Fragment książki

16 minut czytania

Rozdział pierwszy

Są powody, dla których nie lubię szybko jeździć. Przede wszystkim Niebieski Chrabąszcz, połatany volkswagen garbus, którym tłukę się po mieście, zawsze grzechocze i rzęzi niebezpiecznie, gdy tylko przekraczam sześćdziesiąt mil na godzinę. Po drugie, niezbyt dobrze układa mi się z techniką. Cokolwiek wyprodukowanego mniej więcej po drugiej wojnie światowej, w mojej obecności jest podatne na niespodziewane awarie. Zatem z reguły, jak już prowadzę, to rozsądnie i ostrożnie.

Dzisiejsza jazda była jednak wyjątkiem od tej reguły.

Opony Chrabąszcza zapiszczały w proteście, gdy mijaliśmy zakręt, wyraźnie wbrew stojącemu na rogu zakazowi skrętu w lewo. Samochód warknął groźnie, jakby wyczuwając, że gra toczy się o wysoką stawkę, i nadal terkotał mężnie, grzechocząc i zgrzytając cicho, gdy mknęliśmy po jezdni.

– Możesz przyśpieszyć? – spytał Michael.

Nie narzekał. Po prostu zapytał spokojnym tonem.

– Tylko przy sprzyjającym wietrze, albo kiedy zaczniemy zjeżdżać z górki – odparłem. – Ile jeszcze do szpitala?

Potężny mężczyzna wzruszył ramionami i pokręcił głową. Miał szpakowate włosy, ciemne ze srebrem – niektórzy faceci mają szczęście i dziedziczą je po rodzicach. Natomiast broda nadal była solidnie kasztanowa. Na ogorzałej twarzy widziałem zmarszczki od trosk i od śmiechu. Szerokie pomarszczone dłonie spoczywały na kolanach, które podciągnął do góry, żeby zmieścić się przy desce rozdzielczej.

– Dokładnie nie wiem – odpowiedział. – Może ze dwie mile?

Mrużąc oczy, spojrzałem przez okno na gasnące światło dnia.

– Słońce już prawie zaszło. Mam nadzieję, że się nie spóźnimy.

– Robimy co można – odparł spokojnie Michael. – Jeśli taka będzie wola Boża, zdążymy na czas. Jesteś pewien swojego... – skrzywił się z niesmakiem – ...źródła?

– Bob jest irytujący, ale rzadko się myli – odparłem, wciskając mocno hamulce i wymijając śmieciarkę. – Jeśli powiedział, że duch tam będzie, to będzie.

– Niech Bóg nas wspomaga – rzekł Michael i przeżegnał się. Poczułem, jak wokół niego budzi się jakaś potężna, ale łagodna energia: moc wiary. – Harry, jest coś, o czym już dawno chciałem z tobą porozmawiać.

– Tylko nie ciągnij mnie znowu na mszę – odparłem nieco skrępowany. – Wiesz, że i tak odmówię.

Typ w czerwonym taurusie zajechał mi drogę i musiałem gwałtownie zjechać na pas do skrętu, żeby go wyprzedzić. Dwa koła Chrabąszcza uniosły się nad asfaltem.

– Dureń! – wrzasnąłem przez okno.

– To nie wyklucza pytania – stwierdził spokojnie Michael. – Ale nie. Chciałem zapytać: kiedy masz zamiar ożenić się z panną Rodriguez?

– Do licha, Michael – jęknąłem. – Od dwóch tygodni jeździmy po całym mieście i walczymy z każdym duchem i upiorem, który nagle postanowił wystawić swój paskudny łeb. Wciąż nie wiemy, co sprawia, że cały duchowy świat dostał amoku.

– Pamiętam o tym, Harry, ale...

– W tej chwili – przerwałem mu – ścigamy jakąś paskudną starą babę w szpitalu Cook County, która może nas zabić, jeśli nie będziemy skoncentrowani. A ty pytasz o moje sprawy sercowe.

Michael zmarszczył czoło.

– Sypiasz z nią, prawda? – spytał.

– Nie dość często – warknąłem i zmieniłem pas, wyprzedzając autobus.

Rycerz westchnął.

– A kochasz ją? – pytał dalej.

– Michael – jęknąłem. – Daj mi spokój. Skąd ci się biorą takie pytania?

– Czy ją kochasz? – naciskał.

– Staram się prowadzić.

– Harry – rzekł z uśmiechem. – Kochasz tę dziewczynę czy nie? To nie jest trudne pytanie.

– Ekspert się wypowiedział – burknąłem.

Przejechałem obok radiowozu, mniej więcej dwadzieścia mil powyżej dopuszczalnej prędkości. Zauważyłem, że policjant za kierownicą mruga zdziwiony i rozlewa kawę. Zerknąłem w lusterko i zobaczyłem, jak budzą się do życia niebieskie światła na dachu.

– Niech to diabli, mamy przerąbane. Zaraz zjawią się po nas gliny.

– Nie przejmuj się nimi – odparł Michael. – Odpowiedz mi na pytanie.

Zerknąłem na niego. Twarz miał szeroką i szczerą, mocny podbródek i roziskrzone szare oczy. Włosy nosił ścięte krótko, jak żołnierz, ale miał też krótką, starannie przystrzyżoną brodę wojownika.

– Chyba tak – przyznałem po chwili. – Tak.

– Więc możesz to powiedzieć?

– Co powiedzieć? – Zaciąłem się.

– Harry – zganił mnie i złapał się fotela, kiedy podskoczyliśmy na jakiejś dziurze w asfalcie. – Nie zachowuj się jak dziecko. Jeśli kochasz kobietę, powiedz to.

– Dlaczego? – spytałem.

– Nie powiedziałeś jej, prawda? Nigdy tego nie powiedziałeś.

Rzuciłem mu gniewne spojrzenie.

– I co z tego, jeśli nawet nie? Ona wie. Co w tym takiego ważnego?

– Harry Dresdenie – powiedział. – Ty, bardziej nawet niż inni, powinieneś rozumieć potęgę słów.

– Ale ona wie – oświadczyłem. Wcisnąłem na chwilę hamulce, a potem wdusiłem pedał gazu do podłogi. – Dałem jej kartkę.

– Kartkę? – zdziwił się Michael.

– Urodzinową.

Westchnął.

– Chcę usłyszeć, jak to mówisz.

– Co?

– Powiedz – zażądał. – Jeśli kochasz tę kobietę, czemu nie możesz tego powiedzieć?

– Nie mówię tego komu popadnie, Michael. Wielkie nieba, to po prostu... Nie mógłbym, rozumiesz?

– Nie kochasz jej. Rozumiem.

– Wiesz, że nie o to...

– Powiedz to, Harry.

– Jeśli tylko dasz mi wtedy spokój – odparłem i dałem Chrabąszczowi każdą odrobinę mocy, jaką jeszcze dysponował. Pomiędzy samochodami z tyłu widziałem ścigającą nas policję. – No dobra. – Rzuciłem Michaelowi wściekłe magiczne spojrzenie i powiedziałem: – Kocham ją. Teraz wystarczy?

Michael się rozpromienił.

– No widzisz... To jedyne, co was dzieli. Nie jesteś osobą, która zdradza, co czuje. Unikasz introspekcji, Harry. Czasami powinieneś spojrzeć w lustro i przyjrzeć się temu, co widzisz.

– Nie lubię luster – burknąłem.

– Mimo wszystko, musiałeś sobie uświadomić, że kochasz kobietę. Myślałem, że po Elaine tak mocno się odizolujesz, że już nigdy...

Poczułem napływ gniewu i złości.

– Nie rozmawiam o Elaine, Michael. Nigdy. Jeżeli nie potrafisz bez tego żyć, to wysiadaj z mojego auta i pozwól mi pracować samemu.

Michael zmarszczył brwi, oburzony bardziej moim doborem słów niż czymkolwiek innym.

– Mówię o Susan, Harry. Jeśli ją kochasz, powinieneś się z nią ożenić.

– Jestem magiem. Nie mam czasu na ożenek.

– Za to ja jestem rycerzem – odparł Michael. – A mam czas. Warto zadać sobie trud. Za długo jesteś sam, Harry. To zaczyna być widoczne.

Znowu spojrzałem na niego niechętnie.

– Co to niby znaczy?

– Jesteś spięty, gderliwy. Wciąż coraz bardziej izolujesz się od ludzi. Potrzebujesz kontaktu z człowiekiem, Harry. Zbyt łatwo byłoby ci podążyć tą mroczną ścieżką.

– Michael – warknąłem. – Nie potrzebuję wykładu. Nie potrzebuję nawracania. Nie potrzebuję kazania w stylu „odrzuć złe moce, zanim cię pochłoną”. Potrzebuję ciebie, żebyś osłaniał mi plecy, kiedy stanę przed tym upiorem.

Szpital pojawił się w polu widzenia i zawróciłem wbrew przepisom, żeby wprowadzić Chrabąszcza na pas wjazdu dla karetek.

Michael rozpiął pas zanim się zatrzymaliśmy. Sięgnął na tylne siedzenie i wziął ogromny miecz, pełne pięć stóp długości w czarnej pochwie. Wysiadł z samochodu i przypiął go do pasa. Potem znów sięgnął do tyłu po biały płaszcz z czerwonym krzyżem na lewej piersi, z wprawą zarzucił go sobie na ramiona i spiął pod szyją srebrną klamrą, też w kształcie krzyża. Płaszcz kontrastował z jego flanelową roboczą koszulą, niebieskimi dżinsami i okutymi roboczymi butami.

– Nie mógłbyś sobie darować przynajmniej tego płaszcza? – poskarżyłem się. Otworzyłem drzwiczki, wysiadłem i rozprostowałem nogi. Z tylnego siedzenia zabrałem własny sprzęt: nową laskę maga i eksplozywną różdżkę, obie niedawno wyrzeźbione i wciąż jeszcze pachnące świeżością.

Michael spojrzał na mnie urażony.

– Ten płaszcz określa mnie w takim samym stopniu jak miecz. Poza tym nie jest śmieszniejszy od twojego.

Spojrzałem na mój czarny skórzany płaszcz, ten z opadającą na ramiona półpelerynką, falujący ociężale wokół nóg. Czarne dżinsy i ciemna kowbojska koszula były półtora miliona razy bardziej stylowe niż kostium Michaela.

– Co masz przeciwko niemu?

– Pasuje raczej do planu zdjęciowego El Dorado – odparł Michael. – Jesteś gotów?

Spojrzałem na niego z wyższością, na co z uśmiechem nadstawił drugi policzek i obaj ruszyliśmy do drzwi. Przecznicę albo dwie od nas słyszałem zbliżającą się policyjną syrenę.

– Nie mamy wiele czasu.

– Więc się śpieszmy – odparł. Przerzucił płaszcz przez lewe ramię i położył dłoń na rękojeści wielkiego miecza. Potem schylił głowę, przeżegnał się i wyszeptał: – Miłościwy Ojcze, strzeż nas i prowadź, gdyż ruszamy do bitwy z ciemnością.

Znowu poczułem wokół niego drgnienie energii, jakby wibracje muzyki słyszanej przez gruby mur.

Pokręciłem głową i z kieszeni płaszcza wyjąłem skórzany mieszek, mniej więcej wielkości mojej dłoni. Przez moment musiałem żonglować nim, laską i różdżką, a skończyłem w efekcie z laską w lewej ręce, jak należy, różdżką w prawej, i mieszkiem wiszącym między zębami.

– Słońce zaszło – wymamrotałem. – Ruszajmy.

Przyśpieszyliśmy do biegu, rycerz i mag, przez izbę przyjęć szpitala Cook County. Wiele osób spoglądało na nas ze zdziwieniem, gdy wpadliśmy do środka. Mój płaszcz rozwiewał się za mną jak czarna chmura, a biała peleryna Michaela unosiła się jak skrzydła anioła zemsty, którego był imiennikiem. Przebiegliśmy kawałek i przyhamowaliśmy na pierwszym skrzyżowaniu chłodnych, sterylnych i zatłoczonych korytarzy.

Chwyciłem za ramię pierwszego pielęgniarza, którego dostrzegłem. Zamrugał, wytrzeszczył oczy, a potem zmierzył mnie zdumionym wzrokiem od nosków kowbojskich butów do ciemnych włosów na czubku głowy. Dość nerwowo zerknął na laskę, różdżkę oraz na wiszący mi na piersi srebrny amulet z pentagramem; przełknął ślinę. A potem zobaczył Michaela, wysokiego, o szerokich barach, z całkowicie spokojną twarzą, jakby w kontraście z białym płaszczem i mieczem u boku. Cofnął się nerwowo.

– W czym mogę pomóc?

Przebiłem go swym najbardziej groźnym mrocznym uśmiechem i rzuciłem przez zęby, zaciśnięte na skórzanym mieszku:

– Dobry wieczór. Czy mógłby nam pan wskazać, gdzie jest oddział noworodków?

Rozdział drugi

Pobiegliśmy schodami pożarowymi. Michael wie, jak na mnie reaguje technika, a przecież żaden z nas nie chciał utknąć w zepsutej windzie, podczas gdy gdzieś gasły niewinne żywoty. Michael prowadził; trzymając jedną ręką poręcz, a drugą rękojeść miecza, stawiał kroki w równym rytmie.

Podążałem za nim, sapiąc i dysząc. Michael zatrzymał się przy drzwiach i obejrzał na mnie; biały płaszcz owijał jego kostki. Potrzebowałem kilku sekund, by, zasapany, stanąć obok niego.

– Gotów? – zapytał.

– Wrghgh – odparłem i kiwnąłem głową, wciąż ściskając w zębach skórzany mieszek.

Z kieszeni płaszcza wygrzebałem zapałki i białą świecę. Żeby ją zapalić, musiałem odłożyć różdżkę i laskę.

Michael zmarszczył nos, gdy poczuł dym. Pchnął drzwi. Szedłem za nim ze świecą w jednej ręce i różdżką z laską w drugiej. Na przemian rozglądałem się i obserwowałem płomień.

Widziałem tylko kolejne szpitalne pomieszczenia. Czyste ściany, czyste korytarze, mnóstwo kafelków i jarzeniowych lamp. Długie rury jarzeniówek migotały słabo, jakby wszystkie naraz traciły moc, i w efekcie korytarz był słabo oświetlony. Długie cienie rozciągały się od zaparkowanego przy drzwiach wózka inwalidzkiego, zbierały pod rzędem niewygodnych z wyglądu plastikowych krzeseł na skrzyżowaniu korytarzy.

Na czwartym piętrze panowała absolutna cisza, jak na cmentarzu albo na dnie studni. Nie dochodził tu nawet trzask z telewizora czy radia. Nie brzęczały interkomy. Nie szumiała klimatyzacja. Nic...

Szliśmy długim korytarzem, a nasze kroki rozbrzmiewały wyraźnie, choć staraliśmy się zachowywać cicho. Na ścianie, ozdobiona pajacykiem plastikowa tabliczka „Oddział położniczy i noworodków” wskazywała strzałką kolejny korytarz.

Zajrzałem do niego tuż za Michaelem. Kończył się parą wahadłowych drzwi. Tutaj też panowała cisza, a stanowisko pielęgniarek było puste. Światło nie migotało, lecz zgasło zupełnie, więc otaczała nas niemal całkowita ciemność, a zewsząd wynurzały się cienie i mgliste kształty. Zrobiłem krok naprzód, przed Michaela, i płomień mojej świecy natychmiast zmniejszył się do punktu błękitnego światła.

Wyplułem rzemień i wcisnąłem mieszek do kieszeni.

– Michael – powiedziałem, zduszonym i naglącym głosem. – To tutaj. – Odwróciłem się trochę, żeby zobaczył światło.

Opuścił wzrok na świecę, a potem znów spojrzał w ciemność.

– Wiara, Harry.

Prawą ręką sięgnął do boku i wydobył z pochwy Amorakiusa, co dodało mi odwagi bardziej niż jego słowa. Wielka klinga z polerowanej stali lśniła słabo, gdy Michael stanął w ciemności obok mnie. Powietrze niemal brzęczało od mocy – wiary Michaela wzmocnionej tysiąckrotnie.

– Gdzie są pielęgniarki? – spytał chrapliwym szeptem.

– Może uciekły – odszepnąłem cicho. – A może to jakiś urok. Przynajmniej nie wchodzą nam w drogę.

Zerknąłem na miecz – długą smukłą klingę, umieszczoną w prostej krzyżowej gardzie. Może to tylko moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że wciąż widzę na niej plamki czerwieni. Pewnie rdza, pomyślałem. Na pewno rdza.

Postawiłem świecę na podłodze, gdzie nadal jarzyła się jasnym punktem, co wskazywało na obecność upiora. Potężnego upiora. Bob nie kłamał, kiedy mówił, że duch Agathy Hagglethorn to nie jest drobna zjawa.

– Zostań z tyłu – powiedziałem. – Daj mi minutę.

– Jeśli prawdą jest to, co powiedział twój duch, to ten stwór jest groźny – odparł Michael. – Pozwól mi wejść pierwszemu. Będzie bezpieczniej.

Skinąłem głową w stronę jasnej klingi.

– Uwierz mi, ten upiór poczuje zbliżający się miecz, zanim jeszcze dotrzesz do drzwi. Najpierw sprawdzę, co da się zrobić. Jeśli zdołam posypać go pyłem, będzie po walce, zanim się naprawdę zacznie.

Nie czekałem na odpowiedź. Wziąłem w lewą dłoń eksplozywną różdżkę i laskę, a prawą zacisnąłem na mieszku. Rozplątałem prosty supeł rzemienia, którym był związany, i ruszyłem w ciemność.

Stanąłem przed wahadłowymi drzwiami i bardzo powoli uchyliłem jedno skrzydło. Przez dłuższy czas stałem nieruchomo.

Usłyszałem śpiew. Kobiecy głos. Łagodny. Piękny.

Śpij, dziecinko, śpij, słodkie oczka zmruż,

Mama ci przyniesie śliczne płatki róż.

Obejrzałem się na Michaela i wsunąłem się do wnętrza, w absolutną ciemność. Nic nie widziałem, ale nie na darmo jestem magiem. Pomyślałem o pentagramie na mojej piersi, nad sercem – srebrnym amulecie, który odziedziczyłem po matce. Przeżył już swoje i był nieco pogięty, podrapany i pokrzywiony od działań, do których nie był przeznaczony, ale wciąż go nosiłem. Pięcioramienna gwiazda wewnątrz kręgu była symbolem mojej magii – tego, w co wierzyłem. Znakiem działających w harmonii pięciu sił wszechświata, objętych ludzką kontrolą.

Skupiłem się, wpuściłem w niego odrobinę woli i amulet zaczął się jarzyć srebrzystobłękitnym blaskiem, który rozlał się przede mną delikatną falą, ukazując kształty przewróconego krzesła i dwóch pielęgniarek przy biurku, z głowami opartymi o blat. Oddychały spokojnie.

Cicha kołysanka rozbrzmiewała ciągle, kiedy się im przyglądałem. Magiczny sen, nic nowego. Były nieprzytomne; nigdzie się nie ruszą i nie warto tracić czasu i energii, próbując złamać czar, który je trzymał. Ten cichy śpiew rozlegał się nadal, a ja odruchowo sięgnąłem po przewrócone krzesło, zamierzając ustawić je, usiąść wygodnie i chwilę odpocząć.

Zamarłem i musiałem sobie przypomnieć, że byłbym idiotą, gdybym pod wpływem tej nieziemskiej piosenki choćby na chwilę usiadł. Delikatna, ale bardzo silna magia. Nawet wiedząc, czego mogę się spodziewać, ledwie wyczułem jej dotknięcie.

Ominąłem krzesło i ruszyłem do pokoju pełnego wieszaków i zawieszonych na nich pastelowych szpitalnych fartuchów. Śpiew był tutaj głośniejszy, choć wciąż dryfował po pomieszczeniu, jakby pozbawiony źródła. Jedna ze ścian była właściwie niczym więcej jak płytą z pleksiglasu. Za nią znajdował się pokój, który wyglądał na sterylny i przytulny jednocześnie.

Cały był zastawiony szeregami małych przezroczystych łóżeczek na stojakach. Spały w nich i śniły swoje niemowlęce sny dzieci ze szpitalnymi rękawiczkami na całkiem nowych paznokciach i w malutkich szpitalnych czapeczkach na łysych główkach.

A między nimi, widoczne w blasku mojego magicznego światła, przechadzało się źródło tego śpiewu.

Agatha Hagglethorn nie była stara, kiedy umarła. Teraz miała na sobie bluzkę z wysokim kołnierzem, jaką wypadało nosić damie z jej sfery w dziewiętnastowiecznym Chicago, oraz długą ciemną spódnicę. Widziałem poprzez nią małe łóżeczko, ale poza tym wydawała się całkiem solidna i rzeczywista. Twarz miała ładną, choć pełną napięcia, o wysokich kościach policzkowych. Prawą dłonią obejmowała kikut lewego nadgarstka.

Słowik słodkie bajki będzie śpiewać już,

tylko śliczne oczka, dziecko moje, zmruż...

Miała naprawdę czarujący głos. Dosłownie. Kiedy nuciła swoją kołysankę, wypuszczała w powietrze energię, która pogrążała słuchaczy w coraz głębszym śnie. Gdyby pozwolić jej kontynuować, mogłaby wciągnąć dzieci i pielęgniarki w sen, z którego nigdy by się nie zbudziły, a władze uznałyby, że to skutek zatrucia tlenkiem węgla czy czegoś innego, wygodnie normalniejszego niż złowrogi upiór.

Podkradłem się bliżej. Miałem dość duchowego pyłu, żeby unieruchomić Agathę i jeszcze z dziesięć takich widm jak ona, a potem dać szansę Michaelowi, by pozbył się jej szybko przy minimum bałaganu i zamieszania. Pod warunkiem, oczywiście, że nie chybię.

Przygarbiłem się i, luźno trzymając w prawej dłoni mieszek z pyłem, wsunąłem się do sali pełnej śpiących dzieci. Wydawało się, że duch mnie nie zauważył; duchy nie są zbyt spostrzegawcze, prawdopodobnie śmierć daje im zupełnie nową perspektywę.

Wszedłem do sali, a głos Agathy Hagglethorn uderzył mnie jak narkotyk; zamrugałem i zadrżałem. Musiałem utrzymać koncentrację, musiałem skupić się na chłodnej mocy magii przepływającej przez mój pentagram i widocznej jako widmowe światło.

Brylantowe oczko cudnie zamigocze...

Oblizałem wargi. Patrzyłem, jak pochyla się nad jednym z łóżeczek. Uśmiechnęła się łagodnie i z miłością, i tchnęła piosenkę w stronę dziecka. Niemowlę sapnęło lekko, jego powieki zadrgały... i nie wciągnęło już powietrza.

Śpij, dziecinko...

W idealnym świecie po prostu obsypałbym ducha pyłem. Ale nasz świat nie jest idealny i duchy nie muszą grać według reguł rzeczywistości, a dopóki nie uznają, że człowiek przy nich stoi, trudno, ale to bardzo trudno na nie wpływać. Konfrontacja to jedyny sposób, a i wtedy zauważą człowieka tylko wtedy, gdy zna tożsamość widma i głośno wymówi jego imię. Dodatkowo, większość duchów nie jest w stanie nikogo usłyszeć; do bezpośrednich połączeń z tamtym światem potrzebna jest magia.

Wyprostowałem się i krzyknąłem, wlewając w głos wolę:

– Agatho Hagglethorn!

Drgnęła, jakby usłyszała jakieś dalekie wołanie. Odwróciła się w moją stronę. Szeroko otworzyła oczy. Przerwała śpiew.

– Kim jesteś? – spytała. – Co robisz w moim pokoju dziecinnym?

Usiłowałem nie pomylić szczegółów, które przekazał mi Bob.

– To nie jest twój pokój dziecinny, Agatho Hagglethorn. Minęło ponad sto lat od twojej śmierci. Nie jesteś prawdziwa, jesteś duchem. Jesteś martwa.

Wyprostowała się i spojrzała na mnie z chłodną, arystokratyczną pogardą.

– Mogłam się domyślić. Benson cię przysłał, czy tak? On często robi coś tak okrutnego i małostkowego, a potem nazywa mnie obłąkaną. Obłąkaną! Chce odebrać mi dziecko.

– Benson Hagglethorn od dawna nie żyje, Agatho Hagglethorn – odparłem i zamachnąłem się prawą ręką. – Tak samo jak twoje dziecko. I ty. Te maluchy tutaj nie są twoje, nie możesz dla nich śpiewać ani ich stąd zabierać.

Przygotowałem się do ataku i zacząłem przesuwać rękę do przodu.

Spojrzała na mnie z wyrazem zagubienia i zmieszania. To było najtrudniejsze w starciach z naprawdę potężnymi i niebezpiecznymi upiorami – były niemal ludzkie. Wydawało się, że potrafią odczuwać emocje, że do pewnego poziomu są świadome. Duchy nie żyją, nie tak naprawdę – są jak odcisk stopy na skale, jak skamieniały szkielet. Mają kształt oryginału, ale nim nie są.

Niestety, zawsze daję się złapać na numer z nieszczęśliwą damą. Nieodmiennie. To słaby punkt mojego charakteru, rys rycerskości, na milę szeroki i dwa razy głębszy. Zobaczyłem ból i samotność na twarzy ducha Agathy i nagle zbudziło się we mnie współczucie. Moja ręka znieruchomiała. Gdybym miał szczęście, to może mógłbym ją jakoś przekonać. To się czasem zdarza. Wystarczy przedstawić im ich realną sytuację i się rozpływają.

– Przykro mi, Agatho – powiedziałem. – Ale nie jesteś tym, kim ci się wydaje. Jesteś duchem. Odbiciem. Prawdziwa Agatha Hagglethorn zmarła ponad sto lat temu.

– Nie – oświadczyła drżącym głosem. – To nieprawda.

– Prawda. Zmarła tej samej nocy, co jej mąż i dziecko.

– Nie – jęknął duch i zamknął oczy. – Nie, nie, nie chcę tego słyszeć.

Znowu zaczęła śpiewać, cicho i rozpaczliwie, tym razem bez żadnych czarów, żadnych nieświadomych aktów ­zniszczenia. Tylko że ta mała dziewczynka w łóżeczku wciąż nie mogła oddychać, a jej wargi siniały.

– Posłuchaj mnie, Agatho – powiedziałem, wkładając w mój głos więcej woli, przetykając go magią, by duch mógł mnie usłyszeć. – Wiesz kim jesteś. Umarłaś. Pamiętasz to. Twój mąż cię pobił. Byłaś przerażona, że pobije też twoją córkę. A kiedy mała zaczęła płakać, zakryłaś jej usta dłonią.

Czułem się obrzydliwie, tak na zimno przypominając kobiecie przeszłość. Duch czy nie, cierpienie na jej twarzy wyglądało realnie.

– Nieprawda – jęknęła Agatha. – Nie skrzywdziłam jej.

– Nie chciałaś jej skrzywdzić – mówiłem, sięgając do informacji, których dostarczył mi Bob. – Ale on był pijany, a ty przerażona. Kiedy spojrzałaś na nią, mała nie żyła. Mam rację?

Oblizałem wargi i zerknąłem na niemowlaka. Jeśli szybko nie załatwię tej sprawy, dziewczynka umrze. To niesamowite, jak była nieruchoma – jak gumowa lalka.

Coś jakby iskra pamięci zapłonęła nagle w oczach zjawy.

– Pamiętam – syknęła. – Siekiera. Siekiera, siekiera, siekiera. – Proporcje jej twarzy uległy zmianie, wyciągnęły się, stały się bardziej kościste, wychudzone. – Wzięłam moją siekierę, siekierę, siekierę i uderzyłam nią mojego Bensona dwadzieścia razy.

Duch rozrastał się, rozszerzał, widmowy wiatr dmuchnął od jego postaci i zaszeleścił w pokoju, pachnący żelazem i krwią.

– O, szlag – mruknąłem i przygotowałem się, by skoczyć do niemowlaka.

– Mój aniołek odszedł! – wrzasnął duch. – Benson odszedł! A potem ta ręka, ręka, która ich oboje zabiła! – Unios­ła kikut. – Nie ma, nie ma!

Odchyliła głowę w tył i wrzasnęła. Ogłuszający zwierzęcy ryk zatrząsł ścianami pokoju.

Skoczyłem naprzód, w stronę leżącego bez tchu dziecka. W tej samej chwili zaczęła krzyczeć reszta niemowlaków. Dopadłem dziewczynki i klepnąłem ją w małą wypiętą pupę. Gwałtownie otworzyła oczy, nabrała tchu i przyłączyła się do chóralnego płaczu.

– Nie! – krzyknęła Agatha. – Nie, nie, nie! On cię usłyszy! Usłyszy cię!

Kikut lewej ręki wysunął się w moją stronę. Poczułem cios zarówno cieleśnie, jak i duchowo, jakby wbiła mi w pierś odłamek lodu. Siła uderzenia cisnęła mną o ścianę jak zabawką, dostatecznie mocno, żebym wypuścił laskę i różdżkę, które stuknęły o podłogę. Chyba jakimś cudem wciąż trzymałem w ręku mieszek z duchowym pyłem, ale głowa mi wibrowała jak uderzony dzwon, a po ciele przebiegały fale zimnych dreszczy.

– Michael – wyrzęziłem najgłośniej jak mogłem, ale już słyszałem, jak otwierają się drzwi, jak stukają o podłogę ciężkie robocze buty.

Wstałem z wysiłkiem i potrząsnąłem głową, by odzyskać równowagę. Wiatr wzmógł się do mocy huraganu, a łóżeczka na małych kółkach potoczyły się po pokoju. Musiałem osłonić oczy przed wichurą. Niech to licho! Przy takim wichrze pył będzie bezużyteczny.

– Śpij śpij dziecinko, śpij śpij dziecinko, śpij śpij dziecinko... – Duch Agathy znów pochylił się nad łóżeczkiem dziewczynki i ułożył kikut ręki na jej ustach. Przejrzyste ciało wnikało gładko w skórę dziecka.

Dziewczynka szarpnęła się i przestała oddychać, choć wciąż próbowała płakać.

Wykrzyczałem nieartykułowane wyzwanie i skoczyłem na ducha. Jeżeli nie zdołam rzucić na nią pyłu przez cały pokój, to przynajmniej mogę wcisnąć skórzany mieszek w jej upiorne ciało i unieruchomić ją od wewnątrz – prawdziwa udręka, ale niewątpliwie skuteczna.

Agatha gwałtownie odwróciła głowę w moją stronę, warknęła i oderwała się od dziecka. Wicher rozwiał jej włosy, falujące teraz wokół twarzy niczym groźna grzywa, dobrze pasująca do tej maski wściekłości, która przesłoniła jej delikatną twarz. Zamachnęła się lewą ręką i nagle, tuż ponad odciętym przegubem, pojawił się krótki ciężki toporek. Krzyknęła i zamachnęła się.

Upiorna stal brzęknęła po uderzeniu w prawdziwe żelazo – klinga Amorakiusa zapłonęła bladym błękitem. Michael przesunął stopy po podłodze, zacisnął zęby i nie dopuszczał, by widmowa broń dotknęła mojego ciała.

– Dresden! – krzyknął. – Pył!

Z trudem, walcząc z wiatrem, przesunąłem się naprzód, wcisnąłem pięść w lewe ramię Agathy i wytrząsnąłem ze skórzanego mieszka odrobinę pyłu.

Stykając się z jej niematerialnym ciałem, drobinki zapłonęły jaskrawymi punktami szkarłatnego światła. Agatha wrzasnęła i szarpnęła się do tyłu, lecz jej ramię zostało w miejscu, nieruchome, jakby odlane z betonu.

– Benson! – krzyknęła Agatha. – Benson! Cicho, maleńka!

A potem po prostu oderwała się od swojego ramienia i zniknęła. Ręka i toporek upadły na podłogę w kałużę przejrzystej, półpłynnej galarety, resztki duchowego ciała po zniknięciu ducha – ektoplazmę, która szybko wyparuje.

Wichura ucichła, chociaż światła nadal mrugały. Moje błękitnobiałe magiczne światło i rozjarzona klinga Mi­chaela były jedynymi stałymi źródłami oświetlenia. W uszach mi dzwoniło od nagłego braku dźwięku, chociaż kilkanaście niemowlaków w łóżeczkach nadal wydawało z siebie chóralne płaczliwe jęki.

– Dzieci są bezpieczne? – spytał Michael. – Gdzie ona uciekła?

– Chyba tak. Duch musiał przejść na drugą stronę. Wiedziała, że nie ma szans.

Michael odwrócił się powoli, z mieczem w pogotowiu.

– Czyli odeszła?

Rozejrzałem się po pokoju.

– Nie sądzę – odparłem i pochyliłem się nad łóżeczkiem z małą dziewczynką, którą ocaliłem przed uduszeniem.

Na opasce widniało imię i nazwisko: Alison Ann Summers. Pogładziłem ją po policzku, a ona przesunęła buzię do mojego palca i dziecięce wargi zacisnęły się na jego czubku. Płacz ucichł.

– Zabierz palucha z jej ust – upomniał mnie Michael. – Jest brudny. I co teraz?

– Rzucę ochronę na ten pokój – odparłem. – A potem spróbujemy się stąd wynieść, zanim zjawi się policja, żeby nas aresz...

Alison Ann szarpnęła się i przestała oddychać. Małe rączki i nóżki zesztywniały i poczułem, jak spływa na nie coś chłodnego. Usłyszałem dalekie, jednostajne dźwięki obłąkanej kołysanki.

Śpij, dziecinko...

– Michael! – zawołałem. – Ona wciąż tu jest. Zjawa! Ona sięga tutaj z Nigdynigdy.

– Chryste, uchowaj. Harry, musimy tam przejść.

Serce zamarło mi na samą myśl.

– Nie – powiedziałem. – Wykluczone. To potężny duch, Michael. Nie mam zamiaru wchodzić nago na jego teren i proponować rozgrywki do dwóch wygranych.

– Nie mamy wyboru – rzucił Michael. – Patrz.

Spojrzałem. Niemowlęta cichły jedno po drugim. Cichł ich płacz, zduszony nagle w pół oddechu.

Śpij, dziecinko...

– Michael, ona rozedrze nas na strzępy. A jeśli nawet nie, zrobi to moja matka chrzestna. Potrząsnął głową, marszcząc brwi.

– Nie, na Boga. Nie dopuszczę, by to się stało. – Popatrzył na mnie. – I ty też nie, Harry Dresdenie. Zbyt wiele dobra masz w sercu, by pozwolić tym dzieciom umrzeć.

Zerknąłem na niego niepewnie.

Przy pierwszym spotkaniu Michael uparł się, żebym spojrzał mu w oczy. Kiedy mag patrzy komuś w oczy, to jest poważna sprawa. Widzi całe wnętrze, wszystkie mroczne sekrety i ukryte lęki duszy. Ale w zamian pokazuje swoje. O mało się nie popłakałem, widząc duszę Michaela. ­Chciałbym, by moja tak wyglądała. Byłem jednak wściekle pewien, że nie wygląda.

Zapadła cisza. Wszystkie dzieci umilkły.

Zawiązałem mieszek widmowego pyłu i schowałem go do kieszeni. W Nigdynigdy do niczego mi się nie przyda.

Obejrzałem się na laskę i różdżkę, wyciągnąłem rękę i rzuciłem:

– Ventas servitas.

Powietrze poruszyło się, a potem cisnęło laskę i różdżkę w moje otwarte dłonie.

– No dobra – rzuciłem. – Wyrwę okno, i to da nam pięć minut. Mam nadzieję, że moja chrzestna matka nie zdąży mnie znaleźć. Po tym czasie albo będziemy martwi, albo z powrotem tutaj.

– Masz dobre serce, Harry Dresdenie – odparł Michael, rozciągając wargi w groźnym uśmiechu. Stanął tuż przy mnie. – Bóg z radością spojrzy na ten wybór.

– Tak. Poproś go, żeby nie robił z mojego mieszkania Sodomy i Gomory, a wyrównamy rachunki.

Michael spojrzał na mnie z rozczarowaniem, a ja na niego z irytacją. Położył mi dłoń na ramieniu i ścisnął.

Wyciągnąłem rękę, czubkami palców pochwyciłem rzeczywistość i wysiłkiem woli oraz słowem „Aparturum” wybiłem otwór między tym światem a sąsiednim.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...