Fragment książki

15 minut czytania

Czaszka
I

Oto, co wiadomo:

Kiedy po śmierci smoka Griaule’a jego ciało zostało obdarte z łusek, krew odsączono i zmagazynowano, kawałki mięsa i organy wewnętrzne w różny sposób zakonserwowano, a zmielone kości przeznaczono do sprzedaży jako lekarstwo na raka, nietrzymanie moczu, artretyzm, niestrawność, egzemę i rozliczne inne przypadłości... Po tym wszystkim czaszkę Griaule’a (długą na blisko sześćset stóp) załadowano na wielokołową platformę i przetransportowano tysiąc sto mil przez dżunglę na dwór w Temalagui. Gdyby spisać dzieje tej wędrówki, która trwała dwa dziesięciolecia, pochłonęła tysiące ofiar, obfitowała w dziesiątki zajadłych bitew i wymagała krótkiej przeprawy przez morze, omal nie zakończonej katastrofą, zajęłyby one kilka woluminów. Może ktoś kiedyś opowie tę historię – dla naszych celów wystarczy stwierdzenie, że zanim czaszka dotarła na miejsce przeznaczenia (kawał gruntu przylegający do terenów królewskiego pałacu), król Carlos VIII, który nabył ją był od ojców miasta Teocinte, zmarł i został pochowany, a na Onyksowym Tronie zasiadł jego syn Adilberto I.

Adilberto nie podzielał ojcowskich pasji. Podczas swojego panowania koncentrował się głównie na prowadzeniu najazdów na ziemie sąsiadów i smocza czaszka, która z czasem porosła pnączami i grzybem, stała się wielkim ptasim gniazdowiskiem, a także schronieniem dla małp, węży i szczurów palmowych. Jego syn, również Adilberto, choć mniejszego kalibru, przywrócił jej dawną świetność. Stworzył wokół niej egzotyczny ogród, kazał okuć brązem olbrzymie kły, a oczodoły i szczękę opleść filigranem ze spiżu, miedzi i jadeitu, który uwypuklił ich złowieszczy charakter i zainspirował twórców blaszanych masek, które w późniejszych latach trafiły na turystyczne bazary. Od środka wyłożono czaszkę tekiem i hebanem, inkrustowanymi złotem, jedwabiem i szlachetnymi kamieniami, a urządzane w jej wnętrzu bachanalia (w czasie których morderstwa, tortury i gwałty były na porządku dziennym) ustanowiły nowe standardy rozpasania i walnie przyczyniły się do bankructwa państwa, którego gospodarkę już wcześniej osłabiły ekscesy Adilberto I i Carlosa VIII.

Po śmierci Adilberto II (w okolicznościach, które nawet najbardziej wyrozumiały obserwator określiłby jako podejrzane) władzę przejął trzeci Adilberto, zwany El Frio (Zimnym), pokonawszy po długiej i krwawej rodowej waśni swojego starszego brata Gonsalvo. El Frio, religijny zelota i okultysta, zamierzał zniszczyć czaszkę, nadworni wróżbici przestrzegli go jednak, że taka profanacja nie przyniesie mu nic dobrego. Zamiast tego poświęcił się więc systematycznemu wyrzynaniu nieprzyjaciół, których musiał chyba widzieć dosłownie pod każdym kamieniem, bo podczas swojego panowania wymordował ponad dwieście tysięcy rodaków. Jego dziedzic, czwarty z kolei Adilberto, tak się wstydził spuścizny ojca, że zmienił nazwisko na Juan Miel (dźwięcząca w tym imieniu proletariac­ka nuta ucieleśniała jego protomarksistowski światopogląd) i zniósł monarchię, czym zapoczątkował okres bezprecedensowego zamętu w obfitujących w okresy zamętu dziejach Temalagui. Czterdzieści cztery dni po wprowadzeniu tej radykalnej reformy został poćwiartowany przez tłum zbieraczy trzciny cukrowej, do których akurat przemawiał, a których do działania podjudził jego główny rywal w rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej – zamożny plantator – dając im do zrozumienia, że jeśli tego nie zrobią, mogą stracić pracę. Później krajem rządzili kolejni generałowie i politycy, tłumiący ze wszystkich sił niezliczone rewolucje i studzący ekonomiczne zapędy silniejszych państw z północy. W początkach dwudziestego wieku pałac królewski doszczętnie spłonął, a zanim nastały lata czterdzieste, dżungla wchłonęła ogrody Adilberto II i czaszka zniknęła w gęstwinie. Nadal jednak zajmowała ważne miejsce w świadomości miejscowych, uważających ją za praprzyczynę popadnięcia Temalagui w niełaskę – tak jakby kiedykolwiek wcześniej cieszyła się czyjąś łaską.

Od czasu do czasu czaszkę odwiedzali podróżnicy. Chętnie pozowali do zdjęć we wnętrzu paszczy, stając obok okutych brązem i pokrytych grynszpanowym nalotem kłów, a potem czym prędzej opuszczali to miejsce, przepłoszeni złowieszczą atmosferą hebanowego pyska i jego barbarzyńskich ornamentów, połyskujących w gęstych cieniach, wśród epifitów i paproci. Ci, którzy odważyli się tam spędzić noc, opowiadali o niepokojących snach. Kilkunastu awanturników i naukowców, którzy zaryzykowali dłuższy pobyt, przepadło bez śladu – wśród nich pewien herpetolog, którego wiele lat później znaleziono na wybrzeżu: mieszkał wśród tamtejszych Indian i nie pamiętał nic ze swojego poprzedniego życia. W latach sześćdziesiątych wokół spoczywającej w dżungli czaszki wyrosło miasto, Ciudad Temalagua; wypączkowało koncentrycznie jak niegdyś Teocinte wokół Griaule’a, jakby posłuszne tym samym niezbadanym relatywistycznym prawidłom. Nikt nie próbował karczować drzew ani niszczyć czaszki; skrawek dżungli, w którym spoczywała, objęto ochroną jako bezcenny dla narodowej kultury. Mówiło się wprawdzie, że zgłębienie jego sekretów jest niezbędne dla zrozumienia współczesnej Temalagui, ale historycy traktowali go po macoszemu. Woleli udawać, że nie istnieje, niż ryzykować życie podczas badania jego głównego zabytku; jest to zresztą taktyka powszechnie stosowana w miejscach, których historia jest historią łotrostw i nikczemności. Na zachodnim skraju dżungli wyrosły slumsy. Tworzyły strefę buforową między czaszką i miastem i powodowały ciągłą migrację porzuconych i molestowanych dzieci, wędrujących w jednym lub drugim kierunku (w głąb miejskiego krajobrazu lub bliżej łona natury), gdzie czekał je los, który – choć przewidywalny – był trudny do zweryfikowania. Przez następne czterdzieści lat, kiedy ubożejące w szponach chciwych korporacji i narkobiznesu miasto osuwało się ku nowemu tysiącleciu, slumsy stały się wylęgarnią zajadłych gangów, korzystające w walce o władzę na ulicach z pomocy szwadronów śmierci, złożonych z przedstawicieli wojskowej ekstremy prawicowej. Jednakże nawet oni niechętnie zapuszczali się do dżungli i obawiali się kwitnącego tam ponoć tajemniczego kultu.

W tym właśnie momencie nasza historia staje się historią kobiety nazywanej la Endriaga, oddala się od faktów historycznych i zanurza w królestwo domniemań, niepotwierdzonych informacji oraz czystej fikcji – które, jakkolwiek by na to patrzeć, są najrzetelniejszymi formami kodyfikacji ludzkich doświadczeń. Przyszła na świat jako Xiomara Garza (większość ludzi znała ją po prostu jako Yarę) w Barrio Zanja, dzielnicy ruder i bezimiennych uliczek na wzgórzu ponad dżunglą. W porze deszczowej lawiny błotne regularnie przerzynały barrio szerokim pasem, zabijając dziesiątki mieszkańców, a setki pozbawiając dachu nad głową. Ponieważ jednak tutejsze szałasy budowano ze sklejki, dykty i tym podobnych materiałów, a przeprowadzka najczęściej i tak nie wchodziła w grę, po tygodniu, najdalej dwóch, w tym samym miejscu wyrastało nowe osiedle, równie nietrwałe jak poprzednie. Wielu było takich, którzy twierdzili, że Yara miała szczęśliwe dzieciństwo, choć nie jest to wcale pewne; życie w Barrio Zanja nie sprzyjało szczęściu i nie brakuje świadków, którzy podkreślali raczej posępną i stoicką naturę dziewczynki. Prawdę mówiąc, liczba rzekomych znajomych Yary przewyższa ówczesną liczbę mieszkańców slumsów, dlatego najbezpieczniej będzie chyba stwierdzić, że jej wczesne dzieciństwo okrywa mgła tajemnicy.

Fotografie jedenastoletniej Yary znaleziono w aparacie cyfrowym austriackiego pedofila Antona Scheve’a, którego ciało spoczęło w kałuży krwi w pokoju hotelowym, po tym, jak odniósł liczne rany kłute klatki piersiowej. Zdjęcia przedstawiały śliczną ciemnowłosą dziewczynkę o niemal przezroczystej cerze, leżącą na łóżku (tym samym, obok którego Scheve wyzionął ducha) w różnych fazach roznegliżowania, z sennie przymkniętymi oczyma. Jej senność tłumaczyła pognieciona papierowa torebka z klejem, porzucona obok niej na materacu. Ponieważ były to ostatnie obrazy zarejestrowane aparatem Scheve’a, policja podjęła szczere wysiłki zmierzające do odnalezienia Yary (seksturystyka, mimo że oficjalnie zabroniona, stanowiła pokaźne źródło dochodów w rozchwierutanej gospodarce Temalagui). Dziewczynka przepadła jednak bez śladu i władza, której nieobecność Yary uniemożliwiła zademonstrowanie egalitaryzmu w ściganiu morderców (bez względu na nikczemny charakter ofiar), wydrukowała jej zdjęcia (z przesłoniętymi czarnym paskiem genitaliami) w największej stołecznej gazecie, wraz z artykułem potępiającym dręczącą kraj moralną zarazę.

Następna wzmianka o Yarze przybiera postać tendencyjnego pamiętnika opublikowanego w Mało Znanym Dzienniku Literackim (to zarówno celny opis, jak i autentyczny tytuł tego periodyku) przez George’a Craiga Snowa, uderzająco przystojnego ekspatrianta, kpiarza i cynika o ciemnoblond włosach i wiecznie zmęczonych niebieskich oczach, który od 2002 do 2008 roku mieszkał w Ciudad Temalagua. W dzieciństwie nie chciał myśleć o sobie jako George’u, ponieważ imię to kojarzyło mu się z mięczakami, dziwakami i likwidatorami szkód ubezpieczeniowych, przyjął więc imię Craig, które było panieńskim nazwiskiem jego matki. W początkowym okresie pobytu w Temalagui pracował jako korespondent w oszukańczej organizacji dobroczynnej o nazwie Aurora House. Do jego obowiązków należało pisanie (kaleką angielszczyzną i udającymi dziecinne pismo gryzmołami) listów, które miały udawać wyrazy wdzięczności małych półanalfabetów wspieranych finansowo przez Aurora House. Wysyłano je do łatwowiernych darczyńców w Stanach, a ci łożyli po dwadzieścia dolarów miesięcznie na utrzymanie jakiejś Pilar, Marisol albo Estebana. Do listów dołączano prośby o dalsze wpłaty, oraz zdjęcia, które Snow pstrykał całkiem przypadkowym zdrowym i roześmianym dzieciakom w szkolnych mundurkach na dowód korzystnego wpływu dotychczasowych donacji na życie niedożywionych malców z poprzednich fotografii. Naturalnie, żadne z dzieci przedstawionych na zdjęciach nie oglądało na oczy ani centa z wpłat na konto Aurora House; w ogóle żadne dzieci nie odnosiły korzyści z całego przedsięwzięcia. Większość pieniędzy trafiała do kieszeni Pepe Salido, szczupłego i siwowłosego mężczyzny, który Snowowi przywodził na myśl wychudzonego jak szkielet psa o wąs­kiej czaszce i wydłużonym pysku. Resztę funduszy wypłacano w postaci miniaturowych pensyjek pracownikom Aurory, w tym kilkunastu gringo pokroju Snowa – cynicznym obibokom, których cały szwindel poniekąd bawił, ponieważ rozumieli, że nawet gdyby pieniądze naprawdę szły na szlachetny cel, dwudziestodolarowe wpłaty od dowolnie dużej liczby pełnych najlepszych intencji gospodyń domowych, idealistycznych studentów i zżeranych wyrzutami sumienia alkoholików i tak byłyby niczym wobec sił, które sprzysięgły się przeciw dzieciom z Temalagui.

Mieszkał z kobietą, w której żyłach płynęła krew Majów, lewicującą asystentką z San Carlos University imieniem Nadzieja (jego pamiętnik nosił tytuł Żyje z Nadzieją), zamieszkałą w Barrio Villareal – robotniczej dzielnicy osuwającej się z wolna w slums. Czas wolny wypełniały mu dwie ulubione rozrywki: seks z Nadzieją oraz palenie heroiny (przy czym to drugie zmniejszało częstotliwość tego pierwszego). Wieczorami siadywał na wysokiej werandzie domu, półnagi i bosy, palcami nóg grzebał w ziemi, patrzył na gwiazdy wynurzające się z całunu smogu ponad krytymi dachówką niskimi domkami i napawał się paradą przechodniów. Sprzedawczynie ze sklepów przemykały z pracy do domu ze wzrokiem wbitym w ziemię i zawiniątkami przyciśniętymi do piersi. Uzbrojeni w maczety niscy, żylaści robotnicy pozdrawiali go uprzejmym skinieniem głowy. Karzełkowaci obszarpańcy z nieodłącznymi nasiąkniętymi klejem torebkami włóczyli się w małych, rozmemłanych grupkach; czasem jakby wyczuwali w nim bratnią duszę, bo przystawali pod werandą, patrzyli po dachach i śledzili wzrokiem rzeczy, których nie widział. Pewnego wieczoru siedział tak na werandzie w towarzystwie pomarszczonego dzieciaka, który wyglądał na dziesięć lat, ale pewnie miał z piętnaście, a gdyby nie brudne ciemne włosy mógłby uchodzić za malutkiego staruszka w niechlujnych szortach i wyblakłej koszulce z Disneylandu... Zatem, pewnego wieczoru dostrzegł w fioletowiejącym zmierzchu nastoletnią dziewczynę. Szczupła, długonoga, jasnoskóra. Czarne loki spadały jej kaskadą na ramiona, ale przepych tej fryzury dziwnie nie pasował do reszty wizerunku, utrzymanego raczej w estetyce gotycko-punkowej: czarne dżinsy, czarne trampki, czarny golf z długim rękawem. Do tego czarne paznokcie. Mocny makijaż. Szła nieśpiesznie, ruchy miała oszczędne i zdecydowane, a emanowała przy tym taką energią, że Snow miał wrażenie, że obserwuje nadciągającą burzę. Wyobraził sobie sunącą jej śladem trąbę powietrzną, zasysającą piasek i kamienie, i uśmiechnął się głupawo, gdy dziewczyna znalazła się na wysokości werandy. Nie unikała jego wzroku, przeciwnie, zatrzymała się i skinęła wyzywająco głową, jakby pytała: „Masz coś do mnie? To mów”.

– Buenas noches – powiedział Snow.

Dzieciak schował twarz w torebce i zaciągnął się wściekle.

– Co to za dupek? – spytała go dziewczyna po hiszpańsku.

– Mieszka tu – odparł półprzytomnie chłopak.

– Znam hiszpański – wtrącił Snow. – Możesz porozmawiać ze mną.

Udając, że go nie słyszy, spytała dzieciaka, czemu zadaje się z takim pichicatero. Ten wzruszył ramionami.

– Pichicatero? – powtórzył Snow, patrząc pytająco na chłopca. – Co to znaczy?

– Jebany narkoman – odparła dziewczyna po angielsku z lekkim obcym akcentem.

– To on jest uzależniony. – Snow wskazał na chłopaka. – Dla mnie to tylko hobby.

Pod maską z tuszu i krwawego błyszczyku do ust jej twarz była niepiękna, choć upiększona. Kiedy jednak Snow w myślach starł cały makijaż, uświadomił sobie, że surowiec jest przedniej marki. Przypadkowy obserwator stwierdziłby może, że twarz jest zbyt nijaka, nazbyt ­standardowa w swej perfekcji, jak na rysunku uczniaka, który portretuje swoją ukochaną nastoletnią zdzirę-wampirzycę, ale dla Snowa – konesera – była żywiołowa, bujnie kobieca, z drapieżną determinacją ujawniającą się w zakrzywieniu warg nad minimalnym przodozgryzem, delikatnym zarysie drobnego, spiczastego podbródka, rozdętych nozdrzach i widoczną obok nosa nieodzowną skazą – nieregularną różową blizną po ranie, która, gdyby należycie się nią zająć, wymagałaby jednego, najwyżej dwóch szwów, żeby zasklepić się jak trzeba. Skóra dziewczyny jaśniała własnym światłem. Oczy i brwi tak silnie z nią kontrastowały, że przywodziły na myśl otwory w ciele, przez które prześwieca pozbawione światła tło. Była przerażająco piękna.

– Brudne nogi – powiedziała. – Brudne paznokcie. Brudne włosy. – Otaksowała go spojrzeniem. – Brudne serce.

Zbyt upalony, żeby się obrazić, Snow poczuł jednak, że powinien wyrazić sprzeciw.

– Ej... – zaoponował bez przekonania. – Licz się ze słowami.

– Uważaj. – Dziewczyna znów przeszła na hiszpański i zwróciła się do chłopca: – Bo skończysz tak jak on, z tak samo zasuszoną duszą.

– Kiedyś pewnie byłaś emo, co? – spytał Snow. – Założę się. A potem poznałaś jakiegoś gotha i przeszłaś na ciemną stronę.

– Tak właśnie było. Wpadnij kiedyś, to mu cię przedstawię. Uwielbia poznawać nowych ludzi.

– Chętnie. Daj mi swój adres.

Jej twarz straciła wyraz, a oczy się zamgliły, jakby słuchała jakiegoś wewnętrznego głosu. Milczała tak długo, że Snow w końcu pomachał jej ręką przed twarzą.

– Halo?! – zawołał.

Odwróciła się i odeszła bez słowa. Przechodzień z naprzeciwka ominął ją szerokim łukiem.

– To było dziwne... – mruknął Snow.

– Yara.

Dzieciak wyłuskał z kieszeni tubkę z klejem i zaczął go wyciskać do torebki.

– Słucham?

– To była Yara. Jest szalona.

– I to ma ją odróżniać od innych?

Snow spodziewał się, że przyjdzie mu teraz tłumaczyć, że jego zdaniem człowiek jest niczym innym jak tylko zbiorem przypadkowych impulsów spętanych siecią więzów społecznych, ale dzieciak chyba instynktownie wiedział, o co mu chodzi, bo zamiast dopominać się o wyjaśnienia, powiedział:

– Yara nie jest szalona jak małpa, tylko jak wąż.

Już miał zanurzyć twarz w oparach kleju, lecz zamiast tego najpierw podsunął torebkę Snowowi, a ten, poruszony niespodziewanym przejawem uprzejmości, wziął ją od niego.

II

Wyjątki z Żyje z Nadzieją Craiga Snowa

...Nadzieja znów wykopała mnie z domu. I to z tego samego co zwykle powodu: niemożności pogodzenia jej radykalnej ideologii z posiadaniem chłopaka, którego poglądy polityczne ograniczają się do „Wiem, Ameryka jest do bani. Ale cały świat taki jest”. Jak zwykle zameldowałem się w hotelu Spring, żeby wiedziała, gdzie mnie szukać, kiedy już przemyśli swoje stanowisko. Przez następne kilka wieczorów grałem na automatach w salonie przy Avenida Seis i piłem w „Club Sexy”, gejowskim barze, do którego chętnie zaglądały żony i dziewczyny prawicowych wojskowych, słynące ze swojej atrakcyjności i wprost gigantycznej trywialności prowadzonych konwersacji. Można było przesiedzieć tam całą noc i nie usłyszeć ani jednego poważnego zdania. Bardzo rzadko zdarzało się, że atmosfera robiła się naprawdę gorąca – kiedy rozmowa schodziła na fryzury.

Klub był idealnym miejscem do popełnienia samobójstwa przez uwiedzenie – wielgachna sala z lodowatą klimatyzacją, przyćmionym oświetleniem, okrągłymi stolikami ze szkła i bambusa i dziecinnym malowidłem na ścianie przedstawiającym tropikalną plażę pod palmami i gwiaździstym niebem. Prawie każdego wieczoru podstarzały pedzio w smokingu telepał się na scenę i wygrywał na Casio latynoskie aranżacje Beatlesów i temu podobny szajs, kiwając posrebrzoną siwizną głową w takt szeptanych samb. Jeżeli byłeś atrakcyjnym facetem, mogłeś bez problemu zaliczać tutejsze kobitki, ryzykowałeś tylko, że na koniec wylądujesz w piwnicy, gdzie jakiś sobowtór pułkownika Noriegi przypnie ci elektrody do kutasa. Na wszelki wypadek siadywałem więc przy barze, wtapiając się w tłum wielbicieli właściciela, Guillermo, gościa mniej więcej w moim wieku, o jasnej karnacji, ekscytującej fryzurze i aparycji męskiego niewiniątka.

W dni powszednie, około czwartej rozpoczynała się la hora feliz i do klubu napływały podekscytowane damy w głęboko wydekoltowanych sukienkach, ciemnych okularach od Gucciego i makijażu jak z palety Sherwina-Williamsa. Kiedy patrzyło się na nie spod zmrużonych powiek, miało się wrażenie, że stoliki obsiadło kilkadziesiąt wściekle kolorowych motyli. Piły ostro – głównie tequilę z sokiem pomarańczowym na popitkę – i nie trzeba było długo czekać, żeby zaczęły rozkosznie gawędzić, zagłuszając syntezator.

Utrzymywałem luźną znajomość z jedną z nich, Vivianą, dziarską blondyną ze sztucznym cycem; w ten czwartek, kiedy Nadzieja mnie pogoniła, zaszyliśmy się w ostatniej kabinie w damskiej toalecie na szybki numerek. Nie znaczy to, że śpieszno mi było umierać. Nasz związek zaczął się, kiedy jeszcze nie znałem tutejszych realiów, a potem, kiedy zorientowałem się, co jest grane... Cóż, utajone dążenie do samozniszczenia zgrabnie współgrało z moim nonszalanckim stosunkiem do bezpieczeństwa osobistego, co w połączeniu z typowym dla Amerykanina poczuciem, że wszystko mi wolno, stępiło moją czujność. Świadomość tylu piczek dostępnych na wyciągnięcie ręki była zbyt kusząca.

Na początku romansu zdarzyło się nam z Vivianą, że kiedy wychodziliśmy z damskiego kibelka, przyłapał nas jej chłopak, typowy kapitan tutejszego wojska, świr i miłośnik szwadronów śmierci. Przyszła mi wtedy z pomocą: rzuciła się z wrzaskiem na oszołomionego młodego psychopatę, kazała mu przestać mnie bić i wyjaśniła, że pomagałem jej układać włosy.

– Nie widzisz, że to pedryl?! – darła się.

Od tamtej pory czułem się względnie bezpiecznie, posuwając ją od tyłu nad sedesem, chociaż dla uwiarygodnienia się w roli geja musiałem później wdzięczyć się i flirtować z Guillermo.

Kiedy w tamten czwartek załatwiliśmy swoje sprawy w łazience, przysiadła się do mnie na drinka. Powiedziałem jej, że Nadzieja się mnie wyparła. Współczuła mi, głaskała mnie po głowie i mamrotała coś, żeby dodać mi otuchy, ale wszystko to bez większego przekonania. Jej wzrok błądził po sali, aż w końcu zatrzymał się na stoliku pod sceną.

– A to wszawa pizda... – mruknęła jadowicie.

Yara – dziewczyna w czerni, która tydzień wcześniej naubliżała mi, kiedy siedziałem sobie na werandzie – rozmawiała z niejaką Dolores, do której Viviana miała słabość (w swojej niewierności nie ograniczała się bynajmniej do facetów; tłumaczyła mi, że wiele kobiet czuje się – tak jak ona – więźniami w swoich związkach i są gotowe rypać wszystko, co się rusza, bo w ten sposób mogą dać upust frustracji i przynajmniej psychicznie odgryźć się na swoich drugich połówkach. A „Club Sexy” zapewniał im idealną przykrywkę). Viviana zerwała się ze stołka. Złapałem ją za rękę, pytając, co się stało, ale odtrąciła moją dłoń, doskoczyła do tamtego stolika i zaczęła mieszać z błotem Yarę, która przyglądała się jej z obojętną miną. Kiedy zrobiła przerwę na złapanie tchu, Yara coś wtrąciła. Cokolwiek to było, musiało mieć niezłego kopa, bo Viviana bez zbędnych słów poszła się dąsać przy stoliku w kącie.

Prze chwilę obserwowałem Yarę. Gestykulowała powoli, spokojnie, leniwie, jakby wykładała jakiś poważny problem, cierpliwie, bez pośpiechu. Kobiety też się jej przyglądały. Z czułością, takie przynajmniej miałem wrażenie. Na pewno z uwagą. Tak jak się patrzy na gwiazdy filmowe. Dziewczyna miała osobowość, bez dwóch zdań. Wyróżniała się w sali pełnej pięknych kobiet. Przyciągała wzrok.

– Ej, Guillermo? – Skinąłem na właściciela. – Przyrządziłbyś dla Viviany to swoje eleganckie mojito o smaku mango?

– Oczywiście.

Wsparłem łokcie na barze, splotłem palce dłoni i oparłem na nich podbródek. Patrzyłem, jak Guillermo przygotowuje drinka.

– Może ja też się napiję... – dodałem. – Dosładzane. – Nachyliłem się nad barem i spytałem szeptem: – Czemu Viv jest taka zgaszona?

– Wydaje się jej, że la Endriaga podrywa Dolores.

– Ta dziewczyna w czarnym? Jak powiedziałeś, la... co? La Endriaga?

Guillermo dodał soku z limonki.

– Nie znasz tej historii? La Endriaga to taki stwór: po części wąż, po części smok, a po części kobieta. Naprawdę dziewczyna nazywa się Lara albo Mara, jakoś tak... Wiesz, że nie mam pamięci do imion. Ludzie nazywają ją la Endriaga, bo mieszka w dżungli. Niedaleko czaszki.

– Zawsze myślałem, że to tylko takie bajki, z tą czaszką.

– Ja tam jej nigdy nie widziałem. – Guillermo odrzucił włosy z czoła. – Ale Jamie Solis... Kojarzysz gościa? To ten, co sobie stale farbuje bródkę na różne kolory... No więc on mi mówił, że ta czaszka istnieje naprawdę. Nawet proponował, że mnie do niej zaprowadzi, ale zapytałem go, po co miałbym oglądać jakieś stare gnaty? Są lepsze sposoby, żeby mi zaimponować.

Kończyłem swoje mojito, kiedy Dolores podała Yarze pękatą kopertę; na filmach w takich kopertach daje się łapówki. Yara schowała ją do słomianej torby na zakupy, podstawiła Dolores policzek do pocałowania i ruszyła do wyjścia. Zaintrygowany wyszedłem za nią. Dochodziła ósma, chodniki były zatłoczone, ubrana w neony ulica dławiła się zgiełkliwym ruchem samochodowym, a nocne powietrze było duszne i cuchnące spalinami. Muzyka wylewające się ze sklepów i samochodów szła w zawody ze zgiełkiem tłumu i piskliwym jazgotem automatów. Brudne dzieciaki – głównie dziewczynki, ośmio-, dzięsięcio-, góra dwunastoletnie, w rodzaju tych, którym Aurora House powinno pomagać – szarpały mnie za rękawy, wyciągały prosząco ręce i robiły błagalne miny. Pozbyłem się drobnych i pogoniłem tałatajstwo. Tymczasem tłum zdążył połknąć Yarę, rozpoznałem za to hummera należącego do kapitana-psychopaty, z mas­ką przybraną festonami odbitego czerwono-fioletowego światła. Szukał miejsca do zaparkowania, trzymając wciśnięty klakson, który, zamiast po prostu trąbić, wygrywał pompatyczne cyfrowe fanfary. Wprawdzie dawno się już pogodziliśmy, ale mimo to, uznałem, że lepiej będzie zniknąć. Ruszyłem Avenida Seis na zachód, nie bardzo wiedząc, dokąd idę. Przystawałem przy wystawach, aż w końcu dostrzegłem Yarę w pustym poza tym sklepie z elektroniką: rozmawiała ze sprzedawcą. W oślepiającym blasku jarzeniówek jej czarna sylwetka rysowała się szczupło i ostro jak wykrzyknik na jasnym tle. Sprzedawca – wysoki, tykowaty facet z białym kosmykiem w grzywce – sprawiał wrażenie zdenerwowanego i gestykulował zamaszyście, ale uspokoił się, kiedy wręczyła mu otrzymaną od Dolores kopertę. Zajrzał do środka, rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikt ich nie widzi, po czym wyciągnął z koperty kilka banknotów i dał je Yarze. Schowała je do przedniej kieszeni dżinsów i skierowała się do wyjścia. Odwróciłem się, udając zainteresowanie wystawą z telefonami komórkowymi, ale podeszła do mnie i zagadnęła wesoło:

– Zastanawiałam się, kiedy znów na siebie wpadniemy.

– Doprawdy? – wykrztusiłem, zbity z pantałyku różnicą w jej zachowaniu między naszym pierwszym i drugim spotkaniem.

– Nie jesteś ciekaw, skąd wiedziałam, że się jeszcze spotkamy?

– Pewnie, że jestem. Jeśli tego chcesz.

– Ja zawsze wiem takie rzeczy.

Czekałem na głębszą analizę, a kiedy nie nastąpiła, odparłem:

– To miło, ale wiesz, śpieszę się.

– Nie odchodź. – Złapała mnie za rękę i zrobiła taki przymilnie króliczy gest, szturchając mnie nosem w ramię. – Chcę ci coś pokazać.

– Chwila! – Odsunąłem się od niej. – Tydzień temu potraktowałaś mnie jak zasyfiałego, a teraz...

– Przepraszam! Miałam paskudny humor.

– Kleisz się do mnie jak jakiś niedorozwój. Co jest grane?

Cofnęła się o krok i odparła z powagą:

– Nie wiem, czy uda się nam stworzyć trwały związek. Jesteś atrakcyjnym mężczyzną, ale przypuszczam, że skończy się na seksie.

– Dobra, wystarczy tego pieprzenia w bambus. Zdzwonimy się.

Wygięła usta w podkówkę.

– Nie chcesz zobaczyć, jak mieszkam?

– A po co? Co ci chodzi po głowie?

– Amerykanie to paranoicy. Zresztą, chyba słusznie. Tu u nas nastroje antyamerykańskie są dość silne. Może się zdarzyć, że dziewczyna zaprosi cię na kolację tylko po to, żeby potem urżnąć ci głowę.

– Żebyś wiedziała!

– Mógłbyś się przed tym zabezpieczyć – zauważyła. – Powiadomić policjanta, podać mu swoje nazwisko i powiedzieć, dokąd się wybierasz. Wiedziałabym, że jeśli znikniesz, będą mnie ścigać. Musiałabym powściągnąć swoje mordercze zapędy.

– Teraz naprawdę mam ochotę z tobą pójść – przyznałem. – Kiedy tak mówisz, to widzę, że ze swoją podejrzliwością wychodzę na paranoicznego dupka.

Do sklepu z elektroniką weszło czterech młodych chłopaków ubranych w designerskie dżinsy i koszulki polo, z drogimi zegarkami na przegubach – typowe bogate nastolatki. Byli zdyszani i śmiali się do rozpuku, jakby dopiero co zrobili komuś kawał i ledwie uciekli przed karą. Jeden z nich zauważył Yarę i powiedział coś o dziwkach. Nie wiadomo dlaczego jego uwaga mnie rozwścieczyła. Kazałem im się odpierdolić. Twarze całej czwórki stężały w jedną i jedno oblicze, z którego spojrzały na mnie bezduszne oczy zombie. Nagle poczułem, że stoję twarzą w twarz z czterogłową podobizną potwora, który ma siedem miliardów łbów.

Splunąłem im pod nogi i postąpiłem krok w ich stronę. Zaklęli i rozpierzchli się w tłumie. Wchłonęło ich cielsko bestii.

– Ty naprawdę się na nich wkurzyłeś! – zauważyła rozbawiona Yara. – Znienawidziłeś ich.

Znów zaczęły do mnie docierać dźwięki ulicy: muzyka z radia, klaksony, zgiełk rozmów, śmiech – jakby ktoś podniósł kurtynę oddzielającą mnie od nowego, głośniejszego spektaklu.

– Dziwisz mi się? Wyrosną na faszystowskich skurwieli, takich samych jak ich ojcowie.

Zmierzyła mnie wzrokiem.

– Nihilista z ciebie.

Parsknąłem śmiechem.

– To stanowczo zbyt oficjalne określenie tego, kim jestem.

Nie odpowiedziała.

– Powiedz, kręcą cię nihiliści?

– Naprawdę powinieneś ze mną pójść. Nie żartuję.

– Daj mi powód.

– Spodoba ci się to, co chcę ci pokazać. Jeśli to nie jest wystarczający powód... – Wzruszyła ramionami. – Stracisz dobrą zabawę.

– O jakiej zabawie mówimy?

– Tej, co zwykle. Może o czymś więcej.

Oparła się o mnie i otarła piersią o mój łokieć. Nie przestałem być paranoikiem, ale mój opór osłabł.

– Chodź ze mną, mężczyzno. Jeśli umrzesz, obiecuję ci, że umrzesz szczęśliwy.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...