałych chłopców, żeby nie patrzeć na okropną bliznę w kolorze kitu, która biegła przez szyję Juksa i znikała za jego uchem. Ile miał lat? Siedem? Osiem? I już ktoś próbował podciąć mu gardło. A teraz Somiss zamknął go w klatce.

Sadimie się wydało, że słyszy jakiś dźwięk. Odwróciła się, z nadzieją, że ujrzy latarnię Franklina, maleńką bursztynową gwiazdę, świecącą z daleka przez ciemność wielkiej jaskini. Nie wrócił jednak. Jeszcze nie. Sadima narysowała chłopcom kolejny symbol do skopiowania, potem jeszcze jeden.

Minęło dużo czasu, zanim Franklin wreszcie się zjawił, uginając się pod ciężarem przydźwiganych zapasów. Sadima wstała prędko i ruszyła w stronę światła z jego latarni, nie zabierając swojej, by mieć wolne ręce do pomocy. Franklin ją pocałował. Zamknęła oczy, żeby wyraźniej poczuć dotyk jego warg. Będzie spał przez cały dzień, a kiedy się ściemni, wyjdzie znów. Świt i zmierzch – to były jedyne chwile, które mieli teraz dla siebie. „Tęsknię za tobą" – chciała właśnie powiedzieć Sadima, ale Franklin odezwał się pierwszy:

- Czy Somiss wychodził ze swojej jaskini?

Sadima wzięła od niego jedną z ciężkich toreb i zarzuciła ją na ramię.

- Nie.

Franklin pokiwał głową.

- To dobrze. O coś się złości.

- Na ciebie?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

Ale wiedział. Sadima dałaby za to głowę.

2

Przetarłem bolące oczy i zamknąłem książkę do historii. Była nudna jak flaki z olejem. Mdliło mnie już od czytania o genialnym Założycielu a na dodatek nasz mały pokój był wypełniony gryzącym dymem z lampy. Tłusta sadza pokrywała skalne ściany.

Odłożyłem książkę i zerknąłem na Gerrarda ponad wąskim przejściem, które oddzielało nasze łóżka. Jak zawsze odwrócony ode mnie, siedział po turecku i się uczył. Przetarł oczy. Kiedy wreszcie czarnoksiężnicy się zorientują, że zapieczone kopciem lampy udręczają ich uczniów? Za trzy lata? Za sto? I oczywiście robili nam to teraz, kiedy musieliśmy stale czytać, żeby nauczyć się pieśni na pamięć.

To – i suknie z worków na ziemniaki, które ścierały nam skórę w krwawych płatach, ciągłe niedojadanie, niedosypianie, niemożność zawarcia znajomości, zrobienia czegokolwiek, co złagodziłoby stały lęk; wszystko, co czynili czarnoksiężnicy, wpasowywało się w siebie tak dokładnie, jak te wykonane z brązu i miedzi części w kuszach z kolekcji mojego ojca. Czarnoksiężnicy utrudniali naukę, sprawiali, że uczenie się było prawie niemożliwe. Zaczynałem się zastanawiać, ile czasu minęło, odkąd ktokolwiek ukończył Akademię w Limòri. Dziesięć lat? Pięćdziesiąt? Poczułem dobrze znany przypływ strachu i złości, zmieszanych z sobą, po czym znów spojrzałem na Gerrarda.

Jego włosy były związane z tyłu sznurkiem uplecionym z nitek, które wysnuł z rąbka sukni. Zrobił to, jako pierwszy. Cztery czy pięć razy usiłowałem wyczarować nożyczki, ale bez skutku. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze tego próbował – ja w każdym razie się poddałem. Teraz większość nas wiązała włosy z tyłu.

Ramiona Gerrarda były wyprostowane. Wiedziałem, co to oznacza. Spędziłem tyle czasu, gapiąc się w jego plecy, obawiając się mu przerwać, usiłując go rozgryźć. Był inny od wszystkich, których znałem dotąd. Był inny niż my wszyscy tutaj. Tak bardzo skupiał się na tym, by zostać jedynym absolwentem, że nic, co robili czarnoksiężnicy, nie rozpraszało go na długo.

Pierwszego dnia, kiedy nasi rodzice wychodzili przez ogromne wrota z powrotem na światło dzienne, czarnoksiężnicy ustawili całą naszą dziesiątkę w szeregu. Potem przeprowadzili nas przez labirynt skalnych korytarzy do pokojów: przygotowano dwa mieszczące po czterech uczniów każdy – i jeden dla Gerrarda i dla mnie. Czterej chłopcy umarli z głodu, bo nie mogli się nauczyć, jak wyczarować jedzenie. Czterej. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślałem, zaczynałem się trząść. Czterech umarłych, sześciu żywych. Somiss postawił sprawę bardzo jasno: szkołę ukończy jeden – albo żaden, jeśli żaden na to nie zasłuży. Teraz w to wierzyłem. Nawet gdybyśmy wszyscy umarli, nic by ich to nie obeszło. Somiss zachowywał się tak, jak gdyby wolał takie zakończenie sprawy. Jego życzenie mogło się spełnić.

Żaden z nas nie był świetnym uczniem. Ja, Gerrard, biedny Will, który stracił wszystkich trzech współlokatorów, Luke, który mnie nienawidził, Levin, jedyny, którego znałem zanim tu przyszedłem...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...