Fragment książki

10 minut czytania

Fedain, obracany jak snopek zboża silnymi rękoma, ocknął się nagle i stwierdził, że ręce ma skrępowane własnym pasem, a poza przepaską biodrową jest całkiem nagi. Zadrżał, czując zimny dotyk kamiennego bruku, ale prawdziwym dreszczem przeszył go widok twarzy Czarnego Rycerza pod jego własnym czerwonym turbanem.

– Allahu akbar! – zdążył krzyknąć, zanim potężna dłoń zacisnęła się na jego ustach.

– To tylko ja – syknął złowieszczo Roland, wprawnie kończąc wiązanie zawoju. Luźnym końcem owinął sobie dół twarzy. Teraz znad jedwabnej materii widać było tylko świecące jak węgle oczy.

– Przecież ty nie żyjesz – wyjąkał ze zgrozą asasyn.

– To prawda, że łatwiej trafić do krainy zmarłych, niż z niej wrócić – odpowiedział krzyżowiec, starannie wymawiając perskie słowa. – Ale na twoje nieszczęście ja żyję.

– Chyba demony wyniosły cię na powrót z otchłani!

– Sam sobie poradziłem, podobnie jak dałem radę tobie. I teraz poznaję cię, psie. To ty zepchnąłeś z murów mojego druha!

– Wypełniałem wolę mojego pana.

– Teraz więc, zanim cię zabiję, wypełnisz moją wolę. Ale najpierw odpowiesz: po co przyszedłeś na szczyt wieży?

– Zobaczyć, gdzie upadły wasze trupy – odparł „wierny” bez wahania. W jego głosie nie słychać było strachu, a jedynie nienawiść. – Z góry lepiej widać, a szajch rozkazał, by was zabrać i zakopać w lesie. Mieliście zniknąć bez śladu, przeklęci!

– Tak myślałem – mruknął do siebie rycerz, spinając pod szyją obszerny biały burnus. Skrzywił się, bo wysokie buty z miękkiej skóry okazały się nieco przyciasne. Jednak reszta odzienia była na tyle luźna, że czuł się w nim swobodnie.

Zamyślił się, nie zwracając uwagi na przekleństwa mamrotane przez jeńca. Brak drugich zwłok na dnie przepaści i trup na szczycie wieży przedwcześnie postawi na nogi to gniazdo szerszeni. A to nie ułatwi mu ucieczki. Chyba że u podnóża skalnej ściany spoczną szczątki dwóch ludzi!

Pochylił się i zaczął naciągać na gołe nogi jeńca swoje poszarpane nogawice. Mężczyzna wykorzystał okazję i usiłował kopnąć Rolanda w twarz, ale ten uchylił się błyskawicznie i wyrżnął leżącego w szczękę, z satysfakcją patrząc na odskakującą w bok głowę.

– Leż spokojnie – sapnął, kończąc ubierać go w resztę swoich szat. – Będziesz mi jeszcze potrzebny. I uczynisz dla mnie coś dobrego, choć pewnie ci się to nie spodoba – dodał złowieszczo.

Rozwiązał ręce oszołomionego ciosem asasyna i zapiął na własnych biodrach jego czerwony, tkany z wełny pas. Po chwili wlókł bezwładne ciało w stronę blanek.

Fedain odzyskał przytomność, czując, że jest wciągany na murowany wieniec krenelażu. Odruchowo chciał się cofnąć, ale nie pozwoliło na to żelazne ramię rycerza. Szarpnął się gwałtownie, lecz zesztywniał, poczuwszy na gardle ostrą klingę własnego sztyletu.

– A teraz, morderco – Roland szepnął prosto w obrośnięte czarnymi włoskami ucho – powiesz mi, ilu waszych ludzi pilnuje nocą stajni i bramy. I gdzie jest teraz karawana ze skarbem templariuszy.

– Nic ci nie powiem, niewierny psie! – odburknął asasyn, patrząc w przepaść pod swoimi nogami. – Wolę umrzeć. Ale i ty nie wyjdziesz stąd żywy.

– Śmierć cię nie minie, to ci mogę obiecać, przeklęty skrytobójco! Widziałem, jak sami skaczecie w przepaść, więc tylko ci w tym pomogę. Ale poprzysiągłem też zabić twojego pana. Ruszysz więc pierwszy i zaczekasz na niego w piekle!

– Prędzej stanie się ono twoim udziałem!

Fedain zamachnął się gwałtownie łokciem w tył, ale rycerz wygiął się zręcznie, unikając ciosu w brzuch. Szybkim ruchem przeciągnął sztyletem po gardle asasyna i jednocześnie pchnął go drugą ręką w plecy.

Konający zacharczał, podniósł ręce, jakby chciał zerwać z szyi palącą obręcz bólu, zachwiał się i runął w przepaść.

– Przynajmniej nie narobił hałasu – mruknął Czarny Rycerz, wycierając smużkę krwi z ostrza noża. Wychylił się i spojrzał na ciała roztrzaskane na skałach u stóp urwiska. Rozrzucone bezładnie ręce i nogi przypominały z daleka połamane drewniane kukiełki. Wokół zmiażdżonej głowy asasyna rozlewała się szeroka, widoczna nawet z tej odległości czerwona kałuża. Dziwnym trafem zabójca upadł tuż obok zwłok templariusza i teraz obaj zdawali się obejmować ramionami w braterskim uścisku śmierci.

Roland zacisnął tak mocno palce na krawędzi muru, jakby chciał skruszyć kamień. Jasnowłosy mnich był prawym człowiekiem. Nie zasłużył na tak haniebną śmierć. Nie zasłużył w ogóle na śmierć!

Rycerz dopiero teraz zrozumiał, że zaczynał darzyć przyjaźnią swego melancholijnego towarzysza. Wysiłkiem woli stłumił ściskający go za gardło żal. Czas na żałobę nadejdzie, ale jeszcze nie dziś. Teraz nadchodził czas walki i zemsty.

Wychylił się poza krawędź blanek, bacznie przypatrując się okolicy. Wiosenne słońce złociło szczyty gór i malowało jasne plamy światła na kamiennych ścianach zamku. Płaty śniegu, widoczne w rozpadlinach skalnych, błyszczały oślepiająco w blasku poranka. Ze szczytu baszty wzrok biegł daleko w głąb doliny, obejmował porośnięte niskimi lasami zbocza, wijącą się wstęgę drogi i niosącą białą grzywę piany rzekę, rwącą po kamiennych progach.

Wiejący od świtu wiatr nie stracił mocy. Targał chorągwiami na murach i gnał obłoki prosto na zachód, jakby wskazywał kierunek ucieczki. Rycerz uznał to za dobry omen. Ostrożnie uchylił drzwi. Zaryglował je za sobą, żeby kolejny strażnik nie odkrył, że na szczycie wieży zdarzyło się coś niezwykłego.

Wydeptane kamienne stopnie nie miały poręczy. Obiegały wewnętrzne ściany szeroką spiralą, prowadząc do podziemi, gdzie baszta łączyła się z litą skałą. Schodząc, Roland mijał

drewniane podesty, z których półokrągłe drzwi prowadziły do innych zamkowych pomieszczeń. Zajrzał do kilku z nich, ale były puste lub służyły za schowki zapasowych pochodni, dzbanów i beczek z olejem palmowym.

Nie znalazł tam broni ani żywności czy wody. A pragnienie męczyło go coraz mocniej. Wypite poprzedniego wieczoru wino i wyczerpująca noc w ramionach Azhan dawały o sobie znać.

Roland spędził dość czasu w Masjafie, by poznać wiele zakamarków twierdzy, jednak niektórych wejść zawsze strzegli strażnicy o posępnych twarzach i tych części twierdzy należało zdecydowanie unikać. Nawet w przebraniu, gdyż przy spotkaniu twarzą w twarz z pewnością zostałby rozpoznany. A już na pewno stałoby się to w blasku dnia. Pomyślał, że rozsądniej byłoby znaleźć sobie kryjówkę i doczekać nocy. Małe izdebki w baszcie wyglądały na rzadko odwiedzane, więc zawrócił w ich stronę. Stanął właśnie przed niewielkimi drzwiczkami, gdy deski podestu skrzypnęły pod czyjąś stopą. Na schowanie się w składziku było już za późno. Naciągnął wyżej na twarz skraj zawoju i ruszył śmiało na spotkanie nadchodzącego mężczyzny. Zbliżający się fedain mógłby być bratem zabitego, tak bardzo mieszkańców zamku upodabniał do siebie strój i szczupłe, muskularne sylwetki. Wysoki i barczysty krzyżowiec od razu zwrócił uwagę nadchodzącego.

– Kim jesteś? Nie jesteś Asadem? – zapytał „wierny”, bardziej zdziwiony niż zaniepokojony.

W półmroku panującym w wieży nie rozpoznał obcych rysów twarzy rzekomego izmaility. Rycerz wymamrotał coś pod nosem, licząc na swoją znajomość perskiego. Jednak odmienny akcent musiał go zdradzić, bo asasyn nieoczekiwanie zastąpił mu drogę, a potem chwycił za rękojeść sztyletu.

– To ty?! – krzyknął osłupiały i wyrwał zza pasa nóż. Roland odskoczył i uniósł własne ostrze do ciosu. Jednak w sztuce walki na noże izmailici byli mistrzami i jego przeciwnik nie dał się zaskoczyć. Zaczęli się wzajemnie okrążać, utrzymując odległość kilku kroków i czekając na dogodny moment do ataku.

Widząc, że fedain zerka co chwila na kwadratowy otwór w podłodze, prowadzący na niższe poziomy wieży, krzyżowiec zaryzykował i rzucił się gwałtownie naprzód, łapiąc za uzbrojoną rękę wroga.

Mógł teraz zajrzeć z bliska w jego zimne oczy. Wyczytał w nich tylko jeden wyrok: śmierć. Nie puszczał nadgarstka wroga, powoli spychając go w stronę zejścia. Przez chwilę mocowali się, przepychając w miejscu i zapierając stopami w gładkie deski. Asasyn poczuł, że ulega większej sile frankijskiego rycerza, spróbował więc innej sztuczki. Podbił mu nogi szybkim kopnięciem i zwalił się razem z nim na podłogę. Padając, znalazł się na górze. Przygniótł kolanem prawą rękę Rolanda i wzniósł uzbrojoną prawicę do ciosu. Rycerz wygiął ciało w łuk i gwałtownie unosząc biodra, przerzucił siedzącego na nim okrakiem przeciwnika przez głowę.

„Wierny” upadł zwinnie jak kot i równie zwinnie zerwał się na nogi, po to tylko, by zobaczyć zbliżającą się potężną pięść. Uchylił się przed ciosem, który niechybnie strzaskałby

mu szczękę, i błyskawiczne pchnął sztyletem. Roland cofnął się przed migającą mu przed oczami stalą i uderzył nadgarstkiem w rękę trzymająca nóż. Odbite w bok ostrze nie trafiło w cel, ale i tak zawadziło o rękaw szaty, prując materiał i rozcinając skórę. Asasyn miał przewagę. Zaatakował ponownie, zataczając wściekłe łuki połyskującą klingą.

Zamierzył się właśnie do decydującego pchnięcia, krzyknął tryumfalnie – i nagle znieruchomiał, wpatrując się z niedowierzaniem w sztylet wbity po rękojeść we własną pierś. Roland wykorzystał chwilę, gdy przeciwnik unosił ramię do ciosu,

a wtedy zabił go szybko i sprawnie, trafiając prosto w serce.

Odczekał, aż przestanie sam głośno łapać powietrze, i rozejrzał się bacznie, nasłuchując. Odgłosy walki nie ściągnęły nowych wrogów, mimo to jego sytuacja nadal wydawała się beznadziejna. Wciągnął trupa do najbliższej izdebki i upchnął za stosem pustych beczek. Ze złością pomyślał, że szczęście mu nie dopisało. Teraz asasyni, zamiast szukać jednego zaginionego, będą szukać dwóch.

Obwiązując płytką ranę kawałkiem płótna oddartym od szaty zabitego, gorączkowo zastanawiał się, co dalej robić. Plan, który przyszedł mu po chwili do głowy, był na tyle prosty i jednocześnie szalony, że... mógł się udać.

Nie próbując się dłużej ukrywać, podążył wąskimi stopniami na poziom podwórca i spokojnie wyszedł z wieży na dziedziniec. Przez chwilę stał, mrużąc oczy oślepione słonecznym blaskiem, a potem jednym rzutem oka objął wewnętrzny pas murów, ogromne wieże wyrastające wprost ze skały i masyw zamku opartego tylnymi ścianami o zbocze góry. Na murach i blankach baszt widział przechadzających się leniwie strażników, a na podwórcu kręciło się kilku niewolników, których rozpoznawał po zgrzebnych tunikach. Przed zamkniętą na głucho wielką bramą zamku dostrzegł stojących nieruchomo czterech zbrojnych z przypasanymi mieczami. Przyjrzał się uważnie ich kolczugom i włóczniom z długimi grotami, po czym zniechęcony pokręcił głową. Zbyt wielu ludzi, zbyt wiele ostrzy i grotów. Wszelka próba wydostania się z twierdzy tą drogą byłaby samobójstwem.

W odległości stu kroków widniało wejście do okrągłego donżonu. W grubych murach czerniały wąskie otwory strzelnicze, podkreślając obronny charakter potężnej budowli, ale

obramowanych kamiennym portalem wrót nikt nie pilnował, więc krzyżowiec niedbałym krokiem ruszył w ich stronę.

Przechodząc pod ozdobionym arabeskami łukiem, zderzył się z wybiegającym na zewnątrz młodym sługą. Nim tamten zdążył mu się przyjrzeć, rycerz złapał go za kark i pchnął, aż nieszczęsny chłopak poturlał się po kamieniach. Roland odwrócił się do niego plecami, wstrzymując oddech i czekając na okrzyk protestu czy rozpoznania, ale nic takiego nie nastąpiło. Służba musiała być przyzwyczajona do brutalnego traktowania i przyjęta taktyka okazała się słuszna.

Wiedziony swą nieomylną pamięcią, bez trudu odnalazł drogę w labiryncie korytarzy i schodów. Wreszcie stanął przed zdobionymi piękną snycerką wrotami prowadzącymi do wielkiej sali biesiadnej. Sala Miecza, przypomniał sobie jej nazwę. O tej porze dnia nie będzie w niej nikogo, może więc zdoła się tam ukryć. Pomyślał, że nie ma co dłużej czekać w niepewności. Przez moment nasłuchiwał pod drzwiami, a potem zdecydowanym ruchem pchnął skrzydło rzeźbionych wrót.

Ogromna komnata rzeczywiście okazała się pusta. Roland uznał, że jego plan ukrycia się w miejscu, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać, może się powieść. Zmienił zdanie, gdy rozejrzał się nieco dokładniej. Na stołach pozostały resztki wczorajszej uczty, misy z kawałkami mięsiwa, ogryzione kości, puchary niedopitego wina. To było dziwne, nawet niepokojące, bo przecież był już późny ranek i sala powinna zostać uprzątnięta. Ktoś mógł w każdej chwili nadejść, należało więc spiesznie znaleźć jakieś inne schronienie. Przedtem jednak wypadało skorzystać z okazji i pokrzepić nadwątlone siły. Miał już zaspokoić dręczące go od dawna pragnienie, kiedy charakterystyczny słodkawy zapach napoju przypomniał mu o szczegółach ostatniej biesiady. Z niechęcią odstawił kuszące go naczynie i szukał dalej, aż znalazł dzban z czystą wodą. Z prawdziwą rozkoszą przytknął go do ust i pił łapczywie, aż płyn począł ściekać mu na brodę. Zimna pieczona baranina nasyciła głód i rycerz zaczął widzieć świat w nieco jaśniejszych barwach.

Dobiegający zza drzwi stłumiony dźwięk głosów szybko przywrócił go do rzeczywistości. Rozejrzał się gorączkowo, szukając kryjówki, ale w ogromnej sali dostrzegał tylko niskie stoliki i stosy poduszek. Przez chwilę rozważał możliwość schronienia się w komorze potężnego paleniska ogrzewającego kamienne mury. Biegnący do szczytu dachu komin musiał mieć wystarczającą średnicę, by człowiek zdołał się tamtędy przecisnąć, choć po takiej wędrówce białe odzienie zapewne przestałoby być białe. Roland zrobił już krok w tamtą stronę, kiedy drzwi zaczęły się otwierać. W mgnieniu oka zmienił kierunek ucieczki i skulił się za gongiem z brązu, wiszącym na łańcuchu w rogu sali. Wielki krąg wysokości mężczyzny ozdobiony był grawerunkami, a także misternie wyciętym ornamentem. Ażurowe nacięcia metalu pozwalały na śledzenie otoczenia. Kryjówka była marna, ale przynajmniej zasłaniała go przed wzrokiem dwóch ludzi, którzy właśnie weszli do komnaty.

Niewolnicy – domyślił się po grubej tkaninie ich odzienia. Zaczęli zgarniać do koszy niedojedzone potrawy i zbierać złote misy. Jeden z nich, rozejrzawszy się bacznie dookoła, wychylił ukradkiem puchar wina, nim schował cenne naczynie do koszyka. Krzyżowiec uśmiechnął się mimo powagi sytuacji i nadstawił uszu, żeby słyszeć ich rozmowę. Ze zdumieniem stwierdził, że rozmawiają o nim.

– Wiedziałeś, że obaj wojownicy Frandżi nie żyją? – spytał starszy z mężczyzn. Miał ogoloną głowę i wypalone na policzku piętno. Utykał lekko na jedną nogę i z wysiłkiem przesuwał ciężkie stosy złotych i srebrnych półmisków.

– Taka była wola szajcha – wymamrotał młodszy, chłopiec jeszcze, w wypłowiałej brunatnej tunice i w takiej samej opasce na głowie. Popatrzył niespokojnie na zamknięte drzwi, jakby się bał, że usłyszy go wszechwładny pan zamku.

– Usługiwałem wczoraj niewiernym na uczcie. Słyszałem, jak szajch dziękował Allahowi za ocalenie życia z paszczy lwa. Allah w swej niepojętej mądrości dokonał tego ręką niewiernego. Tak sam słyszałem.

– A ja słyszałem o pieśni, którą kahin układa o tym zdarzeniu. Lew ryczał jak morze pianą okryte i był wielki jak góra, pod którą płonie wieczny ogień. Ale wojownik w czarnej szacie uderzył go swoim mieczem i upadł lew ryczący. Sam go pokonał wojownik Frandżi, niczym Rustam, nasz bohater, o którym śpiewają pieśni w górach Armenii. W moim kraju – dodał z tęsknotą w głosie.

– Zapomnij o swoim kraju – burknął starszy niewolnik. – Nie zobaczysz go więcej, tak jak i ja nie zobaczę swojego.

Młodszy westchnął i powiedział szeptem:

– Kahin, który jest mędrcem i widzi rzeczy przyszłe, mówił, że wojownik niewiernych miał do spełnienia rzeczy wielkie i że jego śmierć nie podoba się Bogu.

– Milcz! – syknął starszy z niepokojem w głosie. – Szajch wszystko widzi i wszystko wie! Powiedział, że niewierny ma umrzeć i tak się stało. A za takie słowa rychła śmierć może spotkać i ciebie!

– Nie powtarzaj moich słów nikomu, Halabie, proszę cię...

– Dobrze, dobrze, rusz się tylko i zabierz ten dzban, który leży przy gongu. I pospiesz się, bo znów zakosztujesz bata, a przez ciebie ja także – gderał Halab. – Ledwie cię obudziłem, przeklęty głupcze! Co sobie myślałeś? Że ten nieład sam się uprzątnie? Nie wiesz, że słudzy wstają wcześnie i od świtu zginają grzbiet przy pracy?

– Trudziłem się do późna, a sen ledwie na chwilę przed brzaskiem skleił mi powieki... Zawiniłem. Ale już spieszę się, spieszę...

– I chodź pomóc, sam nie poradzę, oby cię trąd stoczył, leniwy kundlu... A nie zapomnij dolać oliwy do kaganka, dzban stoi opodal gongu.

– Już to zrobiłem, Halabie, już zrobiłem, ledwie tu przyszliśmy. Będzie płonął cały dzień i noc, nie zgaśnie, nie...

Ukryty w kryjówce za brązową tarczą Roland opuścił rękę ściskającą sztylet. Odetchnął z ulgą, kiedy niewolnicy wreszcie wyszli, niosąc kosze z resztkami. Nie odkryli go na szczęście – także własne. Jak na jeden dzień zostawił za sobą dość trupów, a ci słudzy w niczym mu nie zawinili.

Zatknął za pas zdobyczny nóż, bezwiednie próbując kciukiem ostrza. Spochmurniał na myśl o utraconym sztylecie, który służył mu przez tyle lat. Niezawodna hartowana w Damaszku klinga nieraz już wybawiła go z opresji. Tak dobrze pamiętał dzień, kiedy pierwszy raz ujął nabijaną brązem rękojeść...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...