Egene
Gdzie zatem powinienem rozpocząć? Jaką scenę przywołać teraz przed twoje oczy, nieznajomy? Jaki sens nadać mojemu egene − prologowi przed prologiem? Bo przecież w tej opowieści zbiegło się kilka historii, z których każda miała swój własny początek (i jak się wydawało, także zakończenie). A każda z nich również składała się z kolejnych, osobnych wątków, które znów − choćby umownie − zaczęły się w jakimś określonym czasie i miejscu.
Tak oto natrafiamy na paradoks fraktala, płatka śniegu. Choć wydaje się taki maleńki, gdy usiłujemy uważnie ogarnąć umysłem jego kształt, prześledzić wszystkie linie, nagle okazuje się, iż w istocie ciągnie się w nieskończoność. My również moglibyśmy teraz wyruszyć w naiwną wyprawę w poszukiwaniu mitycznego początku, który ciągle wymykałby się nam w ostatniej chwili, aż wreszcie dotarlibyśmy do narodzin samego czasu. Być może należałoby rozsądnie uznać, że początki i zakończenia w ogóle nie istnieją, ale obaj dobrze wiemy, iż żadna dobra opowieść nie może się bez nich obejść. Tym właśnie przecież opowieści różnią się od życia: początki i zakończenia nadają im sens, którego nie odnajdziemy pośród codzienności. Dają kojącą iluzję porządku, nawet jeśli w głębi duszy zdajemy sobie sprawę, że wszystkim rządzi chaos.
Od czego więc rozpocznę? Od Jeźdźców Świetlistych Rydwanów, u samego zarania Athane zmagających się z grozą, której nie potrafilibyśmy zrozumieć ani nazwać? A może od opowieści o nierozstrzygniętym pojedynku dwojga potężnych czarodziei z zupełnie innego świata, który, choć oni sami już dawno odeszli, trwał nadal, toczył się, przekraczając granice czasu, przestrzeni, życia, śmierci a nawet samej realności? A może…
Nie, daleki słuchaczu. Moim egene, moim początkiem przed początkiem stanie się inna scena, bynajmniej nie odleglejsza w czasie od wszystkich tych, które moglibyśmy sobie teraz wyobrazić i, paradoksalnie, sama w sobie stanowiąca epilog pewnej bardzo długiej opowieści. Scena, która, jak mówią legendy, rozegrała się na dalekich krańcach Świata Błękitu, pośród lodowych przestrzeni.
Być może widziałeś „Upadek Mrocznej Gwiazdy”, słynny obraz mistrza Nuriego? Oryginał wisi w Zielonej Sali pałacu chosry w Lśniącym T’araf, ale niezliczone kopie krążą po całym królestwie i poza nim.
Złocisty rydwan Bohatera szybuje ponad śnieżnymi polami, ponad krą, ponad rozrzuconymi wszędzie truchłami przerażających potworów, przyzwanych przez uciekającego w panice wroga. Za plecami Jeźdźca burzowe chmury rozchodzą się, ukazując błękit nieba − znak, że demon utracił swą moc. Bohater, odziany w świetlistą zbroję, wysoko wznosi włócznię. Nieco pod nim, drugi rydwan, czarny jak smoła, pikuje w dół, ciągnąc za sobą ciemną smugę. Złowroga kościotrupia postać w płaszczu, który zdaje się pochłaniać światło, otwiera usta do ostatniego krzyku…
Wielu podziwiało ten obraz, wielu czerpało z niego natchnienie. Jeśli i ty się do nich zaliczasz, nie czytaj dalej, gdyż moja wizja może wzbudzić w tobie konsternację, a nawet niesmak. Ja bowiem, na przekór mędrcom i artystom, zupełnie inaczej wyobrażam sobie to, co zaszło przed wiekami na dalekiej północy Athane:
Instynkt podpowiedział mu, że zbliża się już do celu. Leciał na wysokości około stu stóp, trochę wyżej bowiem brunatny pył gęstniał i nawet on nie był w stanie sięgnąć którymkolwiek ze zmysłów dalej niż na odległość rzutu włócznią. Odczucie to nie było przyjemne, ale równocześnie w jakiś sposób przynosiło pociechę; dla jego wroga bariera ta musiała być o wiele bardziej dotkliwa.
Szybował w swym złocistym alay ponad lodową pustynią, na której rozegrała się ostatnia bitwa, ponad rozbitymi kawałami kry. Na niektórych wciąż jeszcze leżały krwawiące truchła bestii, którym udało się dotrzeć aż tutaj, choć większość zsunęła się już do wody i opadła na zimne dno oceanu. Tylko najpotężniejsze i najbardziej wytrzymałe dotrwały aż do samego końca pogoni. Długi na setki mil szlak usiany był zwłokami rozmaitych istot, śnieg splamiony krwią we wszystkich kolorach tęczy.
Ludzie przepadli już na samym początku, nim w ogóle doszło do jakiegokolwiek starcia, wyeliminowani przez zimno i wycieńczenie – na szczęście oni i tak stanowili najmniej wartościowy, a zarazem najłatwiejszy do odtworzenia element. Po prawdzie zabójczego tempa, jakie narzucił uciekający wróg, nie wytrzymało również wiele znacznie silniejszych stworzeń. Potem doszły jeszcze zasadzki, niespodziewane burze śnieżne, lód rozstępujący się znienacka pod stopami maszerujących, potężne wieloryby wywracające krę i niezmordowane watahy wilków, rozszarpujące w błyskawicznych atakach rozciągnięte kohorty.
W pościg ruszyła cała armia, zagarniając północ szeroką falangą, odcinając wrogowi wszelkie możliwe drogi ucieczki, gnając jego śladem poza koło polarne niemal aż do samego bieguna. Nie można było uczynić inaczej, nie można było pozwolić uciekinierowi się wymknąć.
Lecz, niestety, miało to pewną dotkliwą konsekwencję – jego własne kohorty praktycznie przestały istnieć. Niechętnie zaakceptował fakt, że teraz nie będzie już komu ścigać ocalałych sług i sojuszników wroga. W najgorszych nawet koszmarach nie przeczuwał, że pogoń potrwa aż tak długo i będzie go kosztować całą armię, którą z takim mozołem skompletował na nowo po klęsce poniesionej na stepach Shar-Shegi. Jednak nawet gdyby to przewidział, nie cofnąłby rozkazów – była to cena, którą należało zapłacić. Być może stworzenie kolejnej, podobnej armii zajmie stulecia. Lecz teraz miał już czas, mógł czekać. Cierpliwość zawsze była jego cnotą.
Wyczulone do granic możliwości zmysły nie rejestrowały już żadnych śladów walki. Pięć hag-am, wszystkie, które z wielkim trudem udało mu się skonstruować, powinny już dokończyć dzieła. Trzymał je w rezerwie, czekając, aż pogoń i niedobitki armii osłabią wroga.
Alay delikatnie opadł w dół i osiadł na wielkiej krze. Ostrożnie zeskoczył z pojazdu i ruszył do przodu, podpierając się włócznią. Kierował się w stronę, gdzie pył gęstniał, utrzymywany nad wrogiem przez jego tymczasowych sojuszników.
Przez jedno mgnienie poczuł ukłucie niepokoju. A co jeśli w decydującym momencie Kemanah wycofa się, postanawiając nieco wyrównać szanse w potencjalnym pojedynku, licząc na to, że on i wróg dogodnie unicestwią się nawzajem i za jednym zamachem pozbędzie się obojga rywali? Sięgnął ku górze – powietrze było martwe i nieruchome, i nic nie zapowiadało, by cokolwiek mogło się zmienić. Nie, Kemanah powinna dotrzymać słowa – w końcu nienawidziła wroga bardziej nawet niż on sam. Podobnie jak on, nie podjęłaby też najdrobniejszego nawet ryzyka. Nie w tej sprawie. Nie, dopóki inwazja ostatecznie się nie zakończyła. Z pewnością rozumiała, że aby walczyć o władzę nad światem, najpierw należało go ocalić.
Przeskoczył na kolejną krę. Pył jeszcze bardziej zgęstniał. Kemanah należycie wywiązała się ze swojej części zadania, podtrzymując chmurę swą mocą, koncentrując ją szczególnie mocno w bezpośredniej bliskości wroga. Nawet on sam nie był w stanie przebić się teraz zmysłami na odległość większą niż trzydzieści kroków.
Minął rozciągnięte na śniegu, wypatroszone ciało najeżonego kolcami stwora, który może i wyglądał złowrogo, ale nie był chyba specjalnie efektywny. Sam już nie pamiętał, po co i przy jakiej właściwie okazji go stworzył. Kolejny kształt, zamknięty w krysztale lodu, daremnie straszący paszczą z czterema rzędami kłów. Skrzywił się z niesmakiem – nie dość, że monstra były szpetne, to na dodatek nie wypełniły swego zadania. Gdy pościg się rozpoczął, nie przypuszczał, iż będzie musiał się uciekać do pomocy hag-am. Nawet dla niego nie było to do końca bezpieczne.
Właśnie! Hag-am! Uświadomił sobie, że nie wyczuwa ich ryku. Bestie powinny przecież właśnie w tej chwili, z pyskami zanurzonymi w Wyższym Planie, rozszarpywać metafizyczne pozostałości ofiary. Wyczułby echa ich uczty, nawet jeśli w swym żarłocznym szale całe wylazłyby poza materialną rzeczywistość.
Mocniej ścisnął włócznię i ostrożnie ominął do połowy zagrzebane w śniegu zwłoki kolejnego monstrum.
I wtedy wreszcie ją zobaczył. Leżała jakieś dwadzieścia kroków dalej, oparta plecami o nieruchome ciało ostatniego z towarzyszy, wielkiego białego wilka.
W nozdrzach poczuł odległy, zanikający smród Wydrążonej Ekliptyki. Tyle tylko zostało po bestiach. Aż oniemiał ze zdumienia, choć jakiś czas temu poprzysiągł sobie, że tamta niczym go już nie zaskoczy. Zdołała wymazać pięć hag-am! Nawet w tym stanie, tu i teraz, niemal pozbawiona mocy, u samego kresu swej drogi. Wymazała je wszystkie. I gdzieś w głębi duszy rozbrzmiewało natrętne pytanie – czy on sam też, w razie potrzeby, potrafiłby jeszcze uczynić coś takiego?
Na wszelki wypadek uniósł wyżej włócznię i sięgnął zmysłami przed siebie…
Otworzyła oczy – obserwował, jak próbuje skupić na nim spojrzenie. Na planie fizycznym wyraźnie widział krew wyciekającą z ośmiu większych i dziesiątek mniejszych ran, jej własną krew, przemieszaną z posoką wilka i innych stworzeń. Ale jego wzrok odsłonił też tę głębszą, prawdziwszą rzeczywistość – rozpadające się Struktury, rozproszone Światło, wyciekającą Esencję, gromady zdezorientowanych fotonów i elektronów; zanikającą en, tracącą powoli kontrolę nad morzem nieskończonych kwantowych możliwości. Odetchnął i opuścił ostrze. Tu nie czaiła się już żadna zasadzka.
Jeszcze nigdy istota jego własnego rodzaju nie wydała mu się tak śmiertelna. Na przekór samemu sobie poczuł krótkie ukłucie żalu, wspomnienie zamierzchłych czasów, gdy żegnał towarzyszy pokonanych przez Ekliptykę.
− Ach, to ty… − szepnęła tamta z wysiłkiem. W jej głosie nie wyczuł gniewu ani wrogości, jedynie nutę rozczarowania. Spojrzał pytająco. − Śniłam piękny sen. – Uśmiechnęła się, niewątpliwie zdając sobie sprawę z ironii tych słów. – Sen, jaki pozostawiłam na koniec dla samej siebie. Sądziłam, że uda mi się w nim roztopić, nim nadejdzie kres. Ale ty na powrót przywołałeś mnie do tu i teraz.
− Czas snów się skończył – powiedział, również bez gniewu, po prostu stwierdzając fakt. – Teraz zapewne Władczyni Sedam odzyska swe dziedzictwo. Mam tylko nadzieję, że będzie pamiętać, komu to zawdzięcza. Czas snów się skończył – powtórzył, jakby chciał utwierdzić w tym przekonaniu siebie samego.
− Och, nie byłabym tego taka pewna. – Jej wzrok na krótkie mgnienie zalśnił dawnym antracytem. − Nie ufaj snom – są takie, które powrócą, choćbyś przez wieki spychał je w otchłań podświadomości. Staną niespodziewanie w holu twego domostwa i mrużąc oczy, sprężą się do skoku.
Zesztywniał i na powrót mocniej ścisnął włócznię. Ubranie przeciwniczki było całe w strzępach, z osławionego płaszcza ostały się jedynie skrawki. Zbroja niemal w całości się rozproszyła. Prawa rękę miała odrzuconą pod nienaturalnym kątem w bok, lewą zaciskała na futrze martwego wilka. Na śniegu obok leżały dwa strzaskane powietrzne ostrza – wiedział, że w razie potrzeby posługiwała się nimi z niemal równą wprawą co egril. Lecz to właśnie falująca włócznia stanowiła jej ulubioną broń. W tym jednym byli akurat do siebie podobni. Jego obecna broń również została stworzona ze szkieletu egril, zmodyfikowanej w odpowiedni sposób, tak by mogła posłużyć nowym celom.
Czemu więc to nie z egril w dłoni tamta stoczyła swą ostatnią bitwę? Czemu nie poszybowała na spotkanie przeznaczenia w swym czarnym alay? Nawet jeśli żadna z tych rzeczy nie mogła jej ostatecznie ocalić, dzięki nim zyskałaby przecież kilka bezcennych chwil więcej. Czemu więc nie wzięła ich ze sobą? Dla kogo je zostawiła?
Być może popadał w paranoję, ale nie wytrwałby tak długo na swym samotnym posterunku, gdyby na czas nie potrafił dostrzec wszystkich pułapek, jakie niestrudzenie zastawiała na niego rzeczywistość, przewidzieć ruchów każdego z przeciwników, niszczyć w zarodku wszelkie możliwe spiski. Przypomniał sobie pogłoski, jakie rok wcześniej dotarły od jednego ze szpiegów. I był jeszcze ten samotny wojownik, który z wyzywającym uśmiechem stanął na jego drodze, gdy na samym początku ostatniej kampanii niemal z zaskoczenia wzięli szturmem bastion wyrastający na środku przeklętej Shar-Shegi. Tamten musiał przecież zdawać sobie sprawę, że w walce z nim nie ma żadnych szans. Choć śmiertelnie zraniony, nie przepuścił ich, zagrodził przejście do wnętrza twierdzy, czekając, aż nadejdzie odsiecz. Pożegnał go wciąż tym samym wyzywającym śmiechem i drwinami…
Pamiętał też zajadłość, z jaką powracająca armia północy odrzuciła jego ariergardę. Lecz to nie ona ich prowadziła. Dlaczego nie wzięła udziału w tamtej bitwie? Już wtedy przygotowywała się do realizacji swego straszliwego przedsięwzięcia? A może… Powoli się uspokajał. Nie, przecież nawet ona nie byłaby zdolna do takiego szaleństwa.
Tamta jakby w ogóle nie zwróciła uwagi na jego rozterkę. Delikatnie pogładziła dłonią zlepione krwią futro wilka.
− Tamra – wyjaśniła z czułością w głosie. – Przywódczyni Wschodniego Stada. Nie chciała zostawić mnie samej…
Popatrzył na nią, nie rozumiejąc. A potem wreszcie poczuł zapowiedź nadchodzącej ulgi.
− To koniec – oznajmił z mocą, jakby wypowiadał zaklęcie.
Uniosła wzrok ku niebu, już nawet nie próbując toczyć kolejnej, daremnej walki z pyłem, odcinającym ją od źródła mocy.
− Prawie mi się udało – szepnęła, tym razem z wyraźnym żalem. − Wszystko było już przygotowane. Gdybym tylko miała nieco więcej czasu…
– Wojna się skończyła – powtórzył. − Wreszcie nastanie pokój.
Tamta nieomal zakrztusiła się własną krwią w upiornej parodii śmiechu.
− Kto jak kto, ale ty akurat powinieneś dobrze wiedzieć, że wojna nigdy się nie kończy.
Jej słowa rozeszły się z nieprzyjemnym dysonansem, mącącym harmonię, jaka zaczynała już powoli obejmować zarówno jego, jak i całe to miejsce.
Skrzywił się gniewnie.
− Nie umarłaś jeszcze do końca, może zdołam ocalić jakieś fragmenty. Potem stworzę przy ich pomocy kolejne hybrydy. Wiesz, że gdybym się postarał, byłbym w stanie to uczynić.
− Jeśli postąpisz choć krok w moją stronę, zniknę w czasie krótszym niż jedno bicie serca. A przecież oboje chcemy jeszcze przez chwilę kontynuować tę rozmowę. – Uśmiechnęła się figlarnie.
− Ja? – Był coraz bardziej zirytowany tym, że nawet teraz nie przestawała go wprawiać w konfuzję. Jej uśmiech wydawał się taki lekki, niewymuszony. Jakim sposobem była w stanie zdobyć się na wesołość, wiedząc, że jej historia i cały jej świat za chwilę nieodwołalnie zniknie? Jej losy układały się w długą opowieść, pod pewnymi względami, co musiał sprawiedliwie przyznać, bardziej nawet złożoną niż jego własna. Niemal widział, jak przed gasnącymi oczami przewija się nieskończony korowód miejsc i przestrzeni, porażek i zwycięstw, przyjaciół i wrogów, dziwnych istot, które napotkała na swej drodze. Była to, doprawdy, pielgrzymka na miarę jej szaleństwa. Lecz teraz wszystko dobiegało kresu – jej wieczny bunt, wędrówka, inwazja, jakiej dokonała na Athane, i wreszcie cała opowieść. Czy naprawdę nie miała innego wyboru? On przecież też kiedyś umierał, lecz znalazł sposób, aby ocalić swój świat, ocalić swoją opowieść. By nie pozwolić przyszłości zniknąć.
− Ja? – powtórzył. − Czemu miałbym…
− Ponieważ kiedy zgasnę, drogami tego świata nie będzie już kroczyć żadna istota podobna w swej naturze do ciebie samego. Nie będzie już nikogo, kto choć w części zdołałby cię zrozumieć. Nikogo, z kim mógłbyś naprawdę porozmawiać. Staniesz się jeszcze bardziej samotny. Niemal mi cię żal.
To prawda, skonstatował, to prawda. Gdzieś na samym dnie głębokiej studni, w jaką zmieniła się przez te wszystkie eony jego świadomość, rozbłysł tamten stary smutek, o którym dawno zdołał już zapomnieć, i powoli, z mozołem zaczął się wznosić ku brzegowi.
− To prawda – powtórzył miękko na głos. – Gdybyś tylko zechciała mnie zrozumieć. Gdybyś posłuchała moich wezwań. To nie musiało się tak skończyć. Razem moglibyśmy… − urwał, dostrzegając ślad drwiny na jej ustach. Smutek z powrotem opadł na dno studni.
− A ty? − pozwolił, by ton jego głosu stwardniał. – Skoro w gruncie rzeczy nadal nie chcesz mnie słuchać… Czemu ty pragniesz kontynuować tę rozmowę?
− To przez powietrze… − wyjaśniła beztrosko. − Pomimo pyłu jest takie zimne i lekkie. Takie orzeźwiające. Trudno mi się z nim rozstać.
Zastygł w bezruchu, na nowo obudziła się w nim czujność. Czyżby tamta grała na czas? Wciąż na coś czekała? Ale przecież już nic…
Ona pierwsza wyczuła narastającą turbulencję.
− An-sin! – zawołała radośnie, niczym mała dziewczynka, która właśnie otrzymała niespodziewany prezent. – Jednak powrócił!
Odwrócił się, wyrzucając zmysły daleko przed siebie. Rzeczywiście! Północny wiatr najwyraźniej okrążył cały świat, gubiąc po drodze ścigających, i niezauważony powrócił na pole bitwy. Poczuł niepokój – jeśli… Ale nie, chmurę pyłu wspierała teraz nie tylko sama Kemanah, ale i połączona solidarnie wola wszystkich Mocy Ziemi. An-sin mógł jedynie w bezsilnej rozpaczy szarpać jej brzegi…
Nagle zdał sobie sprawę, że właśnie popełnił śmiertelny błąd, na samym końcu dał się jednak nabrać jak dziecko. Przezwyciężając panikę, błyskawicznie przeszedł w t-eh, na powrót obracając się ku wrogowi i unosząc włócznię; jednocześnie cofnął czas o ten jeden dozwolony kwant, który mógł przynieść mu ocalenie, zdjęty lękiem, że to jednak nie wystarczy. Świat wokół rozmazał się w płynnej nieokreśloności…
… i na powrót zamarł w bezruchu.
Powstrzymał włócznię i wyszedł z t-eh.
Nikt już nie opierał się o zwłoki białej wilczycy. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżała jego przeciwniczka, widniał już tylko krwawy ślad. Powietrze rezonowało gasnącym echem rozpadu Struktur.
Podszedł bliżej, wciąż nie potrafiąc uwierzyć świadectwu zmysłów. Ale tu nie mogło być żadnej pułapki, żadnego oszustwa. Tamta odeszła na zawsze. Jeśli nawet zostały po niej jakieś okruchy, to po kres czasu skazane będą na krążenie pod niebem tej ziemi, odcięte od Przetworzy barierą Płaszcza. Tak, z pewnością nie był to pogrzeb, o jakim mogła marzyć.
Odłożył włócznię, uklęknął i przeciągnął dłonią w powietrzu, w miejscu gdzie przed chwilą leżała, analizując ślady Rozpadu, upewniając się po raz drugi, dziesiąty, setny… Jego wzrok prześlizgnął się po sylwetce wilka. Tamra, przywódczyni Wschodniego Stada, spoglądała na niego wyzywająco lekko przymrużonymi oczami. Nie było w nich bólu ani wściekłości, emanujących od rozsianych dookoła martwych monstrów, z których wiele zresztą nosiło na sobie ślady wilczych kłów; jedynie jakaś pradawna zwierzęca mądrość, ostentacyjnie wymykająca się władzy Kemanah. Cóż, nie była to już jego sprawa, niech Moce Ziemi same mszczą się za doznaną zdradę na wilkach, wielorybach czy też na kim tam jeszcze zechcą. Dla niego liczyło się jedynie to, że po raz kolejny udało mu się ocalić świat, że znów zyskał szansę, aby zbudować prawdziwy pokój, taki, o jakim od początku marzył.
Powstał z kolan, podniósł włócznię i krótką wibracją sem oczyścił się z cząsteczek brudu, krwi i śniegu. Spokojnie potoczył wzrokiem wokół, wreszcie całkowicie poddając się poczuciu ulgi.
− To koniec – obwieścił, wysyłając swe słowa do najdalszych zakątków ziemi. – Inwazja zakończyła się klęską. Najeźdźca został unicestwiony. Zwyciężyłem. To naprawdę koniec.
Lekkim krokiem ruszył ku pozostawionemu na krze alay. Chmura pyłu zaczęła powoli się rozpraszać, porzucona przez podtrzymującą ją dotąd moc.
Być może już wkrótce świat zacznie odzyskiwać swój dawny kształt. Trzeba go będzie jedynie uleczyć z pamięci o tym, co zaszło.
Gdzieś w oddali narastało żałobne wycie północnego wiatru.
Wojna dobiegła kresu.
Prolog
Odtąd możesz nazywać mnie Istharionem. Imię to nie jest bardziej prawdziwe ani też bardziej fałszywe od innych, których używałem, używam lub będę używał, ja jednak przyzwyczaiłem się do jego brzmienia. Ludzie zaś potrzebują imion, aby zaklinać pustkę, która istnieje wokół nich i w nich samych.
Mieszkańcy T’araf zwą mnie jednak inaczej. Choć wielu mędrców w Lśniącym Mieście cierpliwie śledzi ruchy gwiazd, to ja właśnie jestem Astronomem z T’araf, mimo iż w rzeczywistości wcale nie interesują mnie mroczne głębiny Wszechświata. Gdy ktoś, będąc pośród innych, wypowiada słowo „astronom”, myśli pozostałych od razu kierują się ku budzącej lęk Szklanej Wieży, ze szczytu której obserwuję rzeczy niedosiężne zarówno dla pospólstwa, jak i dla możnych. Gdybym był próżny, to sam ten fakt bardziej niż cokolwiek innego podsycałby moją pychę. Ja jednak gardzę pychą nie mniej niż pozostałymi ludzkimi słabościami.
Nie jestem więc astronomem, jeśli jest nim ten, który obserwuje ruchy świetlistych punktów na zamglonym niebie. Nie jestem też astrologiem, tak jak ten, który usiłuje przewidzieć na ich podstawie losy świata i jego władców. Kim więc jestem i co naprawdę ukazuje Kryształowy Teleskop? Niektórzy mają mnie za szarlatana lub, w najlepszym razie, za nieszkodliwego szaleńca. Są wszakże i tacy, którzy sądzą, że odkryłem przejścia do innych światów, potrafię przeniknąć zagadkowe meandry czasu, przestrzeni i przeznaczenia. To, co widzę, nie należy do dziedziny badań magów i astrologów, a jednak magowie i astrologowie słuchają moich słów z uwagą. Zarówno ci starający się czynić dobro jak i ci, którzy zaprzedali dusze złu, czujnie śledzą moje kroki. Lecz ja jestem jedynie obserwatorem, a moje poszukiwania nie będą miały wpływu na ostateczny przebieg wydarzeń.
Zapytasz, czemu więc wciąż czuwam na szczycie swej wieży? Czemu podejmuję poczynania nie bardziej może daremne, ale też i nie bardziej użyteczne od działań innych śmiertelników? Ach, daleki słuchaczu − mam jedną słabość! Opowieści, nieznajomy. Opowieści i ukrytą w nich poezję... Nie wierzę w siłę poezji, choć znam się na niej o wiele lepiej niż nadworni, zarabiający pochlebstwami na łaskę władców gryzipiórkowie, albo przymierający głodem nieszczęśnicy, łudzący się, iż kreślone na pomiętych skrawkach pergaminu słowa oświetlą drogę przyszłym pokoleniom. Nie, nieznajomy. Poezja, tak jak i pozostałe ludzkie wynalazki, nie jest w stanie niczego ocalić. A jednak słowa, emocje i obrazy przynoszą czasem ulgę i pozwalają dotrwać do świtu.
Opowieści... Znane tylko mnie, ukryte przed pospólstwem w otchłaniach czasu i przestrzeni. Czy są jedynie kłamstwem? Czy obrazy, które przechwycił Kryształowy Teleskop, odzwierciedlają wydarzenia, które rozegrały się kiedyś w jakiejś odległej rzeczywistości − w taki czy inny sposób? Czy prawdziwa jest łza spływająca po policzku anioła i krew, wsiąkająca w piasek lub zamarzająca na śniegu w dziesiątkach nieprawdopodobnych światów? Tobie pozostawiam odpowiedź na to pytanie. Dla mnie nie ma ona żadnego znaczenia − jak już powiedziałem, pragnę jedynie doczekać poranka.
Historie bitew i wędrówek. Tragedie królów, magów, wojowników i zwykłych ludzi. Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, że są lepsze od życia − po prostu czasem przynoszą ulgę.
Poznałem ich tysiące, lecz większość zatrzymuję dla siebie. Oczywiście nie wszystkie. Nawet ja nie jestem w stanie całkowicie odgrodzić się od świata. Są tacy, którym nie mogę odmówić wstępu do mej siedziby. Tak jak tamtej łagodnej, ciepłej nocy, gdy przybyli nieproszeni goście, których ludowa tradycja ochrzciła później w swej bezmyślności mianem Czterech Mędrców. Tak, niektóre słowa istotnie wymknęły się poza mury Wieży. Nie wierz jednak, gdy recytowane na bazarze czterowiersze przypisują memu imieniu.
Opowieść, którą teraz przywołam, ma jednak dla mnie znaczenie szczególne – i to nie tylko dlatego, że sam stałem się jej mimowolnym uczestnikiem.
Nieznany słuchaczu, każda prawdziwa opowieść ma swoje smutne zakończenie – haracz, jaki bohaterowie zapłacą za krótką chwilę wolności od okowów nałożonych przez życie, to magiczne mgnienie, gdzieś na krawędzi snu i jawy, którego dane było doświadczyć tylko nielicznym. Jednakże wszystko ma swą cenę – u kresu drogi pozostanie jedynie zroszony krwią marmur i pustka zimnych przestrzeni; nieuchwytna samotność na zatłoczonym bankiecie i opadające płatki zwiędłej róży. Tak, nieznajomy – obaj dobrze wiemy, że wbrew temu, co napisano w baśniach, to daremność będzie ostatecznie triumfować. Opowieść kończy się. Lecz… Czy aby na pewno? Czy nigdy nie możemy liczyć na więcej?
Daleki słuchaczu, czy znasz termin teraia?
1. Ciemne ziarna
Biegł długą, ciemną doliną. Śnieg skrzypiał mu pod stopami. Było przeraźliwie zimno, lecz jego własne serce emanowało jeszcze większym chłodem. Czy to szkielety wieżowców majaczyły w oddali? Czy też może okaleczone zbocza gór? Spalone kikuty drzew? Daleko przed sobą dostrzegł polanę, na której środku pojawił się znajomy, niewyraźny kształt...
Szedł pogrążoną w mroku klatką schodową. Przyjęcie nagle zniknęło. Świat wokół stał się cichy i martwy. Czy to naprawdę jemu wydawało się kiedyś, że lubi samotność i ciszę? Gdzie podziały się roześmiane twarze przyjaciół? Oddałby teraz wszystko, by choć przez moment ujrzeć oblicza swych wrogów. Czemu znalazł się zupełnie sam w tym ciemnym, przerażającym miejscu? Chciał krzyczeć, biec, nawet umrzeć, byle tylko uciec od tego strachu.
Wyszedł z klatki schodowej na zewnątrz, choć wiedział, co będzie tam na niego czekało. Było nieuchronne – jak zawsze w tym śnie. Śnił o tym już dziesiątki razy.
Zamiast na podwórku przed swoim blokiem, znalazł się w samym środku pogrążonego w ciemności lasu. W panice odwrócił się, rozpaczliwie pragnąc wrócić do bezpiecznego mieszkania lub w jakiekolwiek inne miejsce, ukryć się pośród gwaru rozmów, pośród hałasu warszawskiej ulicy, pośród monotonnego buczenia telewizora. Ale do tamtego świata nie było już powrotu; zewsząd otaczały go nagie pnie potężnych drzew.
Daleko przed sobą dostrzegł polanę. Jak zahipnotyzowany ruszył w jej kierunku, nie będąc w stanie przeciwstawić się tajemniczej sile, która go tam wzywała. Polana była coraz bliżej. Na jej środku pojawił się niewyraźny kształt − dom ciemności, siedlisko upiorów, chata wiedźmy?
− Nie − zawołał ze szlochem. − Nie chcę tam iść! Nie chcę! Pragnę się obudzić!
I obudził się z krzykiem, tak jak dziesiątki razy wcześniej.
***
Zza zakrętu niespodziewanie wypadła furgonetka i Joanna ostro szarpnęła kierownicą. Zaklęła pod nosem, gdy jej wiekowe seicento o mało nie wylądowało na poboczu.
− Aaaaaa! Aśka! – zawyła przerażona Kinga. – Wolniej… Przecież to tylko godzina drogi. Nie musimy się tak spieszyć.
− Wcale się nie spieszymy − burknęła Joanna, ale nieco zwolniła, bardziej zresztą w trosce o silnik, który właśnie znowu zaczął rzęzić, niż o samopoczucie kuzynki. – Poza tym to tamten kretyn wjechał mi na pas…
− Dlaczego zawsze musisz tak pędzić? – mruknęła Kinga, nieusatysfakcjonowana. – Zwłaszcza wtedy, kiedy cię coś wkurzy...
− Dzięki temu łatwiej jest odreagować. Wiesz, że prowadzenie samochodu mnie uspokaja.
− Ale nie tych, którzy z tobą jadą. Kłopoty w pracy? Znowu chcą cię wyrzucić z redakcji?
− Nie − westchnęła Joanna. – Nie tym razem. Ale za to chyba jednak nie znajdzie się dla mnie miejsce na liście wyborczej. Kumple Karkoszki pożalili się prezesowi, że tyle jest przecież przypadków nepotyzmu wśród naszych przeciwników politycznych, a ja akurat uwzięłam się na tego biedaka… No i tak go ponoć urobili, że zamiast pogonić kota Karkoszce, postanowił umyć ręce.
− No i co? − spytała Kinga bez większego entuzjazmu, jako że nigdy zbytnio jej nie pasjonowały dziennikarsko-polityczne uwikłania kuzynki.
− No i jadę spędzić weekend z tobą i z twoim bratem. Muszę odpocząć od Warszawki.
− Sama widzisz − skomentowała Kinga z niejaką satysfakcją. − Mówiłam ci, że ta cała polityka to brudna sprawa i że nie ma co się w to ładować. Nie jestem też przekonana, że to najlepsze zajęcie dla kobiety. Zajęłabyś się lepiej swoim życiem osobistym. Co się stało z tym twoim kolegą, Pawłem? Wydawało mi się, że w pewnym momencie był bardzo zainteresowany… Czemu tak nagle zniknął?
− Taa… − wydęła wargi Joanna. – Zainteresowany to on był chyba głównie pogłębieniem swego narodowo-katolickiego image’u. Gdzieś tam biedaczyna uroił sobie, że stanowię odpowiednią kandydatkę na żonę. Zmienił zdanie, jak zaproponowałam wspólne wyjście na koncert zespołu psychodelicznego. Tak więc szczęśliwie uratowałam go przed popełnieniem życiowego błędu.
− No nie wiem, czy słusznie postąpiłaś – odparła Kinga, jakby lekko zgorszona. – Z pewnością Paweł miał wiele zalet, był kimś, na kim można się oprzeć…
− Cóż – uśmiechnęła się szelmowsko Joanna. – Jak chcesz, mogę ci dać telefon do niego. Może jeszcze zdążysz się załapać.
− Ale ja wiem − ciągnęła niezrażona Kinga, udając, że nie dosłyszała ostatniego zdania. − Czekasz na jakiegoś rycerza, księcia z bajki. Którym na dodatek chciałabyś rządzić. Nie wiem, jak to się ma do twojego rzekomego przywiązania do tradycyjnych wartości − dodała oskarżycielsko. Od jakiegoś czasu, po cyklicznych romansach z Raja Yogą, Świadkami Jehowy oraz Hare Kryszną, Kinga przeżywała gwałtowny powrót do rodzimej religii i konsekwentnie starała się być jak najbardziej ortodoksyjna.
Joanna parsknęła śmiechem.
− To nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi wartościami. Których wyznawanie nie polega zresztą na biadoleniu o nich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. A już zwłaszcza faceci epatujący nimi na każdej randce nudzą mnie śmiertelnie.
Kinga wciągnęła powietrze i zamilkła, urażona. Joanna poczuła umiarkowane wyrzuty sumienia − wiele rozmów z kuzynką kończyło się w podobny sposób. Żeby nieco ułagodzić Kingę, zmieniła „trójkę” na ulubioną (od niedawna) stację kuzynki. Przez chwilę wsłuchiwała się w natchniony głos spikera, kontemplując ogrom swego poświęcenia, po czym dla odwrócenia uwagi skoncentrowała się na tym, co działo się na szosie.
Jeszcze bardziej zwolniła. Oczywiście, wbrew komentarzom Kingi, zawsze jeździła bezpiecznie, ale teraz była zmęczona i rozdrażniona. Co gorsza, piętnastoletni wóz najwyraźniej również przejął się jej nastrojem.
Chciałaś mieć alfa romeo, to trzeba było, kurde, wybrać inną strategię życiową. Sama jesteś sobie winna, pomyślała melancholijnie, patrząc, jak samochód jej marzeń i snów – czerwona gulietta − wyprzedza seicento i znika za kolejnym zakrętem.
− Pamiętaj, żebym zatankowała na następnej stacji − powiedziała na głos, bardziej dla przypomnienia samej sobie niż do kuzynki.
Wjechały do lasu. Dzień był upalny, ale wpadający przez uchylone szyby wiatr przyjemnie orzeźwiał. Kinga słuchała radia, Joanna spoglądała na szosę.
Nagle poczuła czyjąś obecność. Choć w polu widzenia na pozór nic się nie zmieniło – droga i drzewa pozostały tą samą drogą i tymi samymi drzewami, to jednak gdzieś w głębi, jak gdyby w jakiejś innej, równoległej przestrzeni, zamajaczyły zarysy kształtów.
− Tam! − Usłyszała cichy okrzyk Kingi. Podążyła śladem jej spojrzenia, lecz znów dojrzała tylko niewyraźne kontury, bardziej zresztą w myślach niż w rozgrzanym powietrzu nad asfaltem.
− On się zbliża! − zawołała kuzynka tonem, którego Joanna nie słyszała u niej od czasu, gdy tamta doznała objawienia podczas medytacji transcendentalnej.
Na wszelki wypadek nacisnęła hamulec − cokolwiek miało się wydarzyć, nie chciała, by odbywało się podczas jazdy. Poczuła, jak przeszywa ją prąd. Tajemnicze kontury rozjarzyły się i zgasły, i przez moment przestała widzieć cokolwiek. Potem wydało jej się, że słyszy narastający, dudniący hałas. Przed oczyma wyobraźni − ale tylko tam − stanął jej dziwny, czteroramienny kształt, wirujący ponad maską samochodu. Czuła, jak dotyka jej czyjeś spojrzenie – nie było to już neutralne wrażenie obecności, tak jak jeszcze przed chwilą, lecz spojrzenie wroga, nieosobowa agresja. Kątem oka spostrzegła, że Kinga drży, skulona na swoim fotelu.
Zacisnęła mocno powieki, ale to niczego nie zmieniło − coś nadal wgryzało się w jej duszę. Teraz z kolei poczuła irytację − jej racjonalny umysł zbuntował się przeciwko całemu zajściu.
− No, spadaj – wycedziła przez zęby. Przemogła lęk, uniosła głowę i wyszła naprzeciw atakującemu ją spojrzeniu. Zupełnie nieoczekiwanie, tamto cofnęło się i rozmyło, zniknęło gdzieś w oddali, przedtem jednak dokładnie zapamiętując każdy szczegół jej twarzy, każdy splot myśli, jakby pragnąc wchłonąć całą jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Drżącą ręką przekręciła kluczyk w stacyjce.
− Czułaś to? − wyszeptała Kinga.
− Złudzenie − mruknęła bez przekonania.
− Więc też to czułaś. To było coś złego. Bardzo złego. Ale przedtem... Widziałaś te obrazy?
− Nic nie widziałam − odburknęła zirytowana.
− Rozmazane ludzkie sylwetki − ciągnęła kuzynka. − Jedna z nich ruszyła w moją stronę. Bił od niej blask. Podeszła bliżej i zobaczyłam, że to po prostu młody mężczyzna, tylko tak jakoś dziwacznie ubrany. Patrzył prosto na mnie i uśmiechał się... Chciałam wyjść mu naprzeciw. Ale wtedy nagle krzyknął przestraszony, i wszystko zniknęło. A jeszcze później pojawił się ten wirujący kształt. Myślę, że najpierw zobaczyłam anioła, a następnie złego ducha...
− To niemożliwe – stwierdziła ponuro Joanna. − Ja niczego nie widziałam.
− Ale przecież też coś czułaś?
Joanna nie odpowiedziała, koncentrując się na prowadzeniu.
Resztę drogi przejechały w milczeniu.
Silnik wysiadł dwieście metrów przed domem kuzynostwa i samochód trzeba było podholować.
***
Gdyby myśli miały kształt, ta przypominałaby czteroramienną martwą rozgwiazdę, wirującą powoli wokół własnej osi. Gdyby potrafiły wydawać dźwięk, ta napełniałaby powietrze głuchym, modulowanym warkotem. Gdyby zajmowały miejsce, ta przez chwilę tkwiłaby zawieszona wysoko ponad światem.
Gdyby to, co działo się obok rzeczywistości zdarzeń i kształtów, spróbować opisać właśnie poprzez zdarzenia i kształty, opis taki mógłby wyglądać następująco: przez długi, długi moment czteroramienny kształt wisiał ponad Ziemią, sondując ludzkie serca i linie wydarzeń, cofając się w przeszłość i wybiegając do przodu, starając się zapamiętać ujrzane w migawkach twarze. Potem oderwały się od niego cztery cienie i zaczęły swobodnie opadać ku powierzchni planety. On sam zaś wzniósł się jeszcze wyżej, do sfer, gdzie żaden opis nie miałby już sensu, i przyczaił się, czekając na właściwy moment, aby powrócić.
***
Pierwszy z mężczyzn siedział nad butelką wódki. Był bardzo młody i higienicznie ostrzyżony na łyso. Miał na sobie spodnie od dresu i podkoszulek, który odsłaniał imponującą muskulaturę ramion. Chłopak nazywał się Janek Ciemniaga, ale kumple przez szacunek dla jego umiejętności kickbokserskich uhonorowali go ksywą Kopyto.
Kopyto otępiałym wzrokiem wpatrywał się w szafkę RTV, gdzie znajdował się milczący telewizor i odtwarzacz Sony. Usłyszał szuranie kroków w przedpokoju − matka stanęła pod drzwiami i rzuciła swoje zwykłe „janekcotytamrobisz”. Potem zajrzała, by sprawdzić, czy jest w środku, mruknęła coś i wyszła, zdziwiona jego spokojnym zachowaniem. Dobrze, kurwa, że chociaż nie truła mu już o tej pierdolonej maturze. Przecież nawet w telewizji mówili, że prawie wszyscy w liceach profilowanych oblali, więc co się go czepia?
Nieważne. Miał teraz co innego na głowie. Był zaniepokojony. Szczerze powiedziawszy, to nawet się trochę bał. Wczoraj, gdy dorwali w parku tamtego starucha, wszystko było w porządku, ale dziś... Nie, nie byli pijani, najbardziej właśnie kręciło ich, że zrobili to zupełnie na trzeźwo. Potem nawet nie zabrali mu portfela − taką mieli fantazję... Kiedy wrócił do domu, czuł się naprawdę świetnie.
Tamten przeżył, choć wylądował w szpitalu. Niby nie było czym się przejmować, ale... Ani Pajo, ani Ściema nie przyszli dzisiaj z obiecanym pornolem.
Bał się. Bał się dzwonka do drzwi i telefonu, ale też i czegoś jeszcze. Siedział skulony w fotelu, spoglądając na pociemniały ekran.
Nagle coś się stało. Nie, stało się dużo wcześniej, ale on zauważył to dopiero teraz. Cały czas się zmieniało, w oszałamiającym tempie, jak na filmie z Van Dammem.
To coś, co się zmieniało, zabierało jego strach, więc wyszedł temu naprzeciw. „Wpuść mnie”, powiedziało, „a już nigdy nie będziesz się bał. Będziesz robił co chcesz i nikt ci nie podskoczy”. „Dobra”, odparł, bo co niby miał powiedzieć. Może w pierwszej chwili poczuł się trochę nieswojo, ale zaraz potem ten Kopyto, który mógł się czuć nieswojo, pozostał już tylko na powierzchni, a w głębi wygodnie usadowił się ten drugi, nowy, w pewnym sensie nadal oczywiście będący tym starym, ale jednocześnie także i czymś więcej.
O tak, wiele się zmieniło. Czuł siłę. Te wszystkie lata w szkole... Bez sensu. Teraz po raz pierwszy naprawdę wiedział, co ma robić. Wierzył, że cokolwiek zrobi, pozostanie bezkarny. Tak obiecało mu to coś więcej. Jego umysł był zbyt zmącony, by widzieć wszystko wyraźnie, ale wiedział już, że czeka go ważna robota.
I chuj z maturą.
***
Drugi mężczyzna nerwowo kręcił się po pokoju hotelowym. Kilka lat starszy, elegancki, z włosami obficie pokrytymi żelem, stanowił całkowite wizualne przeciwieństwo Kopyta. Nazywał się Maciej Okoń. On również był w rozterce. Jego problemy były jednak bardziej skomplikowanej, finansowo-profesjonalnej natury, a dotyczyły dalszej kariery w charakterze regionalnego przedstawiciela międzynarodowego koncernu tytoniowego.
Wszystko przez tę nieszczęsną defraudację! Jeżeli tak to w ogóle nazwać. Po prostu pożyczył sobie trochę pieniędzy firmy. Cholera, nigdy wcześniej nie trzymał w rękach takiej kasy, no i nic dziwnego, że troszkę go poniosło. Koncern też tu zawinił – mogli mu przecież dać lepszą brykę. Renault kangoo! Aż wstyd zaparkować przed klubem takim furakiem! O wyrywaniu lasek już nie wspominając.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz