Fragment książki

8 minut czytania

solomon kane. okrutne przygody

Czaszki wśród gwiazd

Opowiadał o mordercach kroczących po ziemi,
Kaina przekleństwem zbrudzonych,
Ze szkarłatnym obłokiem przed oczyma
I myślach ogniem palonych,
Gdyż krew pozostała w ich duszach
Wieczystą plamą znaczonych.

Hood

I

Istnieją dwie drogi do Torkertown. Jedna, krótsza i prostsza, wiedzie przez leżące odłogiem wyżynne torfowiska, a druga, która jest znacznie dłuższa, wije się pomiędzy i poza pagórkami oraz grzęzawiskami, skrajem niskich wzgórz na wschód. To żmudny i niebezpieczny szlak, więc Solomon Kane zatrzymał się ze zdziwieniem, kiedy pozbawiony tchu młodzieniec z wioski, którą dopiero co opuścił, dogonił go i zaklinał na miłość boską, aby obrał drogę przez bagna.

– Droga przez bagna! – Kane przyjrzał się chłopakowi.

Był wysokim, chudym mężczyzną, był [sic!] Solomon Kane. Jego chmurna, beznamiętna twarz i głębokie, zamyślone spojrzenie stawały się jeszcze bardziej ponure od nijakiego purytańskiego stroju, którym porażał.

– Tak, panie, ta jest daleko bezpieczniejsza – odparł młodzian na jego okrzyk zaskoczenia.

solomon kane. okrutne przygody

– Zatem droga przez torfowiska musi być nawiedzana przez samego Szatana, gdyż twoi współmieszkańcy ostrzegali mnie przed udaniem się tą drugą.

– To z powodu grzęzawisk, panie, których mógłbyś nie dostrzec w ciemności. Lepiej byłoby, gdybyś powrócił do wioski i kontynuował swą podróż o poranku, panie.

– Obierając drogę przez bagna?

– Tak, panie.

Kane wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Księżyc wstaje prawie tak szybko, jak gaśnie zmierzch. Przy jego świetle przez torfowiska dotrę do Torkertown w kilka godzin.

– Lepiej nie, panie. Nikt nigdy nie chadza tą drogą. Pośród torfowisk nie ma żadnych domostw, podczas gdy na bagnie stoi dom starego Ezry, który mieszka tam całkiem sam, odkąd jego oszalały kuzyn Gideon zabłąkał się i zginął w bagnie. Nigdy go nie odnaleziono, a Ezra, choć skąpiec, nie odmówi ci noclegu, gdybyś zdecydował się zatrzymać aż do rana. Skoro musisz iść, pójdź lepiej drogą przez bagno.

Kane zmierzył chłopaka przeszywającym spojrzeniem. Młokos wiercił się i przebierał nogami.

– Skoro owa droga przez torfowisko jest dla wędrowców tak uciążliwa – odezwał się purytanin – dlaczego wieśniacy, zamiast prawić mętne dyrdymały, nie opowiedzieli mi całej tej historii?

– Ludzie nie lubią o tym gadać, panie. Mieliśmy nadzieję, iż po tym, jak ci poradzą, obierzesz drogę przez bagno, i patrzyliśmy, lecz gdyśmy ujrzeli, że nie skręciłeś na rozstaju, posłano mnie, abym pobiegł za tobą i błagał o to, byś ponownie rozważył swą decyzję.

– Na diabelskie imię! – wykrzyknął Kane ostro; niezwyczajne przekleństwo ukazywało jego irytację. – Droga przez bagno i droga przez torfowisko… Cóż mi zagraża i dlaczego miałbym zboczyć o całe mile ze swej trasy i ryzykować w błotach i grzęzawiskach?

– Panie – rzekł chłopak, ściszając głos i przysuwając się bliżej – my są zwykłe wieśniaki, co nie lubią gadać o takich sprawach w obawie, że spadnie na nas zły los. Droga przez torfowisko jest wyklęta i nieprzemierzana przez nikogo z okolicy przez rok już albo i więcej. To śmierć tak chadzać po tych torfowiskach nocą, jako że napotkała ją już gdzieś ze dwudziestka nieszczęśników. Jakaś plugawa groza nawiedza tę drogę i domaga się ludzi na ofiarę.

– I co? Co ów stwór przypomina?

solomon kane. okrutne przygody

– Nikt nie wie. Nikt z tych, którzy go widzieli, nie przeżył, ale do uszu ostatnich podróżnych dotarł z oddali na trzęsawiskach straszliwy śmiech, a ludzie słyszeli okropne wrzaski jego ofiar. Panie, w imię Boże, powróć do wioski, tam przebądź noc i jutro obierz drogę do Torkertown przez bagno.

W głębi posępnych oczu Kane’a zamigotał jasny błysk, niczym wiedźmi stos jaśniejący w głębi szarego, zimnego lodu. Krew popłynęła mu szybciej. Przygoda! Urok ryzykowania życia i bitwy! Dreszcz zapierającego dech dramatu o niepewnym zakończeniu! Nie żeby Kane uznawał swe odczucia za takie. Szczerze stwierdził jednak, że wyraża na głos swe prawdziwe uczucia, kiedy rzekł:

– Sprawy te są czynami jakiejś złej mocy. Panowie ciemności obłożyli tę krainę klątwą. Do walki z Szatanem i jego potęgą potrzeba człowieka silnego. Dlatego idę, ja, którym przeciwstawiał mu się już wiele razy.

– Panie – zaczął chłopak i wtem zamknął usta, widząc daremność sporu. Dodał tylko: – Ciała ofiar bywają poranione i poszarpane, panie.

I stał tak na skrzyżowaniu, wzdychając z żalem na widok wysokiej, smukłej postaci posuwającej się miarowo drogą, która wiodła w stronę torfowisk.

Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi, gdy Kane przebył grzbiet niskiego wzgórza, które przechodziło w wyżynne trzęsawiska. Ogromna krwistoczerwona tarcza zanurzyła się za posępny horyzont torfowisk, zdając się dotykać bujnych traw ogniem, tak że przez chwilę obserwatorowi mogło się wydać, iż spogląda na morze krwi. Potem od wschodu nasunęły się mroczne cienie, zachodni blask zbladł, a Solomon Kane wędrował śmiało w gęstniejący mrok.

solomon kane. okrutne przygody

Droga zacierała się od nieużywania, była wszak jasno wytyczona. Kane szedł prędko, lecz czujnie, z ostrzem i pistoletem w dłoni. Gwiazdy migotały, a nocne wiatry szeptały wśród traw niby zawodzące widma. Zaczął wschodzić księżyc – cienki, wychudzony, niczym czaszka między gwiazdami.

Wtem Kane się zatrzymał. Skądś przed nim dobiegło dziwne, niesamowite echo… Albo coś jak echo. I znów, tym razem głośniejsze. Kane ponownie ruszył przed siebie. Czyżby zmysły go zawodziły? Nie!

W oddali dźwięczał szmer przerażającego śmiechu. I znów, bliżej tym razem. Żadna ludzka istota nigdy tak się nie śmiała. Nie było w tym wesołości, tylko nienawiść, groza i niszczący duszę terror. Kane się zatrzymał. Nie obawiał się, ale przez sekundę niemal utracił odwagę. Wtem, przebiwszy się przez ten budzący grozę śmiech, dobiegł go odgłos wrzasku, który był niewątpliwie ludzki. Kane ruszył przed siebie, wyciągając nogi. Przeklinał złudne światła i mrugające cienie, które przesłaniały torfowisko przy wschodzie księżyca i uniemożliwiały dokładne widzenie. Śmiech rozlegał się nadal, coraz głośniejszy, podobnie jak wrzaski. Potem rozbrzmiał słabo gorączkowy tupot ludzkich stóp. Kane rzucił się biegiem.

Tam, na trzęsawiskach, coś polowało, chcąc zabić jakiegoś człowieka, ale cóż to była za groza, tylko Bóg wie. Odgłos biegnących stóp urwał się raptownie, a wrzaski stały się nieznośne, zmieszane z innymi, nierozpoznawalnymi i odrażającymi dźwiękami. Najwyraźniej człowiek ów został dogoniony i Kane ze ścierpniętą skórą wyobraził sobie jakiegoś upiornego demona ciemności, który przysiadł na plecach swojej ofiary… przysiadł i szarpał ją.

Wtem wśród przepastnej ciszy trzęsawisk dobiegł go wyraźny zgiełk krótkiej i straszliwej walki i odgłosy kroków rozbrzmiały ponownie, lecz człapiące, nierówne. Wrzaski trwały nadal, ale wraz ze zdyszanym charkotem. Na czole i ciele Kane’a pojawił się zimny pot. Horror piętrzył się tu na horrorze w sposób niedopuszczalny.

Boże, choć przez chwilę jasne światło! Sądząc po łatwości, z jaką odgłosy dochodziły do niego, straszliwy dramat rozgrywał się w bardzo niewielkiej odległości. Ale to piekielne półświatło przesłoniło wszystko ruchomymi cieniami, tak że torfowiska poczęły jawić się niczym mgła rozmytych majaków, a karłowate drzewa i krzaki wydawały się olbrzymami.

Kane krzyknął, usiłując zwiększyć swą prędkość. Nierozpoznane wrzaski przeszły w odrażający, przenikliwy kwik. Ponownie rozległy się odgłosy zmagań, a potem z mroku wysokiej trawy wyszedł, zataczając się, jakiś stwór – stwór, który niegdyś był człowiekiem – stwór przerażający, pokryty posoką, który upadł u stóp Kane’a. Wijąc się i pełznąc, wzniósł swe straszne oblicze do wschodzącego księżyca, zabełkotał, lamentując, i ponownie padł, i skonał w swej krwi.

Księżyc już się pojawił i światło stało się lepsze. Kane schylił się nad ciałem, które zaległo sztywno, niewymownie okaleczone, i wzdrygnął się. Była to rzecz rzadka u niego, który widział uczynki hiszpańskiej inkwizycji oraz łowców czarownic.

Jakiś wędrowiec, domyślił się. Wtem niczym lodową dłoń na grzbiecie poczuł, że nie jest sam. Podniósł oczy, jego zimny wzrok przeszył mroki, z których wytoczył się nieboszczyk. Nie dostrzegł niczego, ale wiedział, czuł, że jakieś inne oczy odwzajemniają jego spojrzenie, straszne oczy nie z tej ziemi. Wyprostował się i wyciągnął pistolet, czekając. Blask księżyca niczym jezioro zblakłej krwi rozlał się po torfowisku oraz drzewach i trawach już we właściwych im rozmiarach.

Mrok stopniał i Kane ujrzał! Najpierw pomyślał, że to tylko cień z mgły, smuga oparu z torfowiska, która kołysze się przed nim w wysokiej trawie. Przypatrzył się. Jeszcze większe złudzenie – pomyślał. Wówczas tamten stwór zaczął nabierać kształtu, mętnego i niewyraźnego. Dwoje ohydnych ślepi płonęło, wpatrzonych w niego. Ślepi, w których tkwiła cała groza będąca dziedzictwem człowieka od strasznego zarania wieków. Ślepi przeraźliwych i obłąkanych, o szaleństwie wykraczającym poza wszelkie szaleństwa ziemskie. Postać owego stwora była mglista i niewyraźna. Stanowiła druzgoczącą umysł trawestację postaci ludzkiej, pozostawała jednak odrażająco niepodobna. Trawa oraz krzaki z tyłu prześwitywały przez nią wyraźnie.

solomon kane. okrutne przygody

Kane poczuł, jak krew uderza mu w skronie, ale pozostał zimny jak lód. To, w jaki sposób istota nietrwała jak ta, która migotała przed nim chwiejnie, mogła fizycznie skrzywdzić człowieka, stanowiło więcej, niż był w stanie pojąć. Jednak krwawy horror u jego stóp stanowił nieme świadectwo, że demon ten potrafi działać ze straszliwym materialnym skutkiem.

Jednej rzeczy Kane był pewien: nie będzie polowania na niego przez posępne torfowiska, żadnych wrzasków i umykania, by dać się gnębić raz za razem. Jeśli musi umrzeć, umrze na swoim miejscu, znosząc swe rany.

Wkrótce niewyraźna, straszliwa paszcza rozwarła się szeroko i znów dało się słyszeć demoniczny, skrzekliwy śmiech przejmujący do głębi poprzez swą bliskość. I w samym środku tej groźby zagłady Kane z premedytacją wycelował swój długi pistolet i wypalił. Hukowi wystrzału odpowiedziało szaleńcze wycie pełne wściekłości i drwiny, a stwór rzucił się na niego niczym płachta ulotnego dymu; długie cieniste ramiona wyciągnęły się, aby go pochwycić.

Kane, poruszający się z błyskawiczną prędkością wygłodniałego wilka, wypalił z drugiego pistoletu, także z niewielkim skutkiem. Wyrwał więc z pochwy długi rapier i pchnął nim w sam środek mglistego napastnika. Ostrze zaśpiewało, przechodząc gładko na wylot, nie napotykając żadnego konkretnego oporu. Kane poczuł na swych członkach uścisk lodowatych palców, szpony bestii rozdarły jego odzienie oraz skórę.

Rzucił bezużyteczne ostrze i spróbował mocować się z nieprzyjacielem. Było to niczym walka z unoszącą się mgłą, przepływającym cieniem uzbrojonym w sztyletowate pazury. Jego wściekłe ciosy natrafiały na powietrze, szczupłe, mocarne ramiona, w których uścisku ginęli silni mężczyźni, omiatały nicość i chwytały pustkę. Nie było nic trwałego poza potrafiącymi oskórować, podobnymi do małpoludzich dłońmi z ich zakrzywionymi szponami i szalonymi oczami, które wpalały się w głębie jego wzdragającej się duszy.

Kane zdał sobie sprawę, że znalazł się w naprawdę rozpaczliwie trudnym położeniu. Jego odzienie już zwisało w strzępach i krwawił ze sporej liczby głębokich ran. Nigdy się jednak nie cofał i myśl o ucieczce nigdy nie przyszła mu do głowy. Nigdy nie uciekł przed pojedynczym przeciwnikiem i gdyby naszła go taka myśl, spłoniłby się ze wstydu.

Nie widział obecnie innego rozwiązania niż to, że jego postać zalegnie obok szczątków tej drugiej ofiary, ale ta myśl nie przepełniała go przerażeniem. Jedynym jego życzeniem było zdać z siebie rachunek – tak dobry, jak to tylko możliwe – zanim nadejdzie koniec. I, jeśli zdoła, wyrządzić trochę szkód swemu nieziemskiemu przeciwnikowi.

Ponad rozszarpanym ciałem nieboszczyka człowiek walczył z demonem w bladym świetle wschodzącego księżyca; z całą przewagą po stronie demona, wyjąwszy jedną rzecz. A tej jednej było dość, aby przemóc wszelkie pozostałe. Bo jeśli abstrakcyjna nienawiść może nadać materialną postać widmowemu stworowi, to czyż odwaga, równie abstrakcyjna, nie może utworzyć konkretnej broni do walki z owym widmem?

Kane walczył rękoma, stopami oraz dłońmi i w końcu uświadomił sobie, że widmo zaczyna się przed nim cofać i że straszny śmiech przemienił się we wrzaski zdumionej furii. Jedyną bowiem bronią człowieka jest odwaga, która nie cofnie się nawet sprzed samych bram piekła i której nawet legiony piekieł nie potrafią stawić czoła.

O tym Kane nie wiedział nic. Wiedział tylko, że szpony, które rwały go i rozdzierały, jakby osłabły i poczęły ustępować i że dziki blask w straszliwych ślepiach narastał coraz mocniej. Zataczając się i dysząc, Solomon przebił się w końcu, pochwycił stwora i rzucił nim, a kiedy obaj zwalili się na torfowisko, tamten skręcił się i owinął mu członki niby wąż z dymu. Ciało Kane’a zdrętwiało, a włosy stanęły dęba, gdyż zaczął rozumieć bełkot tamtego.

Nie słyszał ani nie pojmował tak, jak człowiek słyszy i pojmuje ludzką mowę, lecz straszne tajemnice objawiły mu się w szeptach, zawodzeniach oraz wrzaskach ciszy zanurzającej mu w duszę palce z lodu i płomieni. I pojął.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...