Rozdział 1
Ktoś na mnie patrzył – to dość niezwykłe uczucie, gdy jest się martwym. Towarzyszyłam akurat mojemu ulubionemu nauczycielowi, Brownowi. Jak zwykle byliśmy w klasie, tej bezpiecznej skrzynce o drewnianych ścianach. Okna wychodziły na trawiaste pole po zachodniej stronie. W pokrytym kredowym pyłem kącie stała wypłowiała flaga, telewizor nad tablicą informacyjną przypominał śpiące oko, a iście książęce biurko Browna przewodziło regimentowi ławek. Sporządzałam właśnie niewidoczne dopiski na marginesach kartek pozostawionych na tacce Browna, chociaż moich uwag uczniowie mieli nigdy nie przeczytać. Zdarzało się jednak, że Brown cytował mnie we własnych komentarzach. Nie potrafiłam połaskotać go w ucho, ale udawało mi się dotknąć tajemnych zwojów jego mózgu.
Nie czułam papieru pomiędzy palcami, zapachu atramentu ani smaku ołówka, lecz widziałam i słyszałam świat z całą wyrazistością dostępną Żywym. Oni z kolei nie postrzegali mnie ani jako cienia, ani jako unoszącej się mgiełki. Dla nich byłam powietrzem.
A przynajmniej tak sądziłam. Apatyczna dziewczyna czytała na głos Nicholasa Nickleby’ego, Brown w wyobraźni wracał do nocy, podczas której nie pozwolił swej żonie zasnąć, a moje widmowe pióro zawahało się nad źle napisanym wyrazem, gdy nagle poczułam, że ktoś na mnie patrzy.
Nawet mój ukochany Brown nigdy mnie nie widział. Nie żyłam od tak dawna. Unosząc się w przestrzeni moich gospodarzy, widziałam i słyszałam świat, ale przez te wszystkie lata nikt mnie nigdy nie słyszał ani nie widział.
Zamarłam, a sala zaciskała się wokół mnie jak zaborcza dłoń. Podniosłam wzrok nie tyle ze strachem, ile ze zdumieniem. Moje widzenie świata zogniskowało się do tego stopnia, że poprzez ciemność spoglądałam tylko maleńką dziurką światła. I to w niej właśnie ujrzałam tę twarz.
Ani drgnęłam – niczym dziecko bawiące się w chowanego – przecież mogłam się mylić i tak naprawdę nikt na mnie nie patrzył. I niczym dziecko czułam chęć pozostania w ukryciu, a zarazem dreszczyk oczekiwania na ujawnienie. Przecież ta twarz, zwrócona ku mnie, patrzyła mi prosto w oczy.
Stałam przed tablicą. To pewnie o to chodzi, pomyślałam. Czyta coś, co napisał na niej Brown – rozdział, który ma przestudiować w domu jeszcze tego wieczoru, albo datę następnego sprawdzianu.
Oczy należały do niewyróżniającego się niczym szczególnym chłopaka, jakich zresztą większość uczęszczała do tej szkoły. Uczniowie zebrani w sali byli w jedenastej klasie, więc nie mógł on mieć więcej niż siedemnaście lat. Widywałam go już wcześniej, ale mnie nie zainteresował. Zawsze był jakby nieobecny, blady i nieciekawy. Gdyby ktokolwiek potrafił mnie zobaczyć własnymi oczami, to na pewno nie ktoś jego pokroju, ktoś tak w istocie pusty. Żeby mnie zobaczyć, trzeba było być kimś niezwykłym. Powoli, mijając krzesło Browna, przemieściłam się w róg sali, za stojak na flagę. Oczy nie podążyły za mną, powieki zamrugały nieśpiesznie.
Jednak w następnej chwili znów napotkałam jego wzrok. To był wstrząs. Zadygotałam, flaga za moimi plecami zadrżała. Wyraz twarzy chłopca nie zmienił się i po chwili uczeń znów spojrzał na tablicę. Patrzył tak obojętnie, że uznałam to wszystko za przywidzenie. Na pewno skierował wzrok w kąt sali, ponieważ lekko poruszyłam flagą. Na pewno.
To działo się często. Gdy zbyt szybko mijałam jakiś przedmiot, bywało, że ten zachwiał się i poruszył, ale niezbyt mocno, i nigdy, kiedy sama tego chciałam. Gdy jest się Światłem, to nie podmuch wywołany naszym przejściem sprawia, że mijany kwiat się zakołysze. To także nie muśnięcie spódnicy tworzy fałdę na zasłonie. Kiedy jest się Światłem, tylko emocje potrafią wprawić w drżenie świat materialny: napad frustracji, gdy gospodarz zbyt szybko zamyka czytaną powieść, może musnąć mu włosy i sprawić, że podejdzie do okna, by sprawdzić, czy nie ma przeciągu; westchnienie żalu, że pięknej róży nie można powąchać, potrafi przegonić pszczołę; cichy śmiech ze źle dobranego słowa może sprawić, że uczeń poczuje niewyjaśniony dreszcz zimna.
Zadzwonił dzwonek. Wszyscy, także blady chłopak, zamknęli książki i zaszurawszy krzesłami, ruszyli w kierunku drzwi. Brown się ocknął.
– Jutro przyniosę film – ogłosił. – I macie mi na nim nie zasnąć, bo inaczej będziecie musieli odegrać go sami.
Kilka osób zaśmiało się, słysząc tę groźbę, ale większość już się oddaliła, jeśli nie ciałem, to przynajmniej duchem.
Tak to się zaczęło. Kiedy jest się Światłem, dzień i noc mają mniejsze znaczenie. Noc nie jest potrzebna do odpoczynku – to tylko kilka irytujących godzin ciemności. Ten łańcuch dni i nocy pomaga jednak Żywym odmierzać swoją podróż. To historia mojej podróży z powrotem do świata Żywych. W ciągu niespełna tygodnia miałam znów zamieszkać w ludzkim ciele.
Przez resztę dnia trzymałam się aż za blisko Browna. Gospodarza nie należy śledzić trop w trop, z pokoju do pokoju. Nigdy nie udawałam się za mężczyzną do łazienki ani też za kimkolwiek do łoża małżeńskiego. Już na samym początku nauczyłam się, jak przeżyć. Od chwili, kiedy znalazłam pierwszego gospodarza, poddałam się regułom, które miały uchronić mnie przed karą.
Pamiętam doskonale wszystkie moje nawiedzenia, ale z czasów, zanim stałam się Światłem, do dziś nie opuściło mnie tylko kilka obrazów. Pamiętam głowę mężczyzny na poduszce obok. Miał włosy barwy słomy, a kiedy otworzył oczy, patrzył nie na mnie, lecz w kierunku okna, którego szyba brzęczała pod naporem wiatru. Jego przystojna twarz nie przynosiła pociechy. Pamiętam odbicie własnych oczu w szybie, kiedy patrzyłam, jak on oddala się na czarnym rumaku przez bramę farmy w stronę nabrzmiałego chmurami horyzontu. I pamiętam parę przerażonych oczu patrzących na mnie z dołu przez łzy. Pamiętam, jak się nazywałam, ile miałam lat i że byłam kobietą. Wszystko inne pochłonęła śmierć.
Nigdy nie zapomnę bólu po swojej śmierci. Leżałam w głębi zimnego, napierającego grobu, gdy zaczęło się moje pierwsze nawiedzenie. Usłyszałam, jak czyta w ciemności Odę do słowika Keatsa. Lodowata woda wypalała mi gardło i rozsadzała żebra w drzazgi, a uszy wypełniało upiorne wycie; mimo to usłyszałam jej głos i wyciągnęłam do niej rękę. Powodowana desperacją dłoń wybiła się z powodzi i chwyciła za rąbek sukni. Wyciągnęłam się stopniowo z ziemi i spoczęłam drżąca u jej stóp, trzymając się spódnicy i płacząc błotnistymi łzami. Wiedziałam tylko, że w tamtej najczarniejszej ciemności byłam torturowana, a potem uciekłam. Być może nie dotarłam do jasności niebios, ale przynajmniej tutaj, w świetle jej lampy, byłam bezpieczna.
Długo trwało, zanim uświadomiłam sobie, że to nie dla mnie czytała i że wcale nie miała ubłoconych trzewików. Trzymałam ją, lecz moje dłonie nawet nie pomarszczyły fałd jej spódnicy. Płakałam u jej stóp niczym nędznik czekający na kamienowanie i całujący rąbek szaty Chrystusa, ale ona mnie nie widziała, nie słyszała moich szlochów. Przyjrzałam się jej. Miała bladą twarz, lecz różane policzki i nos taki, jak gdyby wokół zawsze panowała zima. Siwe włosy piętrzyły się na jej głowie niczym ptasie gniazdo, a przenikliwe zielone oczy lśniły mądrością, jak u kota. Wzbudzała zaufanie i emanowała tętniącym ciepłem. Nosiła czarną suknię z niepasującymi do niej guzikami, przetartą na łokciach, a chustę koloru masła pstrzyły plamki atramentu. Okładkę książeczki, którą trzymała w dłoniach, zdobiła postać biegnącego jelenia. Wszystko to promieniowało realnością i szczegółami, ale ja byłam cieniem, delikatnym niczym mgła, niemym jak grób.
– Proszę, pomóż mi – powiedziałam. Jednak głucha na moje słowa odwróciła kartkę.
– „Nie dla zgonu zrodzoneś, nieśmiertelne Ptaszę”…
Kiedy odczytywała znajome słowa, zrozumiałam, kim jestem. Stałam u jej boku całymi godzinami, bojąc się, że jeśli spojrzę w drugą stronę albo będę się za bardzo starać, by przypomnieć sobie, skąd wzięłam się w piekle, to znów tam trafię.
Po kilkudziesięciu stronach moja gospodyni zamknęła książkę. Przerażała mnie myśl, że kładąc się do łóżka, zgasi światło, i ta panika sprawiła, że znów rzuciłam się ku niej. Przycisnęłam głowę do jej łona niczym zrozpaczone dziecko. Zbiór wierszy wypadł jej z rąk i przelatując przeze mnie, spadł na podłogę. Zaskoczyło mnie to bezbolesne uderzenie. Gospodyni schyliła się po książkę, a kiedy przenikała przeze mnie, czułam, jakbym opadała, a potem wzlatywała niczym na huśtawce. Dziwny wyraz zagościł na jej twarzy, gdy ostrożnie kładła tomik pod lampą na biurku obok. Wyjęła papier, zanurzyła pióro w kałamarzu i zaczęła pisać:
Śmierć prosi mnie o rękę
Po czarnych plamach na palcach poznałam, że najprawdopodobniej nie były to pierwsze wersy, jakie skreśliła w życiu. Nie wiedziałam, czy udało mi się ją zainspirować, ale modliłam się, żeby tak było. Jeżeli uda mi się dokonać czegoś dobrego, być może pójdę do nieba. Wiedziałam tylko, że ta święta stanowi dla mnie wybawienie od bólu i że należę do niej, póki nie umrze. Tak ją właśnie nazwałam – moją Świętą. Cechowała ją wytworność królowej i łagodność anioła. Zostałam skazana na jej świat, ale nie byłam jej równa. Mogłam wyobrażać sobie, że jesteśmy siostrami albo najlepszymi przyjaciółkami, ale wciąż byłam tylko nawiedzającym ją duchem, więźniem na przepustce – nie znałam ani swojej zbrodni, ani długości wyroku, ale wiedziałam, że zrobię co w mojej mocy, żeby uniknąć tortur. Samotna w bzowym powietrzu jej wiejskiego ogrodu unosiłam się wokół, podczas gdy ona pisała setki wierszy, a jej włosy i oczy stopniowo bielały.
Pewnego wieczoru, kiedy byłyśmy na spacerze w lesie, zatrzymałyśmy się, by popatrzeć, jak mucha szamoce się w pajęczynie, a czekający na liściu pająk obserwuje ją. Czułam, jak moja Święta tworzy wiersz o pajęczej amnestii, ale nie zauważyłam, że skończyła już przyglądać się i ruszyła w stronę domu. Nim się zorientowałam, zanurzała pióro w kałamarzu.
Na początku myślałam, że pewnie jest kilka jardów stąd, za żywopłotem na zakręcie drogi. Popędziłam przed siebie, ale było już za późno. Dawny ból powrócił. Najpierw, na podobieństwo lodowych butów, objął moje stopy, a potem sprawił, że mogłam się już tylko czołgać. Wciąż widziałam przed sobą drogę, ale kiedy upadłam na twarz, usłyszałam plusk, a moje ramiona i serce przeszyły zimne pręty. Wołałam ją, póki ust nie wypełniła mi woda. Wieczór stał się czarny jak grób. Trafiłam z powrotem do piekła, którego zaznałam, zanim ją znalazłam. Próbowałam postąpić tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałam jej głos. Wyrzuciłam ręce przed siebie, szukając po omacku jej spódnicy, ale wyczułam tylko mokre deski. Wczepiając się w nie, napotkałam narożnik, potem jakby półkę, a po chwili kolejną. Chwyciłam za deski i podciągnęłam się. Kiedy sięgnęłam w górę, namacałam trzewik. Ciemność znów pojaśniała. Podniosłam wzrok i ujrzałam, że moja Święta stoi na drewnianych stopniach spiżarni z piórem w jednej i niedokończonym wierszem w drugiej ręce, spoglądając na pogrążający się w zmierzchu ogród, jak gdyby usłyszała intruza w krzakach róży. Leżałam na schodach z ręką zaciśniętą na jej bucie, dziękując Bogu, że pozwolił mi wrócić. Od tamtej pory byłam nader ostrożna i zawsze trzymałam się blisko mojego gospodarza.
Gdy nadszedł ostatni dzień życia mojej Świętej, położyłam się obok niej w łóżku, wsłuchując się w jej oddech i mając głęboką do bólu nadzieję, że zabierze mnie ze sobą do nieba. Nie zatrudniała pielęgniarki ani gosposi; byłyśmy całkiem same. Nie miałam pojęcia, jak bardzo będzie mi jej brakować, dopóki nie stała się nieruchoma niczym matka ziemia. Moja Święta, sprawdzająca na głos, jak powietrze niesie melodię nowego wiersza. Jedyna towarzyszka jesiennych spacerów. Dostarczycielka wciągającej lektury przy kominku. Prosiłam Boga, by pozwolił mi odejść wraz z nią.
Nie mogłam sobie przypomnieć mojego dawnego grzechu, tego czynu, którego dopuściłam się przed śmiercią, a który zamknął przede mną niebiańskie wrota, ale modliłam się teraz żarliwie o możność odkupienia go u boku mojej Świętej.
– Pamiętasz, jak starałam się ją pocieszyć, kiedy była samotna – szeptałam – i jak ją inspirowałam, gdy jej pióro zaczynało kreślić wersy…
Jednak Bóg nie chciał odpowiedzieć na moją modlitwę ani z niczego się tłumaczyć. Jej zielone oczy nawet na chwilę nie spojrzały na mnie ze zrozumieniem. Moja przyjaciółka, moja Święta, po prostu odeszła. Znajomy chłód począł szarpać mnie za stopy, pokrywać moje ciało pęcherzami odmrożeń, przebijać je soplami na wskroś. Uratowało mnie natarczywe stukanie do drzwi poniżej. Zanurkowałam w powietrzu, przez podłogę w sypialni, sufit w sieni, drewniane drzwi i rozpaczliwie pragnąc uniknąć wtrącenia w ciemność, objęłam ciało przybysza. Młody, zachwycony poezją mojej Świętej mężczyzna, z którym od roku korespondowała, akurat tego dnia postanowił odwiedzić ją po raz pierwszy. Stał z bukietem fiołków w dłoni i patrzył rozczarowany w zaciągnięte zasłonami okna. Zamknęłam oczy, przycisnęłam twarz do jego dłoni i prosiłam Boga, by pozwolił mi z nim zostać.
Wreszcie moje modły zostały przypieczętowane tętentem kopyt. Siedziałam bezpieczna w powozie u stóp nowego gospodarza, przy porzuconych fiołkach.
I tak znów zostałam ocalona przez niczego nieświadomego zbawcę. Nazwałam go Rycerzem, bo przyszedł mi z pomocą, kiedy cierpiałam. Był pisarzem i bezdzietnym wdowcem. Pisał opowiadania o rycerzach i księżniczkach, potworach i zaklęciach – baśnie, które w innym życiu opowiadałby pewnie dzieciom na dobranoc. Wydawcy drukowali tylko te jego książki, które traktowały o Piśmie Świętym, ignorując jego zaczarowane opowieści. Złościło go to i sprawiało, że chodził sztywno jak ktoś, kto nigdy nie zdejmuje zbroi. Starałam się być mu przyjaciółką i wierzę, że nieraz udało mi się złagodzić jego słowa, dzięki czemu książki przyjmowano do druku, a spiżarka nie świeciła pustkami.
Mało jednak brakowało, abym znów znalazła się w piekle. Zdarzyło się to wtedy, kiedy byłam z Rycerzem w teatrze. Wybrał się wraz z dwójką przyjaciół na przedstawienie Wiele hałasu o nic. Stałam w loży przy jego fotelu, urzeczona kostiumami i grą aktorów. Byliśmy blisko jak dwie sztachety w tym samym płocie, a jednak złamałam sekretną zasadę nawiedzania i wypowiedziałam życzenie. Patrzyłam na kochanków w kręgu światła na scenie i zapragnęłam, by jedno z nich było moim gospodarzem. Nagle poczułam w sercu ostry chłód. Ześlizgnęłam się przez podłogę i już do połowy tkwiłam w moim starym grobie, kiedy zdołałam się wreszcie zatrzymać. Złapałam dłoń Rycerza i zawisłam.
– Odwołuję to – modliłam się. – Chcę mojego Rycerza.
Do końca przedstawienia walczyłam, będąc w pół drogi do piekła. Lodowaty ból ciągnął mnie w dół, jak gdybym stała na pokładzie okrętu brnącego przez sięgające bioder lodowate morze – w mej własnej trumnie.
– Pozwól mi z nim zostać – błagałam.
Wreszcie, w chwili kiedy kurtyna opadała, zostałam wyrzucona na brzeg ciepłego, suchego dywanu prosto pod stopy Rycerza.
Od tamtej pory uważałam na to, czego sobie życzę.
Kiedy mój Rycerz odchodził do wieczności w ponurym zakamarku szpitala, poczułam, że znowu tracę jedynego przyjaciela. Kolejny raz modliłam się do Boga, by pozwolił mi odejść wraz z gospodarzem, ale znów nie otrzymałam odpowiedzi. Tym razem uratował mnie głos całkiem inny od poprzednich.
Dramatopisarz ze złamaną ręką śmiał się wraz z towarzyszem w sali obok, opowiadając, jak się tu znalazł. Zostawiłam łóżko Rycerza, uwolniłam się z zimna, które już zaczynało mnie wciągać, i przeniknęłam ścianę, by objąć tego niemądrego młodzika. Ściskałam go, dopóki nie nabrałam pewności, że jesteśmy już razem.
Młodzieniec ów, Dramatopisarz, był zupełnie inny niż moi dwaj poprzedni gospodarze. Prawie co noc urządzał w swoim mieszkaniu przyjęcia aż do białego rana, spał do południa, pisał w łóżku do czwartej, ubierał się i szedł pracować do teatru, na koniec jadł kolację na mieście i zaczynał wszystko od początku. Najpewniej nie był świadomy mojej obecności. Tak jak i jego przyjaciele, spędzał życie na igraniu swoimi talentami. Jego sztuki bawiły widzów, a ja miałam wpływ na niego tylko w pewne ponure poranki, kiedy po krótkim śnie budził się z koszmarów. Siadałam wtedy w nogach łóżka i czytałam wiersze autorstwa mojej Świętej, dopóki znów nie zapadł w sen. Pił zbyt dużo, jadł zbyt mało i zmarł zbyt młodo – bez ostrzeżenia, na jednym ze swoich przyjęć.
Delikatny poeta-arystokrata, który był tam gościem, złapał upadającego Dramatopisarza niczym Horacy podtrzymujący głowę Hamleta. Podjęłam błyskawiczną decyzję. Mój nowy gospodarz – nazwałam go Poetą – przejawiał większą wrażliwość na moje szepty niż jego poprzednik. Kiedy tracił wenę przed ukończeniem wiersza, z rozkoszą podsuwałam mu pomysły. Niczym Coleridge z wizją raju, budził się następnego ranka i przedzierzgał moje podpowiedzi w poezję. Kochał się bez wzajemności w kilku innych arystokratach, z których jedni lubili mężczyzn, a inni nie, ale nigdy nie znalazł bratniej duszy. W późniejszych latach został wykładowcą i zaopiekował się siedemnastolatkiem o nazwisku Brown.
Brown był pilnym studentem, który pisał opowieści tak pełne pasji i tak otwarcie chłonął wszelkie porady, że z dużym wyprzedzeniem wybrałam go na kolejnego gospodarza. Już kilka miesięcy wcześniej przestałam się łudzić, że mój Poeta odejdzie do nieba, zabierając mnie ze sobą. Przeniosłam się na Browna, kiedy przyszedł się z nim pożegnać. Przeprowadzał się trzy tysiące mil na zachód, by podjąć naukę na uniwersytecie. Wybrałam go po części dlatego, że tak bardzo kochał literaturę, ale także dlatego, że miał dobre serce, mówił szczerze, cechowała go godność, a przy tym zupełnie nie zdawał sobie sprawy ze swoich cnót. Właśnie to sprawiało, że był wyjątkowo pociągający. Pamiętam jak przez mgłę, że uwiódł mnie piękny uśmiech, ale twarz Browna była prawdziwym zwierciadłem jego duszy. Przywiązałam się do niego bardziej niż do poprzednich gospodarzy. Być może dlatego, mówiąc o nim, używałam jego nazwiska.
W ciągu tych dziesięcioleci dobrze nauczyłam się zasad przeżycia: by nie ryzykować powrotu do grobowego lochu, należało trzymać się blisko gospodarza, cieszyć się pożyczonym istnieniem i starać się mu pomagać. Wierzę, że pomogłam Brownowi napisać powieść.
Od osiemnastego roku życia spędzał co najmniej godzinę dziennie, pracując nad książką. Trzymał ją w pudełku, niegdyś pełnym czystego papieru. Siadywał w parku albo przy stole w bibliotece, tworząc jeden akapit dziennie. Miał już ponad dwieście starannie zapisanych stron, ale wciąż był dopiero w rozdziale piątym. Siadałam u jego boku albo przechadzałam się w pobliżu, patrząc, jak myśli. Każda strona była cenna niczym wiersz. Kiedy wątpliwości albo realia szarej egzystencji powstrzymywały jego dłoń, chwytałam za pióro, by pomóc, ale moje palce przenikały je na wskroś. Odkryłam, że najłatwiej można przywrócić mu wenę, kładąc palec na ostatnim napisanym przezeń słowie. To zawsze sprawiało, że pióro znów dotykało kartki, a uśmiech powracał na jego usta.
Opowieść opiewała dwóch braci walczących dla wrogich sobie królów w średniowiecznym świecie, równie bogatym i tajemniczym,
co Xanadu. Pragnęłam porozmawiać z nim o imionach bohaterów i o kierujących nimi motywach, o tym, jak jednym zdaniem opisać rzekę, a jednym słowem oczy umierającego człowieka. Kiedy spał, wyobrażałam sobie długie rozmowy, które prowadzilibyśmy, gdyby mógł mnie widzieć i słyszeć. Pilibyśmy herbatę we dwoje lub chodzilibyśmy po łące, śmiejąc się z naszych pomysłów. Jednak nic takiego nie mogło się stać. I tak to szło – codziennie spędzałam z nim i jego książką jedną cudowną godzinę. Aż do dnia, kiedy przestał pisać. Kiedy poznał swoją przyszłą żonę.
Po raz pierwszy ujrzeli się na sali wykładowej i zetknęli przy wyjściu. Wszystko to było w nieprzyjemny sposób typowe. To, jak się do niego uśmiechała, jak się ekscytował, gdy śmiała się z jego dowcipu, jakie znajdowali preteksty, by dotykać się wzajemnie – jej ręka na jego ramieniu, kiedy spytała o coś, jego kolano dotykające jej kolana, kiedy pili kawę przy maleńkim stoliku w pubie, tak głośnym, że szybko wyszli na spacer. Żaden z moich dotychczasowych gospodarzy nie mieszkał z ukochaną osobą. Wstyd się przyznać, ale gdy w życiu Browna pojawiła się ta dziewczyna, targnęła mną zazdrość. Zrazu udawałam przed samą sobą, że moje niezadowolenie wynika z faktu, iż przestał pracować nad powieścią. Wiedziałam jednak, że to niejedyny powód. Poczułam, że tracę oparcie, że boję się cieni i szeptów. Chciałam go powstrzymać, ale chociaż ta dziewczyna nieświadomie stanęła na przeszkodzie jego twórczości, bez wątpienia przyniosła mu szczęście. Chciałam ją ostrzec, że mężczyzna może wydawać się idealny, a potem bez przyczyny stać się zimny i obcy, ale przecież pokochała nie kogoś innego, tylko Browna. Byłoby kłamstwem twierdzić, że nie był wart ryzyka.
Ponieważ sama go kochałam, dałam jej spokój, a że bałam się cierpienia, nauczyłam się trzymać z daleka, kiedy byli razem. Czułam się bardziej samotna, niż z jakimkolwiek innym gospodarzem, ale starałam się pokochać ją jak córkę. Nie cechowało ją nic, co można by łatwo skrytykować. Grzechem byłoby go do niej zniechęcać. Pobrali się więc, kiedy on miał dwadzieścia trzy, a ona dwadzieścia jeden lat. Nauczyłam się ignorować ukłucia zazdrości, które pojawiały się, kiedy łaskotał ją, jadąc samochodem, albo kiedy ona kładła mu stopy na nogach podczas wspólnego śniadania. Ta intymność bolała, ponieważ nie była przeznaczona dla mnie. Należałam do Browna, a on do mnie, ale nie tak, jak ona była jego, a on jej.
Nauczyłam się nowych reguł przetrwania. Należało wychodzić z pokoju, kiedy się całowali, wchodzić do sypialni tylko wtedy, gdy było cicho, cieszyć się chwilami spędzonymi z Brownem, kiedy pracował. Trzymałam się tych zasad i pewnego dnia mój trud został wynagrodzony. Brown wyciągnął stare wystrzępione pudełko, włożył je do teczki i wyjechał do pracy godzinę wcześniej. I tak już od roku spędzał godzinę dziennie przed przybyciem uczniów, pracując nad powieścią ze mną u boku. Pełna inspiracji z powodu tego daru, podjęłam próbę przekonania się do jego żony i szeptałam jej do ucha przepisy kulinarne, kiedy piekła ciasta lub ciasteczka. Myślałam, że zachowuję się niczym jej matka. Tymczasem pewnego dnia od jej dziadka przyszła paczka z albumem pełnym dziecięcych fotografii pani Brown. Jej kędziorki i pulchne rączki przeszyły mnie dreszczem niczym zacinający mokry śnieg. Stchórzyłam. Nie potrafiłam na nie patrzeć. Nie byłam jej matką. Wybrałam Browna, a on wybrał ją.
A teraz czułam znajomy strach, że reguły rządzące moim światem znowu się zmieniają. Oto dostrzegł mnie człowiek. Siedząc na spadzistym dachu domku Browna, w czasie gdy on spał i śnił wraz z żoną poniżej, wpatrywałam się w sierp księżyca zawieszony na śliwkowym firmamencie i dumałam, jak to jest czuć na sobie czyjś wzrok. Wyobrażałam sobie, że stoję przed tym młodym człowiekiem, który chyba mnie dostrzegł, i pozwalam mu patrzeć na siebie tak długo, jak chce. Jak on tego dokonał? Czy wybrał mnie w jakiś sposób? Doznawałam dwóch silnych i sprzecznych odczuć. Jednym z nich był strach, że ujrzy mnie śmiertelnik. Można to było porównać z wrażeniem, że pomimo ubrania ktoś widzi mnie nago. Drugim było nieopisane wprost pragnienie, godne bluszczu pnącego się ku słońcu z powolną, lecz zdeterminowaną tęsknotą. Chciałam znów go ujrzeć, przekonać się, czy naprawdę jest tym wyjątkowym człowiekiem, który widzi to, czego nie widzą inni. Nic bardziej mnie nie przerażało, a zarazem nic bardziej nie pociągało.
Następnego dnia, kiedy ta sama klasa weszła do sali, z rozmysłem stanęłam z tyłu. Chciałam się dowiedzieć, czy chłopak naprawdę mnie widzi, zamiast zachodzić w głowę, czy po prostu spogląda przeze mnie na mapę albo tablicę. Stanęłam nieruchomo jak głaz, w rogu między oknem a szafką. Zachowywałam spokój, aby moja obecność nie poruszyła nawet pyłku na podłodze. Patrzyłam, jak uczniowie wchodzą jeden po drugim, powłócząc nogami, pchając się i śmiejąc, słuchając muzyki poprzez druty wetknięte w uszy. Wreszcie chłopiec o bladej twarzy poszedł – nie – wręcz popędził do środkowej ławki z tyłu, w której zawsze siedział.
Nie drgnęłam nawet i czekałam cierpliwie. Gwar ucichł, Brown zaczął mówić. Chłopak odchylił się do tyłu, ciemnozieloną torbę z książkami położył pod ławką, długie nogi w dżinsach wysunął w bok. Białą koszulę miał wyciągniętą ze spodni, rękawy podwinięte. Czekałam.
Nagle się poruszył. Pozwolił, by kartka, którą właśnie mu podano, zleciała z ławki na podłogę. Byłam pewna, że zrobił to celowo. Kiedy się schylił, żeby ją podnieść, obrócił głowę i spojrzał prosto w miejsce, w którym stałam. Przez jedną chwilę nasze oczy się spotkały, a na jego ustach pojawił się uśmiech. Byłam wstrząśnięta, choć przecież tak tego pragnęłam. Wyprostował się na krześle i udawał, że czyta jak wszyscy.
Jak to możliwe? Zachodziłam w głowę. Nie mógł przecież być Światłem! Nigdy nie widziałam kogoś takiego jak ja. Czułam, że to niemożliwe – tak mówił mi instynkt. Nigdy nie wierzyłam do końca w media, ale być może ten dziwny chłopiec miał dar. Nie przejawiał chęci podzielenia się wiedzą o mojej obecności z kolegami ani nauczycielem. To nie miało sensu i chociaż byłam wciąż zdenerwowana i pełna dziwnej tęsknoty, poczułam także gniew. Jak ten smarkacz śmie tak beznamiętnie i nieodwracalnie niweczyć moją prywatność? Co gorsza, w chwili kiedy się uśmiechnął, rumieniec oblał jego twarz. Po raz pierwszy tryskał zdrowiem i energią. Poczułam się tak, jakby mi coś ukradł. Poczułam się upokorzona. Nagle wypadłam z sali, nie oglądając się za siebie. Słyszałam jeszcze, jak z ławek w pierwszym rzędzie z szelestem spadają kartki.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz