Fragment książki

11 minut czytania

Książę Ebon Rih

Jeden

Lucivar Yaslana stał na skraju brukowanego dziedzińca swego nowego domu, ciesząc się porannym słońcem, które właśnie zaczęło rozgrzewać kamienie pod jego stopami. Czuł na skórze chłodne górskie powietrze, a świeżo przyrządzona kawa, którą popijał z prostego białego kubka, była tak mocna, że aż się krzywił. Bez znaczenia. Może i nie była równie idealna jak ta, którą podawała jego ojcu pani Beale, ale nie była też gorsza od tej, którą przyrządzał sobie sam, gdy polował i nocował w lesie. Nie mogła być gorsza, skoro przygotował ją w taki sam sposób.

Spojrzał przez ramię na otwarte drzwi siedliska, które składało się z typowego dla siedzib Eyrieńczyków labiryntu pokoi, niektórych wykutych bezpośrednio w zboczu góry, innych dobudowanych z kamienia. Ten dom byłby koszmarem dla każdego, kto oczekuje od budynków klarownych linii i czystych kątów, ale dla Eyrieńczyka stanowił idealne miejsce.

A to konkretne siedlisko należało do niego.

Z uśmiechem zamknął złociste oczy i odchylił głowę, by poczuć na twarzy ciepło słonecznych promieni. Powoli rozchylił ciemne błoniaste skrzydła i cieszył się pieszczotą słońca i chłodnego wietrzyku.

Przez całe tysiąc siedemset lat swojego życia nigdy nie miał własnego domu.

Dopiero trzy lata temu przybył do swego ojca – człowieka, któremu z powodu machinacji Dorothei, Arcykapłanki Hayll, odebrano dwóch młodszych synów, jego i Daemona, i który nigdy nie zapomniał jej tej zdrady. Wprawdzie był szczęśliwy, mieszkając w Pałacu SaDiablo, ale dopiero ten dom należał naprawdę do niego. Tylko i wyłącznie do niego.

Yas?

No, może nie wyłącznie.

Napił się kawy, przyglądając się młodemu wilkowi. Frędzel był już dość dorosły, by porzucić watahę mieszkającą w północnych lasach majątku ojca Lucivara, ale nie chciał wracać na terytorium, na którym mieszkała większość spokrewnionych z nim wilków. Dorastał blisko ludzi i pragnął dowiedzieć się o nich jak najwięcej, ale dzicy krewniacy nie byli bezpieczni na ich terytoriach. Zresztą i tak niewielu ludzi spoza dworu Jaenelle Angelline czuło się dobrze w obecności zwierząt, które miały równie wielką moc jak ludzcy Krwawi. Ponieważ Lucivar miał teraz sporo miejsca, zgodził się podzielić swym terenem z wilkiem.

Frędzel, pomyślał, unosząc kubek, by ukryć uśmiech. Co to za imię dla wojownika?

– Dzień dobry. Wyczułeś coś interesującego?

Tak. Yas, ty nie mieć na sobie krowiej skóry.

– Ubrania – poprawił go Lucivar. Frędzel wiedział doskonale, jak to się nazywa, ale krewniacy, podobnie jak ludzie, mieli swoje uprzedzenia. Jeśli coś dawało się opisać słowem związanym ze zwierzęciem, ignorowali właściwy wyraz. Oglądali świat z własnej perspektywy. Oczywiście nie było w tym nic dziwnego, bo nawet dwoje ludzi nigdy nie postrzega świata wokół siebie w dokładnie ten sam sposób, choć należą do tego samego gatunku. – Nie potrzebuję teraz ubrania. Ranek jest ciepły, jesteśmy tu sami i nie zobaczy nas nikt z doliny.

Ale Yas…

I wtedy on też to wyczuł. Ktoś wspinał się schodami z sieci lądowiskowej i minął właśnie graniczną osłonę rozpostartą wokół jego domu. Osłona nie miała za zadanie nikogo powstrzymać, a jedynie ostrzegać, że ktoś zbliża się do siedliska.

Odwrócił się i ujrzał Helenę, gospodynię swego ojca, która w pośpiechu zdobywała ostatnie stopnie schodów. Zatrzymała się gwałtownie na jego widok.

– Dzień dobry, książę Yaslano – powiedziała grzecznie.

– Dzień dobry, Heleno – odparł równie grzecznie, choć jego uprzejmość była nieco wymuszona, gdyż po schodach za gospodynią wspinało się z dziesięć pałacowych pokojówek. Nim weszły do domu, każda rzuciła mu szybkie i pełne aprobaty spojrzenie.

No cóż, pomyślał Lucivar z goryczą. Będą miały o czym rozmawiać przez cały ranek.

– Co was tu sprowadza, Heleno?

– Skoro robotnicy ukończyli już prace, które Wielki Lord uznał za niezbędne, by ten stary dom Andulvara znów nadawał się do zamieszkania, przyszłyśmy posprzątać.

– Już sprzątałem.

Helena wydała dźwięk wskazujący na fakt, że bardzo wątpi w jego umiejętności w tym względzie. No ale tak to już było z domowymi czarownicami. Jeśli coś nie błyszczy, na pewno nie jest dostatecznie czyste.

– Świetnie – skapitulował. Wiedział, że nie ma wyjścia i że wszelkie spory to zwykła strata czasu. – Ubiorę się i pokażę wam…

Helena machnęła ręką.

– Najwyraźniej delektujesz się porankiem. Nie ma powodu, byś sobie przerywał. Na pewno wszystko znajdziemy. O ile jest tu cokolwiek – dodała pod nosem.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu, a przynajmniej to było jego zamiarem.

– Nie chciałbym was rozpraszać.

Przyjrzała mu się uważnie.

– Nie będziesz – stwierdziła krótko.

Lucivar spojrzał na nią, zbyt zaskoczony, by coś powiedzieć.

Helena pociągnęła nosem.

– Nie powiem, że widziałam lepsze klejnoty, ale zapewniam cię, że widywałam równie dobre.

U kogo? Przyszedł mu na myśl tylko jeden mężczyzna.

Helena już miała wejść do domu, kiedy ze schodów dobiegł ich kolejny kobiecy głos.

– Pospieszcie się, moje panie. Nie chcemy zajmować księciu całego dnia.

Chwilę później na dziedzińcu pojawiła się Merry, która wraz z mężem Briggsem prowadziła tawernę w Riadzie, najbliższej wiosce Krwawych. Na widok Lucivara zatrzymała się gwałtownie. Helena zjeżyła się, gotowa do starcia.

– A niech mnie – powiedziała Merry z aprobatą w głosie. Potem zauważyła Helenę, a błysk w jej oczach nie zwiastował nikomu spokojnego poranka.

– Moje panie – powiedział Lucivar, zastanawiając się, czy będzie musiał zacząć ten dzień od rozdzielania uczestników bójki na własnym podwórku.

– Zamierzamy posprzątać dom dla księcia – wyjaśniła sztywno Merry, wskazując kobiety wchodzące za nią po schodach. – Żeby powitać go w Ebon Rih, skoro teraz będzie tu mieszkał.

– Jestem pewna, że książę Yaslana doceni ten gest, ale już przyprowadziłam pokojówki z Pałacu, żeby zajęły się wszystkim – odparła Helena.

– Moje panie…

– Nie ma potrzeby, żebyś odrywała się od swoich obowiązków. Zaopiekujemy się nim. To teraz Książę Wojowników Ebon Rih – powiedziała Merry.

– Co nie zmienia faktu, że nadal jest synem swego ojca… – zaczęła Helena, podnosząc głos.

Na ognie piekielne! Walczyły ze sobą jak dwie suki gotowe pogryźć się o kość. Nie zamierzał być nagrodą dla zwyciężczyni.

– …a ja nie pozwolę, by mówiono, że dzieci Wielkiego Lorda mieszkają w brudzie – dokończyła Helena.

Zazgrzytał zębami. W brudzie? W brudzie?! Przeprowadził się tu dwa dni temu i brud nie miał jeszcze nawet czasu się zebrać.

– Moje panie!

Odwróciły się do niego. Ocenił je wzrokiem, tak jak szacuje się możliwości przeciwnika, po czym rozsądnie opanował wzbierającą w nim furię. Helena pracowała dla jego ojca, a ponieważ bez wątpienia będzie spędzał wiele czasu w Pałacu, za nic nie chciał jej urazić nakazem odejścia. Merry natomiast robiła najlepsze placki z mięsem, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek jeść. Jeśli to właśnie jej każe odejść, mogą minąć lata, nim znów ich spróbuje.

Helena pomyślała chwilę i zwróciła się do Merry:

– Ponieważ twoje roszczenia są nowsze, są równie mocne jak nasze. Znajdzie się dość pracy dla nas wszystkich.

Merry kiwnęła głową i klasnęła w ręce.

– Proszę za mną, moje panie. Mamy mnóstwo pracy.

Cztery z kobiet, które przybyły z Merry, były zamężne lub przynajmniej miały oficjalnych kochanków. Pozostałe siedem było wolnych; zapewne guzdrałyby się bardziej, gdyby Merry i Helena nie zapędziły ich do domu.

Kiedy był niewolnikiem na dworach Terreille, wielokrotnie rozbierano go dla rozrywki Królowej sprawującej kontrolę nad Pierścieniem Posłuszeństwa, który nosił. Nigdy nie czuł potrzeby uprzejmego uśmiechania się, kiedy oglądano go w ten sposób, ale teraz uśmiechał się – a przynajmniej pokazywał zęby – gdy Helena wpychała do domu ostatnią czarownicę i zamykała drzwi.

Czuł wściekłość, która zawiązała się w jego brzuchu niczym bolesny supeł. Zamknął oczy i bardziej stanowczo powściągnął swój temperament. Jego wybuchowy charakter służył mu dobrze, kiedy mieszkał w Terreille, ale tutaj to nie było to samo. Nie został zmuszony do obnażenia się. Stał na dworze z własnej, nieprzymuszonej woli, a jeśli kobiety, które pojawiły się tak nagle, oglądały go z upodobaniem, nie mógł ich za to winić.

Ciemności niech będą dzięki, żadna nie próbowała go dotknąć. Nie był pewien, jak by na to zareagował.

Nie. Nieprawda. Wiedział, co by zrobił. Nie wiedział tylko, jak by potem wyjaśnił, dlaczego złamał czarownicy rękę za jedno nieszkodliwe dotknięcie, które w najgorszym razie można było odczytać jako zaproszenie.

Yas? – Głos Frędzla na psychicznej nici pełen był wahania, a nawet strachu.

Lucivar spojrzał na młodego wilka.

– Kobiety mogą przyprawić człowieka o ból głowy.

Teraz zamiast strachu doczekał się zawstydzenia.

Ból? Przecież cię nie ugryzły? Co boleć? – zaniepokoił się Frędzel. Po chwili dodał: – Ja móc wylizać, żeby nie bolało.

Może to nie tylko ze względu na Frędzla zgodził się dzielić dom z wilkiem? Poczuł, jak rozbawienie rozplątuje węzeł wściekłości w jego brzuchu. Nie sposób było przewidzieć, co krewniacy wychwycą z ludzkiego zachowania i jak to wykorzystają. Najwyraźniej Frędzel zaproponował mu właśnie wilczą wersję „pocałuję i przestanie boleć”.

– Nie, dzięki – powiedział.

Oddalił się nieco od domu i wszedł na kamieniste, porośnięte trawą zbocze, które kiedyś było ogrodem albo trawnikiem. Napił się znów kawy i przeklął. Nie tylko była mocna, ale na dodatek zimna.

Zauważył, że Frędzel węszy, i uczynił dłonią gest „ruszaj”.

– Idź. Jeśli tu zostaniesz, jeszcze cię wykąpią i uczeszą.

Ty też iść?

Nie miał jeszcze okazji pospacerować po okolicy i wyczuć jej, ale gdyby teraz odszedł, wyglądałoby to na ucieczkę. A odwrót nie leży przecież w naturze eyrieńskiego Księcia Wojowników.

– Idź sam. Ja tu wszystkiego przypilnuję.

Popatrzył, jak Frędzel odchodzi, żeby zaznaczyć terytorium, i raptem poczuł na plecach ciężar własnego domu. Pomyślał, czy jednak nie zaszyć się gdzieś, póki te wszystkie czarownice się stąd nie wyniosą. Bo skoro jego obecność ich nie rozprasza, to tym samym jego nieobecność powinna przejść niezauważona. Wbrew pozorom nie ucieszyła go ta obojętność. Postanowił jednak, że zastanowi się nad tym później.

– Życzę ci dobrego poranka – odezwał się nagle głęboki, rozbawiony głos. – Choć nie wiem, czy to stosowne.

Odwrócił się i zobaczył smukłego mężczyznę o brązowej skórze, który z kocim wdziękiem kroczył przez kamienisty trawnik. Długa do kolan peleryna falowała lekko, połyskując czerwoną podszewką, która stanowiła gustowny akcent przy czarnej tunice i takich samych spodniach.

Jego brat Daemon poruszał się z identyczną kocią gracją.

Próbował nie myśleć zbyt wiele o Daemonie. Starał się nie zastanawiać zbyt często, czy jego brat zdołał znaleźć drogę powrotną z szaleństwa, które Krwawi nazywali Wykrzywionym Królestwem. Nic nie mógł dla niego zrobić, gdziekolwiek teraz przebywał.

Odsunął od siebie te myśli i skupił się na mężczyźnie, który przysiadł na kamieniu, zmienionym przez czas i erozję w naturalne siedzisko. Przybysz był przystojnym mężczyzną, najprawdopodobniej w średnim wieku, z przyprószonymi siwizną skroniami i delikatnymi zmarszczkami wokół złocistych oczu – arystokratyczny Hayllańczyk, który najlepiej czuje się na przyjęciach i nie ma pojęcia, czym jest pole walki.

Jednak wygląd potrafił mylić. Tym mężczyzną okazał się bowiem Saetan Daemon SaDiablo, Książę Wojowników z Czarnym Kamieniem, Książę Ciemności, Wielki Lord Piekła, Książę Wojowników Dhemlanu, Zarządca Ciemnego Dworu w Ebon Askavi… i jego ojciec.

To ta ostatnia funkcja wzbudzała nieufność Lucivara, ponieważ nie było jasnych reguł regulujących stosunki ojca i syna. Oczywiście zwykle nie przejmował się regułami, ale miło byłoby wiedzieć, kiedy nadeptuje Saetanowi na odcisk. Choć tak naprawdę wiedział. Za każdym razem kiedy Jaenelle mówiła: „Wiesz co, Lucivarze? Mam wspaniały pomysł”, a on brał w nim udział, w zasadzie mógł liczyć na to, że skończy w gabinecie Saetana, wysłuchując ostrych pouczeń. Stwierdził, że lubi ścierać się z ojcem równie mocno, jak pakować się w kłopoty ze złotowłosą szafirooką Czarownicą, która była adoptowaną córką Saetana – a zatem jego siostrą. Fakt, że Jaenelle była Królową Ebon Askavi i że obaj służyli w Pierwszym Kręgu na jej dworze, dodawał tym starciom pikanterii.

– To nie moja sprawa, ale jestem po prostu ciekaw – powiedział ostrożnie Saetan. – Dlaczego stoisz tutaj, prezentując wszem i wobec swoje klejnoty?

– Stoję tutaj, ponieważ na mój dom najechało ponad dwadzieścia czarownic z miotłami i wiadrami…

– Dwadzieścia? Nie sądziłem, że Helena zabrała ich z Pałacu aż tyle.

– Bo nie zabrała. Zaraz po niej zjawiły się tu kobiety z Riady. A ja byłem właśnie tak ubrany…

– …raczej nieubrany – mruknął Saetan.

– …kiedy się zjawiły. – Lucivar pociągnął łyk kawy i wzdrygnął się. – Uznałem, że po zapewnieniach, iż mój wygląd nie będzie ich rozpraszał, ubieranie się byłoby… hm… chełpliwością z mojej strony.

– Rozumiem. A kto ci powiedział, że nie będziesz ich rozpraszał?

– Helena. Powiedziała, że widywała równie okazałe klejnoty. – Lucivar mimowolnie rzucił okiem na ojca.

Saetan pokręcił głową.

– Nie. Nie dam się wmanewrować w konkurs sikania na odległość, żeby zaspokoić twoją ciekawość. Poza tym widywałeś mnie już nagiego.

Była to prawda. Zauważył jednak wtedy jedynie to, że Saetan wygląda cholernie dobrze jak na kogoś, kto ma ponad pięćdziesiąt tysięcy lat. Nie zwracał uwagi na szczegóły.

– Zatem Helena powiedziała, że ich nie rozkojarzysz – ciągnął Saetan. Wydawał się jeszcze bardziej rozbawiony. – A ty jej uwierzyłeś, ponieważ…?

– Och, na ognie piekielne, to przecież twoja gospodyni!

– Ale również kobieta, starsza od ciebie zaledwie o kilka wieków.

Lucivar przyjrzał się Saetanowi.

– Skłamała?

Złociste oczy Saetana połyskiwały tłumionym śmiechem.

– Pozwól, że ujmę to w ten sposób: będziesz miał brudne podłogi, ale za to najczystsze okna w całym Ebon Rih. Przynajmniej od tej strony.

Lucivar obrócił się. Do każdego okna przylepione były kobiece twarze. Och, oczywiście do szyb przyciśnięte były też ścierki, ale tkwiły nieruchomo, póki kobiety nie zorientowały się, że na nie patrzy. Wówczas z energią zaczęły polerować okna.

Klnąc pod nosem, za pomocą Fachu zniknął kubek i przywołał skórzane spodnie. Kiedy je wciągnął na nogi, warknął:

– Było łatwiej, kiedy mogłem używać pięści. Gdyby to było Terreille, zrzuciłbym je wszystkie z góry.

– Nadal możesz to zrobić.

Był zaskoczony, że dotknęły go te słowa.

– Jesteś Księciem Wojowników Ebon Rih – powiedział cicho Saetan. – Ty tu stanowisz prawo i nie odpowiadasz przed nikim prócz swej Królowej. Jeśli chcesz użyć pięści, nikt cię nie powstrzyma. Tylko ty nosisz tutaj Szaroczarne Kamienie.

– A co się stało z tym kodeksem honorowym, który wprowadziłeś na dworze? – warknął Lucivar, pozwalając, by wściekłość zastąpiła zranione uczucia. – Co się stało z granicami pomiędzy tym, co wolno mężczyźnie, a czego nie? Jeśli skrzywdzę je bez powodu, jaki przykład dam innym mężczyznom? Że można bić za każdy drobiazg? My służymy. Jesteśmy obrońcami. Krzywdziłem kobiety i zabijałem je, kiedy były wrogami, a dwór był polem walki. Nie chcę jednak być dłużej mężczyzną, przed którym kobiety kulą się ze strachu.

– Wiem – odparł Saetan. – Musisz sam zdecydować, co jest do przyjęcia w Ebon Rih. Ty jesteś jego obrońcą. Choć masz wybuchowy charakter i zwykle reagujesz rękoczynem, nigdy się nie obawiałem, że skrzywdzisz sabat. Jeśli ktoś cię pchnie, odpowiadasz tym samym. To nie jest takie złe. Jestem pewien, że w ciągu ostatnich trzech lat były takie chwile, kiedy coś ci przypomniało o Terreille, ale nie reagowałeś automatycznie. I teraz też nie będziesz.

Wściekłość zniknęła, ale Lucivar nadal czuł się zraniony.

– Więc czemu to powiedziałeś?

Saetan uśmiechnął się.

– Ponieważ musisz zrozumieć, że sam wyznaczasz granice. Jesteś tu najsilniejszym mężczyzną. Najsilniejszym Krwawym, bez względu na płeć, jeśli Jaenelle nie przebywa w Stołpie ani w swoim domku. Posiadanie takiej mocy ma swoją cenę.

On coś o tym wie, pomyślał Lucivar. Saetan nosił Czarne Kamienie. Póki Daemon nie złożył ofiary Ciemności i nie otrzymał swoich Czarnych Kamieni, Saetan był jedynym w historii Krwawych mężczyzną dysponującym taką mocą. Jeśli ktoś znał cenę, jaką trzeba zapłacić za taką potęgę, był to właśnie Wielki Lord.

Lucivar obejrzał się na swój dom.

– Co mam z nimi zrobić?

– Zatrudnij gospodynię.

Skrzywił się.

– Na ognie piekielne, wówczas cały czas będzie się tu kręcić kobieta.

– Z mojego punktu widzenia to wybór między jedną domową czarownicą, która w dodatku dla ciebie pracuje, a tłumem czarownic zjawiających się tu dwa lub trzy razy w tygodniu.

Lucivar poczuł, że miękną mu kolana.

– Dwa lub trzy… Dlaczego? Ile razy można polerować ten sam mebel?

Saetan popatrzył na niego ze współczuciem.

– Jeśli zatrudnisz gospodynię, twój dom stanie się jej królestwem, a jeśli będzie warta pieniędzy, jakie jej zapłacisz, poradzi sobie z niechcianą pomocą bez angażowania ciebie w tę sprawę.

To nie brzmiało tak źle. Mimo to westchnął.

– Nie mam pojęcia, jak się zatrudnia gospodynię.

Saetan wstał i poprawił fałdy peleryny.

– Może udamy się do Stołpu i przedyskutujemy to przy śniadaniu? – Rzucił okiem na dom. – Czy może wolisz tu zostać i wziąć udział w awanturze o to, kto będzie ci gotował?

– Sam potrafię sobie przyrządzić śniadanie!

– Możesz spróbować, chłopcze, ale szanse masz niewielkie.

O tak. Jeśli wejdzie tam teraz, ktoś się na niego wkurzy, nim zdoła choćby zbliżyć się do chleba. Nie wspominając już o maśle.

– No to chodźmy do Stołpu.

– Mądra decyzja.

Kiedy szli do domu, żeby poinformować Helenę o swym pomyśle, Lucivar wrócił do tematu.

– Skoro jestem taki mądry i potężny, powiedz mi, proszę, jeszcze raz, dlaczego muszę zatrudnić gospodynię, chociaż wcale nie mam na to ochoty.

– Ponieważ nie jesteś głupcem – odparł Saetan. – A biorąc pod uwagę, jaki masz wybór, tylko głupiec wytrzymałby z tym dłużej, niż musi.

– Na to się nie godziłem, kiedy Jaenelle wyznaczyła mnie Księciem Wojowników Ebon Rih.

– Wszystko ma swoją cenę. Ty płacisz taką. Musisz sobie z tym poradzić.

Lucivar westchnął i poddał się. Czyli będzie musiał przywyknąć do potykania się ciągle o jedną domową czarownicę. Czy to będzie aż takie złe?

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...