"Śmierć w pigułce" to trzecia, a zarazem przedostatnia część cyklu pt. "Wielka wojna diabłów", wywodzącego się spod pióra duńskiego autora, Kennetha B. Andersena. Zawarta w dwóch poprzednich tomach historia, opowiadająca o losach młodego Filipa, który niespodziewanie ląduje w Piekle, cieszy się sporym uznaniem wśród czytelników. Nic więc dziwnego, że przed rozpoczęciem tejże lektury długo zastanawiałem się, czy pisarz zdoła przeskoczyć poprzeczkę, którą sam sobie zawiesił na stosunkowo wysokim poziomie? Licząc na piekielne emocje, szatańskie doznania i gorące wrażenia zabrałem się za książkę, by prędko poznać tę odpowiedź.
Trudno posądzić początek opowieści o element zaskoczenia. Tak jak w "Uczniu diabła" i "Kostce Śmierci", tak i teraz główny bohater, Filip Engell, niespodziewanie umiera i trafia do Piekła. Kruczek tkwi w tym, że wcześniej nie został tam wezwany ani przez Lucyfera, ani przez Mortimera. Młodzieniec sam zdecydował się na taki krok! Czemu zawdzięczamy to pochopne zachowanie? Wszystko sprowadza się do największego łobuziaka ze szkoły Filipa – Sørena, który nieumyślnie zabrał z piórnika bohatera i połknął pewną pigułkę, myśląc, że ukoi ona dręczący go od rana ból głowy. Byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że owa pigułka gwarantowała szybką śmierć i przeniesienie do Piekła. Gdy Filip tylko dowiedział się o tym zdarzeniu z ust kolegi z klasy, od razu postanowił ruszyć przyjacielowi z pomocą i odnaleźć go w... no właśnie – w Piekle. Byście nie myśleli, że autor spoczął na laurach i w taki drastyczny sposób okroił główny wątek oraz ograniczył się wyłącznie do tego, muszę wspomnieć, iż "na dole" nie ma najmniejszego nawet śladu po Sørenie. Nie ma go też w Niebie. Gdzie się w takim razie, do diabła, podział? Chociaż Kusiciele nie dają mi spokoju, zachowam silną wolę i pozwolę wam osobiście odnaleźć rozwiązanie.
Jeśli mam być piekielnie szczery, to muszę rzec, że cały fabularny kręgosłup wydaje się mieć małą literacką skoliozę, bowiem w pewnym momencie odniosłem wrażenie, iż powstał tylko po to, by czytelnik mógł przebrnąć przez trzeci tom i w końcu dotrzeć do czwartego, w którym niewątpliwie rozegra się wielki finał, jaki już teraz można wyczuć w powietrzu. Wielka wojna diabłów zbliża się dużymi krokami. Oczywiście Andersen, jak na doświadczonego pisarza przystało, jadł niejeden literacko-fantastyczny chleb, toteż koniec końców w lekturze okazuje się, że wszystko, co miało miejsce w "Śmierci w pigułce", wydarzyło się w konkretnym celu i całość była ze sobą powiązana. Mimo tego, zastanawiałem się, czy ten zapach, który czuję, to czasem nie woń opowieści powstałej na siłę? Nie wiem, czy jakiś diabeł maczał w tym swe szpetne palce, ale chętnie przyznam, że jednak zaprezentowana lektura potrafi zainteresować. Występowanie dobrze znanych postaci i powracanie do wydarzeń, które rozegrały się w dwóch poprzednich tomach, sprawia, że bardzo szybko i chętnie damy się otulić temu specyficznemu klimatowi – ten z kolei przypomina lep na muchy – raz pozwolimy się złapać i jesteśmy załatwieni. W dodatku autor przedstawia wszystkie miejsca w taki sposób, że nawet najmłodsi czytelnicy są w stanie z łatwością i wygodą sobie je wyobrazić, a to tylko zwiększa frajdę z czytania. A propos miejsc...
Zarówno w "Uczniu diabła", jak i "Kostce Śmierci" wszystkie zdarzenia rozgrywały się w Piekle bądź lokacjach ściśle z nim związanych, dzięki czemu cały ten literacki świat sprawiał wrażenie jednolitej całości. W tym tomie autor zdecydował się na pewien zabieg – tu wróciłbym do tego nieprzyjemnego zapachu tekstu pisanego na siłę – polegający na poszerzeniu sceny o kilka nowych miejsc, choćby Niebo czy Hades. I, niech go za to diabeł rogiem w tyłek ukłuje, tym samym zachwiał zachowaną dotąd konstrukcję. Niepotrzebnie. Co więcej, tak jak kiedyś chwaliłem to, że w lekturze pojawia się bardzo wiele postaci powszechnie znanych, tak po "Śmierci w pigułce" mam ich kompletnie dość. Duńczyk zdecydowanie przesadził, bo opisywanie Adama i Ewy, św. Piotra, archanioła Michała, postaci z duńskich bajek czy tych, które znamy z mitologii greckiej, nijak nie pasują do tego, co otrzymywaliśmy od początku cyklu. Coś się nie klei.
Warto też wspomnieć o ukazaniu samego Boga – przedstawienie Stwórcy w ciele nieporadnego staruszka, któremu ktoś ukradł kapcie, dla wielu czytelników może wydać się lekką przesadą. Oczywiście każdy z nas inaczej traktuje religię i wiarę, niemniej jednak brnąc przez lekturę zastanawiałem się, czy autor nie przekroczył granicy, którą z grzeczności powinno się zostawić w... świętym spokoju. Mnie tu zabrakło nieco szacunku. Z drugiej strony dużym plusem w tym wszystkim jest moja ulubienica, Satina, i więź, która powstała pomiędzy nią a Filipem. Jako że z każdą przeczytaną stroną ich uczucie rośnie, od krążących po głowie myśli w trakcie niektórych scen pewnie niejednemu czytelnikowi wyrosną rogi.
Szatańsko piękne w tym wszystkim jest to, że wszelkie zarzuty i mankamenty, które wymieniałem, nic nie znaczą przy wrażeniach i emocjach, jakie gwarantuje ostatnie kilkadziesiąt stron. Akcja tak gwałtownie rusza z kopyta, że trzeba się naprawdę mocno trzymać, by nie zlecieć z tego pędzącego piekielnie szybko literackiego rumaka, który porywa nas w samo epicentrum huraganu wydarzeń. Świetnie rozegrane ostatnie zdarzenia sprawiają, że krew od razu żwawiej krąży, czytelnik zapomina o całym świecie i kończy tę książkę jednym haustem. Autor podarował nam coś, czego dotąd nie było, i zasiał ogromną nadzieję, że w ostatnim tomie wszystko będzie wyglądać inaczej niż dotąd. Zakończenie iście fantastyczne i napisane tak, byśmy zaślinili się czekając na część wieńczącą "Wielką wojnę diabłów". Osobiście nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w me ręce.
Jak to wygląda od strony technicznej? Grafika ozdabiająca okładkę jest wykonana w tym samym stylu, co pozostałe, i wygląda bardzo klimatycznie. Sama książka została napisana przyjemnym dla oczu fontem na dobrej jakości papierze, toteż nie można mieć najmniejszych zarzutów. Kilka takich zadedykuję jednak osobom odpowiedzialnym za korektę, bowiem, szczególnie w pierwszej połowie dzieła, niejednokrotnie można się natknąć na niedociągnięcia, które w małych ilościach nikomu nie wadzą, lecz kiedy powtarzają się stosunkowo często, w jakimś stopniu psują ogólny wizerunek. Całość zajmuje 372 strony, na które składa się aż 51 krótkich rozdziałów. To znów jest sporą zaletą lektury, bowiem nie ma problemu, jeśli nagle trzeba przestać czytać – z łatwością można dobrnąć do końca rozdziału i odłożyć książkę.
Cóż mogę rzec w podsumowaniu? "Śmierć w pigułce" jest utworem, który powinien trafić w ręce osób znających poprzednie dwa tomy, ponieważ wszystkie wydarzenia, rozgrywające się na przestrzeni całego cyklu, są ze sobą powiązane. Jest to również dzieło, jakie można podzielić na dwie część: słabą i mocną. Czy któraś przeważa? Zdecydowanie ta druga! Emocje, które czekają na czytelników są warte wszystkiego, toteż szczerze polecam tę lekturę każdemu fanowi Filipa i jego przygód, bowiem autor dobrze się spisał. Być może specjalnie tak powoli i delikatnie rozkręcał tę akcję, by pod koniec uczynić istne wejście diabła i jednym literackim kopnięciem zdobyć nasze uznanie? Kto wie. Ja doskonale wiem, że tę część koniecznie musicie przeczytać!
Dziękujemy wydawnictwu Jaguar za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz