Fragment książki

24 minuty czytania

Studium w szmaragdzie

1. Nowy znajomy

Świeżo po Serii Niewiarygodnych Europejskich Występów, podczas której grali przed obliczami kilku KORONOWANYCH GŁÓW EUROPY, zyskując poklask i uznanie dla wspaniałych spektakli dramatycznych, łączących w sobie KOMEDIĘ i TRAGEDIĘ, Strand Players informują niniejszym, iż w kwietniu dadzą ograniczoną liczbę spektakli w Teatrze Królewskim przy Drury Lane. Przedstawią tam sztuki Mój brat bliźniaczy Tom!, Dziewczynka z fiołkami i Przybycie Wielkich Przedwiecznych (ów ostatni spektakl to historyczna Tragedia Epicka, pełna Rozmachu i Uroku); trzy pełne jednoaktowe historie! Bilety dostępne w kasie.


To ów ogrom. Olbrzymie rozmiary tego co ukryte. Ciemność panująca w snach.

Ale widzę, że zbaczam z tematu. Wybaczcie, nie jestem człowiekiem pióra.

Potrzebowałem kwatery. Tak właśnie go poznałem. Szukałem kogoś, z kim podzieliłbym się kosztami pokojów. Przedstawił nas sobie wspólny znajomy w laboratoriach chemicznych u Świętego Barta.

– Widzę, że był pan w Afganistanie – powiedział do mnie nieznajomy w białym kitlu laboratoryjnym, a ja spojrzałem na niego zadziwiony, ze zdumienia otwierając usta.

– Niewiarygodne – rzekłem.

– Ależ nie – odparł człowiek, który miał stać się moim przyjacielem. – Z tego, jak unosi pan rękę, wnioskuję, że został pan ranny, i to w szczególny sposób. Jest pan też mocno opalony, ma postawę wojskowego. A w Imperium nie znajdzie się zbyt wiele miejsc, gdzie wojskowy mógł jednocześnie się opalić i, biorąc pod uwagę naturę obrażeń pańskiego ramienia i tradycje mieszkańców Afganistanu, zostać poddany torturom.

Kiedy ujął to w ten sposób, jego wnioski wydały mi się absurdalnie proste, ale też zawsze tak wyglądały. Byłem spalony na brąz. I istotnie, jak słusznie zauważył, torturowano mnie.

Bogowie i lud afgański to stado dzikusów, nieskorych poddać się władzy Whitehallu, Berlina czy nawet Moskwy, nieumiejących rozsądnie spojrzeć na świat. Wysłano mnie na tamte wzgórza wraz z ___tym regimentem. I dopóki walka ograniczała się do wzgórz i gór, biliśmy się jak równy z równym. Gdy potyczki sięgnęły jaskiń i zalegających w nich ciemności, natrafiliśmy na coś, z czym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Nigdy nie zapomnę lustrzanej tafli podziemnego jeziora, ani tego, co z niego wychynęło. Oczy tego czegoś otwierały się i zamykały, a gdy powstawało, słyszałem śpiewne szepty krążące wokół niego niczym brzęczenie much większych niż światy.

To, że przetrwałem, zakrawało na cud, lecz ów cud nastąpił i powróciłem do Anglii z nerwami w strzępach. Miejsce, w którym dotknęła mnie przywodząca na myśl pijawkę paszcza, pozostało na zawsze wytatuowane na skórze mego uschniętego ramienia: plama biała jak żabi brzuch. Kiedyś byłem świetnym strzelcem, teraz nie miałem nic prócz bliskiego panice strachu przed światem ukrytym pod naszym światem, sprawiającego, że wolałem płacić z mej niewielkiej wojskowej renty sześć pensów za dorożkę niźli pensa za jazdę metrem.

Mimo wszystko mgły i mroki Londynu dodały mi otuchy. Pierwsze dwie kwatery straciłem, bo krzyczałem nocami. Kiedyś byłem w Afganistanie, ale teraz już nie.

– Krzyczę w nocy – uprzedziłem.

– Mnie mówiono, że chrapię – odparł. – Pracuję też w dziwnych godzinach i często ćwiczę strzelanie do przedmiotów na kominku. W salonie przyjmuję klientów. Jestem samolubny, skryty i łatwo się nudzę. Czy to panu przeszkadza?

Uśmiechnąłem się, pokręciłem głową i wyciągnąłem rękę. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

Pokoje, które dla nas znalazł przy Baker Street, okazały się więcej niż wystarczające dla dwóch kawalerów. Pamiętając, co mój przyjaciel powiedział o swej skrytości, powstrzymałem się od pytania, w jaki sposób zarabia na życie, jednak wiele wydarzeń podsycało moją ciekawość. Goście odwiedzali go o różnych porach dnia i nocy, a gdy to czynili, opuszczałem salon i udawałem się do swojej sypialni, zastanawiając się, co mogą mieć wspólnego z moim przyjacielem: blada kobieta o zasnutym bielmem, białym jak kość oku, drobny mężczyzna przypominający komiwojażera, tęgi dandys w aksamitnym surducie i inni. Niektórzy odwiedzali go często, wielu jednak zjawiało się tylko raz, rozmawiało z nim i znikało – jedni wyraźnie zadowoleni, inni niespokojni.

Był dla mnie tajemnicą.

Pewnego ranka posilaliśmy się jednym ze wspaniałych śniadań naszej gospodyni, gdy mój przyjaciel zadzwonił, wzywając ową zacną niewiastę.

– Za jakieś cztery minuty dołączy do nas pewien dżentelmen – oznajmił. – Prosimy o jeszcze jedno nakrycie.

– Oczywiście – odparła. – Położę na ruszcie dodatkowe kiełbaski.

Mój przyjaciel wrócił do lektury porannej gazety. Z rosnącym zniecierpliwieniem czekałem na wyjaśnienia. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać.

– Nie rozumiem. Skąd wiesz, że za cztery minuty zjawi się gość? Nie przyszedł przecież telegram, nie dostałeś żadnej wiadomości.

Uśmiechnął się lekko.

– Nie słyszałeś terkotu kół powozu parę minut temu? Przejeżdżając koło nas zwolnił. Woźnica najwyraźniej zidentyfikował nasze drzwi, po czym przyspieszył i pojechał dalej, aż do Marylebone Road. Przy dworcu kolejowym i gabinecie figur woskowych zatrzymuje się tak wiele dorożek i pojazdów, że ktoś, kto chce wysiąść niepostrzeżenie, może zrobić to z łatwością. Spacer stamtąd do nas zajmuje cztery minuty...

Zerknął na zegarek kieszonkowy i w tym momencie usłyszałem kroki na schodach.

– Wejdź, Lestrade! – zawołał mój przyjaciel. – Drzwi są otwarte, a twoje kiełbaski dochodzą właśnie na ruszcie.

Przybysz, który jak zrozumiałem nazywał się Lestrade, otworzył drzwi i zamknął je za sobą starannie.

– Nie powinienem – powiedział – lecz prawdę mówiąc, dziś rano nie miałem szansy się posilić i chętnie skosztuję kilku waszych kiełbasek.

Był to niski mężczyzna, którego widziałem kilka razy wcześniej; wyglądał na handlarza gumowymi zabawkami bądź patentowanymi medykamentami.

Mój przyjaciel odczekał, aż gospodyni opuści pokój.

– Oczywiście, zakładam, że to sprawa wagi państwowej – rzekł.

– Na wszystkie gwiazdy! – Lestrade zbladł. – Z pewnością wieści jeszcze się nie rozeszły. Powiedz mi, że nie. – Hojnie nałożył sobie kiełbasek, śledzi, ryżu z rybą i jajkami, i grzanek, lecz ręce trzęsły mu się lekko.

– Oczywista, że nie – odparł mój przyjaciel. – Znamy się jednak dość długo, bym rozpoznawał skrzypienie kół twojego powozu: wibrujące wysokie G. A jeśli inspektor Lestrade ze Scotland Yardu, nie mogąc otwarcie odwiedzić salonu jedynego londyńskiego detektywa doradcy, i tak przyjeżdża, i to bez śniadania, niewątpliwie nie chodzi o sprawę rutynową. Ergo, dotyczy ona tych, którzy stoją ponad nami i jest to sprawa wagi państwowej.

Lestrade starł serwetką z brody odrobinę żółtka. Przyjrzałem mu się uważnie. Według mnie nie wyglądał jak inspektor policji, ale też mój przyjaciel nie wyglądał na detektywa doradcę – cokolwiek to miało znaczyć.

– Może powinniśmy pomówić o tym w cztery oczy? – zasugerował Lestrade, zerkając na mnie.

Mój przyjaciel uśmiechnął się figlarnie; jego głowa zakołysała się jak wtedy, gdy śmiał się z jakiegoś prywatnego żartu.

– Bzdura. Co dwie głowy, to nie jedna, a to, co powiesz jednemu z nas, możesz powiedzieć obu.

– Jeżeli przeszkadzam... – zacząłem szorstko, on jednak uciszył mnie gestem.

Lestrade wzruszył ramionami.

– Dla mnie to bez znaczenia – powiedział po chwili. – Jeżeli rozwiążesz tę sprawę, dalej będę miał pracę, jeżeli nie, stracę ją. Użyj swych metod, powiadam. Gorzej i tak już nie będzie.

– Jeśli historia nauczyła nas czegokolwiek, to tego, że zawsze może być gorzej – nie zgodził się mój przyjaciel. – Kiedy wyruszymy do Shoreditch?

Lestrade upuścił widelec.

– To niegodne! – wykrzyknął. – Żartujesz tu sobie ze mnie, a przecież wiesz już o całej sprawie! Powinieneś się wstydzić...

– Nikt niczego mi nie mówił. Kiedy jednak inspektor policji wchodzi do mego pokoju i widzę na jego nogawkach i butach świeże plamy błota owej osobliwej musztardowożółtej barwy, z pewnością wolno mi założyć, że niedawno znalazł się obok wykopów przy Hobbs Lane w Shoreditch, bo to jedyne miejsce w Londynie, w którym można znaleźć podobnie ubarwione błoto.

Inspektor Lestrade z zakłopotaniem odwrócił wzrok.

– Teraz, gdy tak to ująłeś, wydaje się to oczywiste – rzekł.

Mój przyjaciel odsunął talerz.

– Niewątpliwie – powiedział z lekką irytacją.

Na East End pojechaliśmy dorożką. Inspektor Lestrade wrócił na Marylebone Road do swego powozu i zostawił nas samych.

– Naprawdę jesteś detektywem doradcą? – spytałem.

– Jedynym w Londynie, może nawet na całym świecie – odparł mój przyjaciel. – Nie przyjmuję spraw. Zamiast tego doradzam. Inni przynoszą mi nierozwiązane problemy, opisują je, a ja czasami znajduję rozwiązanie.

– Zatem ci ludzie, którzy cię odwiedzają...

– To głównie policjanci albo detektywi, owszem.

Był piękny poranek, jednakże dorożka akurat, trzęsąc się, przejeżdżała skrajem Katowni Świętego Idziego, gniazda złodziei i morderców, szpecącego oblicze Londynu niczym narośl rakowa twarz pięknej kwiaciarki, i przez okno do środka wpadało tylko słabe przyćmione światło.

– Na pewno chcesz, bym pojechał z tobą?

W odpowiedzi mój przyjaciel spojrzał na mnie bez mrugnięcia.

– Mam dziwne uczucie – rzekł. – Przeczucie, że przeznaczone jest nam być razem, że walczyliśmy już u swego boku w przeszłości bądź przyszłości. Jestem człowiekiem racjonalnym, już dawno jednak nauczyłem się doceniać wartość dobrego kompana, a od chwili, gdy padł na ciebie mój wzrok, wiedziałem, że mogę ci zaufać tak jak samemu sobie. Owszem. Chcę, żebyś pojechał ze mną.

Zarumieniłem się, może powiedziałem coś niemądrego. Po raz pierwszy od Afganistanu poczułem, że jestem cokolwiek wart.

2. Pokój

„Vitae” Wiktora! Fluid elektryczny! Czy twoim członkom i dolnym partiom ciała brak życia? Czy z zazdrością wspominasz czasy swej młodości? Czy zapomniałeś już o rozkoszach cielesnych? „Vitae” Wiktora przywróci życie temu, co dawno je utraciło! Nawet najstarsza chabeta znów przeistoczy się w dumnego ogiera! Nowe życie dla martwych: połączenie starej rodzinnej receptury i najnowszych osiągnięć naukowych. Aby otrzymać pisemne świadectwo skuteczności „Vitae” Wiktora, napisz do Kompanii W. von F., 1b Cheap Street, Londyn.


To była tania kamienica czynszowa w Shoreditch. Przy drzwiach frontowych pełnił straż policjant. Lestrade pozdrowił go po nazwisku i gestem zaprosił nas do środka. Już miałem wejść, lecz mój przyjaciel przykucnął na progu i wyciągnął z kieszeni płaszcza szkło powiększające. Uważnie zbadał błoto na skrobaczce z kutego żelaza, trącając je palcem. Dopiero wtedy pozwolił nam wejść.

Ruszyliśmy na górę. Natychmiast się zorientowałem, w którym pomieszczeniu doszło do zbrodni, przy wejściu czuwało bowiem dwóch rosłych konstabli.

Lestrade skinął im głową i odsunęli się na bok. Weszliśmy.

Jak już wspominałem, nie jestem człowiekiem pióra i waham się przed opisem owego miejsca, gdyż wiem, że moje słowa nie oddadzą tego, co widziałem. Skoro już jednak zacząłem tę opowieść, lękam się, że muszę kontynuować. W niewielkim mieszkaniu popełniono morderstwo. Ciało, czy też to, co z niego zostało, wciąż leżało na podłodze. Ujrzałem je, lecz z początku z jakichś powodów go nie dostrzegłem. Zamiast tego zobaczyłem to, co wytrysnęło i wypłynęło z gardła i piersi ofiary: całą gamę odcieni, od żółtawego seledynu po soczystą trawiastą zieleń. Płyn ów wsiąknął w wytarty dywan i rozbryznął się po tapecie. Przez sekundę wydało mi się, że to dzieło piekielnego artysty, który postanowił stworzyć studium w szmaragdzie.

Po chwili, trwającej, jak się zdawało, sto lat, spojrzałem w dół na ciało, wypatroszone niczym królik u rzeźnika, i próbowałem pojąć, co widzę. Zdjąłem kapelusz; mój przyjaciel uczynił to samo.

Ukląkł i zbadał ciało, oglądając uważnie rany i skaleczenia. Potem znów wyjął lupę i podszedł do ściany, przyglądając się rozbryzgowi zasychającej posoki.

– Już to zrobiliśmy – oznajmił inspektor Lestrade.

– Ach tak – odparł mój przyjaciel. – Co zatem o tym myślicie? To przecież słowo.

Lestrade podszedł do miejsca, w którym stał mój przyjaciel, i spojrzał w górę. Na wyblakłej żółtej tapecie, nieco nad głową inspektora, istotnie widniało słowo, wypisane drukowanymi literami w zielonej krwi.

– Rache...? – Lestrade przeliterował. – Niewątpliwie miał zamiar napisać Rachela, ale przerwano mu. Zatem szukamy kobiety.

Mój przyjaciel milczał. Wrócił do nieboszczyka i podniósł kolejno jego dłonie. Na czubkach palców nie znalazł śladów posoki.

– Myślę, że dowodzi to jasno, że słowa nie napisał jego Królewska Wysokość.

– Skąd, do diabła, wiesz...?

– Mój drogi Lestrade. Proszę, nie odmawiaj mi choćby odrobiny rozumu. Zwłoki bez wątpienia nie należą do człowieka: kolor krwi, liczba członków, oczy, umiejscowienie twarzy, wszystko to świadczy o królewskim pochodzeniu. Choć nie potrafię stwierdzić, do której należy linii, domyślam się, że to być może następca... nie, drugi w kolejce do tronu... jednej z prowincji niemieckich.

– Niesamowite! – Lestrade zawahał się przez moment. – To książę Franz Drago z Bohemii. Przebywał u nas w Albionie na zaproszenie Jej Wysokości Wiktorii. Pragnął rozrywek i zmiany otoczenia...

– Czyli teatrów, dziwek i salonów hazardu.

– Skoro tak twierdzisz. – Lestrade sprawiał wrażenie urażonego. – W każdym razie, podsunąłeś nam świetny trop. Rachela. Choć nie wątpię, że sami także byśmy go znaleźli.

– Z pewnością – przytaknął mój przyjaciel.

Wrócił do oględzin pokoju, kilka razy rzucając cierpkie uwagi na temat policjantów, którzy butami zatarli ślady stóp i przesunęli przedmioty mogące posłużyć do rekonstrukcji wydarzeń z poprzedniej nocy. Mimo wszystko jednak zainteresowała go niewielka plama błota znaleziona za drzwiami.

Przy kominku natrafił na coś, co przypominało kurz albo popiół.

– Widziałeś to? – spytał Lestrade’a.

– Policji Jej Królewskiej Mości – odparł Lestrade – nie fascynuje widok popiołu w palenisku. Tam właśnie zwykle się go znajduje. – Zaśmiał się.

Mój przyjaciel wziął szczyptę popiołu, roztarł go między palcami i powąchał. W końcu zgarnął resztę do szklanej fiolki, którą starannie zamknął korkiem i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Potem wstał.

– A ciało?

– Pałac przyśle swoich ludzi – wyjaśnił Lestrade.

Przyjaciel skinął na mnie; razem ruszyliśmy do drzwi. Westchnął.

– Inspektorze, pańskie poszukiwania panny Racheli mogą okazać się bezowocne. Rache to także niemieckie słowo. Oznacza zemstę. Proszę sprawdzić w słowniku. Ma również inne znaczenia.

Dotarliśmy na dół i wyszliśmy na ulicę.

– Nigdy wcześniej nie widziałeś członka rodu królewskiego, prawda? – spytał.

Pokręciłem głową.

– Jeśli nie jesteś nań wcześniej przygotowany, widok ów może wstrząsnąć człowiekiem. Ależ, mój przyjacielu, ty drżysz.

– Wybacz. Za chwilę dojdę do siebie.

– Może miałbyś ochotę się przejść? – spytał, a ja zgodziłem się, pewien, że jeśli nie ruszę się z miejsca, zacznę krzyczeć.

– W takim razie na zachód.

Mój przyjaciel wskazał ręką ciemną wieżę pałacu. Ruszyliśmy naprzód.

– A zatem – rzekł po jakimś czasie – nigdy nie spotkałeś osobiście żadnej z koronowanych głów Europy?

– Nie.

– Chyba mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że spotkasz. I tym razem nie będzie to trup. Wkrótce.

– Mój drogi druhu, skąd to przekonanie?

W odpowiedzi wskazał czarny powóz, który zatrzymał się pięćdziesiąt jardów przed nami. Przy drzwiach stał człowiek w czarnym cylindrze i płaszczu. Otworzył drzwiczki i czekał w milczeniu. Złotą farbą wymalowano na nich herb znany każdemu dziecku Albionu.

– Pewnych zaproszeń się nie odrzuca – oznajmił mój przyjaciel.

Uchylił kapelusza przed lokajem. Odniosłem wrażenie, że uśmiechnął się, wsiadając do zamkniętego powozu i sadowiąc się wygodnie na miękkiej skórzanej kanapie.

Gdy w czasie jazdy do pałacu próbowałem go zagadnąć, przyłożył palec do ust. Potem zamknął oczy i pogrążył się w myślach. Ja tymczasem próbowałem sobie przypomnieć, co mi wiadomo o niemieckich rodach królewskich. Jednakże prócz tego, że małżonek królowej, książę Albert, jest Niemcem, nie wiedziałem zbyt wiele.

Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem garstkę monet – z brązu i srebra, czarnych i zaśniedziałych. Przyjrzałem się wybitemu na nich portretowi naszej królowej i poczułem patriotyczną dumę i jednocześnie niewyobrażalną grozę. Powiedziałem sobie, że byłem przecież wojskowym i nie znałem strachu; pamiętałem czasy, gdy tak było w istocie. Przez chwilę wspominałem, że kiedyś byłem świetnym strzelcem, może wręcz wyborowym, lecz moja prawa ręka zadygotała niczym w ataku choroby, monety zabrzęczały, a ja poczułem wyłącznie żal.

3. Pałac

Nareszcie! Doktor Henry Jekyll z dumą ogłasza wprowadzenie do powszechnej sprzedaży cieszących się światową sławą Proszków Jekylla. Dostępne już nie tylko dla garstki wybrańców. Uwolnij swoje Wewnętrzne Ja! Daje Oczyszczenie Wewnętrzne i Zewnętrzne! ZBYT WIELU LUDZI, tak mężów jak i niewiast, cierpi na ZATWARDZENIE DUSZY! Ulga jest natychmiastowa i tania – dzięki Proszkom Jekylla! (Do wyboru receptura waniliowa i oryginalna mentolowa).


Książę małżonek Albert był rosłym mężczyzną o imponująco sumiastym wąsie i nader wysokim czole; był też niewątpliwie i całkowicie człowiekiem. Wyszedł po nas na korytarz, skinieniem głowy pozdrowił mojego przyjaciela i mnie, nie spytał o nasze nazwiska i nie zaproponował uścisku dłoni.

– Królowa jest wielce zasmucona – oznajmił. Miał wyraźny cudzoziemski akcent. S wymawiał jak z: Jezd. Zazmucona. – Franz był jednym z jej ulubieńców. Ma wielu siostrzeńców i bratanków, on jednak niezwykle ją rozśmieszał. Znajdziecie tych, którzy mu to zrobili.

– Zrobię co w mojej mocy – odparł mój przyjaciel.

– Czytałem pańskie monografie – powiedział książę Albert. – To ja kazałem im zwrócić się do pana. Mam nadzieję, że uczyniłem słusznie.

– Ja także – rzekł mój przyjaciel.

W tym momencie wielkie drzwi otwarły się i wprowadzono nas w mrok przed oblicze królowej.

Nazywają ją Wiktorią, bo siedemset lat temu pokonała nas w bitwie. Nazywają ją też Glorianą, bo jest wspaniała, a także Królową, gdyż ludzkie usta niezdolne są wymówić jej prawdziwe imię. Była wielka, większa niż sobie wyobrażałem. Przycupnęła nieruchomo wśród cieni, patrząc na nas z góry.

„Muzszicie to rozzswiązsać”.

Jej słowa zabrzmiały pośród cieni.

– Tak jest, pani – odparł mój przyjaciel.

Macka poruszyła się i wskazała mnie.

„Wyzzstąp napzrzód”.

Chciałem posłuchać. Moje nogi się nie poruszyły.

Uratował mnie przyjaciel. Ujął mnie za łokieć i podprowadził ku Jej Wysokości.

„Nie baćź zzsię. Byćź godnym. Byćź towarzyzszem”. To właśnie do mnie powiedziała. Przemawiała przejmująco słodkim kontraltem, w którym pobrzmiewało odległe bzyczenie. A potem macka rozwinęła się, wyprostowała i dotknęła mojego ramienia. Przez moment, ale tylko moment, poczułem ból głębszy i bardziej przejmujący niż cokolwiek, czego doświadczyłem w życiu. Potem zniknął, zastąpiony niezwykłym wrażeniem zdrowia. Poczułem, jak mięśnie mego ramienia się rozluźniają, i po raz pierwszy od czasów Afganistanu ból zniknął.

Wówczas mój przyjaciel wystąpił naprzód. Wiktoria przemówiła do niego, ale nie słyszałem jej słów. Zastanawiałem się, czy w jakiś sposób nie trafiają wprost z jej umysłu do jego głowy. Czy tak właśnie wygląda Rada Królewska, o której czytałem w dziełach historycznych?

– Oczywiście, pani – odpowiedział głośno. – Już teraz mogę powiedzieć, że tamtej nocy w pokoju w Shoreditch twojemu bratankowi towarzyszyło dwóch mężczyzn. Ślady, choć zatarte, wskazują to wyraźnie. – A potem dodał: – Tak. Rozumiem... Myślę, że tak... Tak.

Gdy wyszliśmy z pałacu, milczał, nie odzywał się też podczas jazdy powrotnej na Baker Street.

Na dworze było już ciemno. Zastanawiałem się, ile czasu spędziliśmy w pałacu.

Ulice i niebo zasnuwały macki gęstej czarnej mgły.

Po powrocie na Baker Street, spoglądając w lustro w moim pokoju, stwierdziłem, że biała jak żabi brzuch skóra na mym ramieniu nabrała różowego odcienia. Miałem nadzieję, że nie wyobrażam sobie tego, że nie sprawia tego tylko blask księżyca wpadający przez okno.

4. Występ

KŁOPOTY Z WĄTROBĄ?! ATAKI ŻÓŁCI?! PROBLEMY NEURASTENICZNE?! PLĄSAWICA?! ARTRETYZM?! To tylko garstka dolegliwości, na które odpowiedź może stanowić profesjonalne WYKRWAWIENIE. W naszych siedzibach mamy dziesiątki potwierdzonych RELACJI, z którymi każdy może zapoznać się wedle woli. Nie składajcie zdrowia w ręce amatorów! Nasza firma zajmuje się tym od bardzo dawna. V. TEPES – ZAWODOWY WYKRWAWICIEL (Pamiętajcie! Wymawia się to Tzsep-pesz!). Rumunia, Paryż, Londyn, Whitby. Gdy reszta zawiedzie, POMOŻEMY W BIEDZIE!!


Fakt, iż mój przyjaciel okazał się mistrzem maskowania, nie powinien mnie zaskoczyć, a jednak tak się stało. Przez następne dziesięć dni nasz próg przy Baker Street przekraczała osobliwa ludzka zbieranina – starszawy Chińczyk, młody rzezimieszek, gruba rudowłosa kobieta, której dawna profesja nie pozostawiała cienia wątpliwości, oraz szacowny stary dureń, o stopie opuchniętej i zabandażowanej z powodu podagry. Każde z nich wchodziło do pokoju mego przyjaciela, po czym, po krótkiej chwili, godnej najlepszego z music-hallowych „mistrzów szybkiego przebierania”, wychodził mój przyjaciel.

Nie rozmawiał ze mną o tym, co robił podczas swych wycieczek. Wolał odpocząć, wpatrując się w przestrzeń. Od czasu do czasu czynił notatki na skrawkach papieru. Szczerze przyznam, iż nie rozumiałem z nich ani słowa. Wydawał się całkowicie zaabsorbowany pracą – do tego stopnia, że zacząłem się martwić o jego zdrowie. Wreszcie, pewnym późnym popołudniem wrócił do domu we własnej skórze, pogodnie uśmiechnięty, i spytał, czy interesuję się teatrem.

– Tak jak każdy – odparłem.

– Zatem weź swoją lornetkę – polecił. – Ruszamy na Drury Lane.

Spodziewałem się opery komicznej czy czegoś w tym rodzaju, zamiast tego jednak znaleźliśmy się w najgorszym chyba teatrze przy Drury Lane, chociaż noszącym dumne miano królewskiego. Szczerze mówiąc, teatr ów właściwie nie mieścił się przy Drury Lane: stał na samym końcu ulicy, przy Shaftesbury Avenue, w miejscu w którym aleja zbliża się do Katowni Świętego Idziego. Za radą przyjaciela ukryłem portfel i idąc za jego przykładem, zabrałem porządną laskę.

Gdy zasiedliśmy już w loży (za trzy pensy kupiłem pomarańczę od jednej z uroczych młodych niewiast, które sprzedawały je widzom, i czekając na spektakl, delektowałem się soczystym owocem), mój przyjaciel powiedział cicho:

– Masz szczęście, że nie musiałeś towarzyszyć mi do jaskiń hazardu ani do domów rozpusty, czy też domu wariatów, kolejnego miejsca, które, jak odkryłem, uwielbiał odwiedzać książę Franz. Ale nigdzie nie chodził więcej niż raz. Nigdzie oprócz...

Orkiestra odegrała fanfarę i kurtyna się uniosła. Mój przyjaciel umilkł.

Na swój sposób było to całkiem niezłe przedstawienie. Obejrzeliśmy trzy jednoaktowe sztuki. Pomiędzy aktami aktorzy śpiewali komiczne pieśni. Główny amant był wysoki, szczupły i obdarzony niezłym głosem. Amantka zachwycała elegancją, a jej głos docierał do najdalszych zakątków teatru. Komik doskonale zabawiał publiczność.

Pierwsza sztuka była ludyczną komedią pomyłek. Amant grał parę identycznych bliźniaków, którzy, w ogóle się nie znając, zdołali dzięki serii pociesznych przypadków zaręczyć się z tą samą młodą panną, która, jakże zabawnie, uważała, że jest zaręczona tylko z jednym mężczyzną. Drzwi otwierały się i zamykały, gdy aktor zmieniał kostiumy.

W drugim akcie obejrzeliśmy rozdzierającą serce opowieść o młodej sierocie, która głodowała w śniegu, sprzedając cieplarniane fiołki. W końcu poznała ją babka i przysięgła, że to dziecię skradzione dziesięć lat temu przez bandytów. Było już jednak za późno i mały zamarznięty aniołek wydał swe ostatnie tchnienie. Muszę przyznać, iż podczas tej części więcej niż raz ocierałem ukradkiem oczy lnianą chustką.

Na zakończenie aktorzy przedstawili poruszającą historyczną opowieść. Cała trupa zagrała mężów i niewiasty z wioski na brzegu oceanu siedemset lat przed dzisiejszymi czasami. Wieśniacy ujrzeli w dali postaci wynurzające się z morza. Bohater radośnie oświadczył całej wiosce, że to Wielcy Przedwieczni, którzy zgodnie z przepowiednią powracają z R’lyeh i z mrocznej Carcosy, a także z równin Leng, gdzie spali, bądź czekali w stanie bliskim śmierci. Komik odparł, iż pozostali wieśniacy zjedli za dużo placków i wypili zbyt wiele piwa, a teraz po prostu wyobrażają sobie owe postaci. Tęgi dżentelmen grający księdza rzymskiego Boga ogłosił wszem wobec, iż postaci w morzu to potwory i demony, i że trzeba je zniszczyć.

Punkt kulminacyjny stanowiła bójka, podczas której bohater zatłukł księdza na śmierć jego własnym krucyfiksem i przygotował się do powitania Ich, gdy tylko przybędą. Bohaterka odśpiewała poruszającą arię. Jednocześnie obejrzeliśmy zdumiewający pokaz latarni magicznej, która sprawiła, że zdawało się nam, że dostrzegamy Ich cienie na niebie z tyłu sceny: Królową Albionu w Jej własnej osobie, Czarnego Władcę Egiptu (o postaci niemal przypominającej człowieka), za nimi Pradawną Kozę, Matkę Tysiąca Młodych, Cesarza Wszechchin i Niewypowiedzianego Cara, a także Tego, Który Prezydiuje Ponad Nowym Światem i Białą Panią Antarktycznych Pustkowi oraz pozostałych. A gdy każdy kolejny cień przechodził przez scenę, czy też sprawiał wrażenie, że przechodzi, z gardeł wszystkich widzów zgromadzonych na galerii dobywało się donośne chóralne „Huzzah!”, aż w końcu samo powietrze zdawało się wibrować. Na malowane niebo wypłynął księżyc, po czym, w ostatnim pokazie teatralnej magii, bladożółtą tarczę, o której wspominają dawne opowieści, zastąpiło ciepłe szkarłatne oblicze księżyca, który dziś świeci na naszym niebie.

Członkowie trupy wyszli na proscenium i ukłonili się, witani oklaskami i wiwatami, a potem kurtyna opadła po raz ostatni i przedstawienie dobiegło końca.

– No proszę – rzekł mój przyjaciel. – Co o tym myślisz?

– Znakomite, doprawdy znakomite.

Ręce bolały mnie od klaskania.

– Mój poczciwy druhu – przyjaciel uśmiechnął się – chodźmy za kulisy.

Wyszliśmy na dwór i skręciliśmy w alejkę biegnącą obok teatru do tylnych drzwi, gdzie chuda kobieta z torbielą na policzku zawzięcie dziergała na drutach. Mój przyjaciel pokazał jej bilet wizytowy i wpuściła nas do budynku, prowadząc schodami w górę do niewielkiej wspólnej garderoby. Przed brudnymi lustrami migotały płomyki świec i lamp naftowych. Mężczyźni i kobiety zmywali szminkę i zdejmowali kostiumy, nie zważając na nakazy obyczajności. Odwróciłem wzrok. Mój przyjaciel nie wyglądał na poruszonego.

– Czy mógłbym pomówić z panem Vernetem? – spytał głośno.

Młoda kobieta grająca najlepszą przyjaciółkę bohaterki pierwszej sztuki i zmysłową córkę oberżysty w ostatniej, wskazała nam kąt pomieszczenia.

– Sherry! Sherry Vernet! – zawołała.

Młodzian, który wstał na te słowa, był wysoki i chudy, mniej konwencjonalnie przystojny, niż wydawało się w światłach rampy. Spojrzał na nas pytająco.

– Nie wydaje mi się, bym miał przyjemność...

– Nazywam się Henry Camberley – oznajmił mój przyjaciel, nieco przeciągając sylaby. – Być może pan o mnie słyszał.

– Muszę wyznać, że nie miałem tego zaszczytu – odparł Vernet.

Mój przyjaciel wręczył mu elegancki bilet wizytowy.

Młodzian przyjrzał się mu z nieskrywanym zainteresowaniem.

– Promotor teatralny? Z Nowego Świata? No, no. A to jest...? – Spojrzał na mnie.

– Mój przyjaciel, pan Sebastian. Nie pracuje w tym fachu.

Wymamrotałem coś o tym, jak ogromnie podobało mi się przedstawienie, i uścisnąłem dłoń aktora.

– Odwiedził pan kiedyś Nowy Świat? – spytał mój przyjaciel.

– Jak dotąd nie miałem tego zaszczytu – przyznał Vernet – choć zawsze o tym marzyłem.

– Cóż, dobry człowieku – rzekł mój przyjaciel z serdecznością i nonszalancją typową dla Nowego Świata. – Może twoje marzenie się spełni? Ta ostatnia sztuka... Nigdy nie oglądałem niczego podobnego. Ty ją napisałeś?

– Niestety, nie. Autor to mój dobry przyjaciel. Ja natomiast skonstruowałem mechanizm latarni magicznej. Nie znajdzie pan dziś na scenie lepszego.

– Zechcesz podać mi nazwisko autora sztuki? Może winienem pomówić bezpośrednio z tym twoim przyjacielem.

Vernet pokręcił głową.

– Lękam się, że to nie będzie możliwe. Dżentelmen ów pracuje w szanowanym zawodzie i nie chce rozgłaszać swych związków ze sceną.

– Rozumiem. – Mój przyjaciel wyjął z kieszeni fajkę i wsunął do ust. Zaczął klepać się po kieszeniach. – Przepraszam, zapomniałem zabrać kapciuch z tytoniem.

– Palę mocną czarną mieszankę – odparł młody aktor. – Jeśli jednak nie ma pan nic przeciwko temu...

– Ależ nie. – Mój przyjaciel uśmiechnął się szeroko. – Tak się składa, że ja też palę mocną czarną mieszankę.

Nabił fajkę tytoniem aktora i obaj zaczęli pykać, podczas gdy mój przyjaciel opisywał wizję sztuki, która mogłaby podbić sceny Nowego Świata, od wyspy Manhattan, aż po najdalszy kraniec kontynentu na odległym południu. Pierwszy akt stanowiłaby ostatnia oglądana przez nas sztuka, dalej być może opowiadałaby o władzy Wielkich Przedwiecznych nad ludzkością i jej bogami, a może o tym, co mogłoby się stać, gdyby ludzie nie mieli opieki rodzin królewskich, o świecie ciemności i barbarzyńców.

– Lecz to twój tajemniczy przyjaciel byłby autorem tej sztuki i to on zdecydowałby o wszystkim – zakończył mój przyjaciel. – Dramat spocząłby w jego rękach, gwarantuję jednak publiczność tak wielką, że nie zdołacie jej sobie wyobrazić, i znaczący udział we wpływach. Powiedzmy pięćdziesiąt procent.

– Cóż za porywająca perspektywa – mruknął Vernet. – Mam nadzieję, że nie okaże się zwykłym fajkowym gadaniem.

– O nie, mój panie, z pewnością się nie okaże – oświadczył mój przyjaciel, pykając z fajki i śmiejąc się z dowcipu rozmówcy. – Przyjdź, proszę, do mych pokojów przy Baker Street jutro rano po śniadaniu, powiedzmy o dziesiątej, w towarzystwie przyjaciela autora, a kontrakty będą już czekały.

Słysząc to, aktor wspiął się na krzesło i klasnął w dłonie, nakazując innym ciszę.

– Panie i panowie z naszej trupy, chcę wam coś ogłosić. – Jego donośny głos wypełnił całe pomieszczenie. – Obecny tu dżentelmen to Henry Camberley, promotor teatralny, który proponuje, że zabierze nas na drugą stronę Oceanu Atlantyckiego, gdzie czeka sława i bogactwa!

Odpowiedziało mu kilka wiwatów.

– Cóż – rzucił komik – to miła odmiana od śledzi i kiszonej kapusty.

Cały zespół wybuchnął śmiechem.

I wśród uśmiechów zgromadzonych wyszliśmy z teatru i dalej, na zasnutą mgłą ulicę.

– Mój drogi druhu... – zacząłem. – Co ty...

– Ani słowa więcej – uciął mój przyjaciel. – W mieście jest wiele uszu.

I faktycznie, nie odezwaliśmy się nawet słowem, póki nie wsiedliśmy do dorożki, która ruszyła z turkotem wzdłuż Charing Cross Road.

Nawet wtedy, nim cokolwiek powiedział, mój przyjaciel najpierw wyjął z ust fajkę i opróżnił na wpół wypaloną zawartość do niewielkiej puszki. Zamknął ją szczelnie i wsunął do kieszeni.

– Dam głowę, że znaleźliśmy naszego Wysokiego Człowieka. Jeśli nie, możesz nazwać mnie kpem. Teraz pozostaje nam liczyć na to, że chciwość i ciekawość Kulawego Doktora okażą się dość mocne, by sprowadzić go do nas jutro rano.

– Kulawego Doktora?

Mój przyjaciel prychnął.

– Tak go nazywam. Kiedy ujrzeliśmy martwego księcia, ślady stóp i wiele innych wskazówek jasno dowodziły, że tamtej nocy w pokoju było jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden wysoki – jego, jeśli się nie mylę, poznaliśmy przed chwilą – i drugi, niższy, kulejący, który wypatroszył księcia z fachowością sugerującą wykształcenie medyczne.

– Doktor?

– Istotnie. Przykro mi to mówić, lecz doświadczenie podpowiada mi, że jeśli doktor schodzi na złą drogę, staje się zbrodniarzem ohydniejszym i groźniejszym niż najgorszy rzezimieszek. Wystarczy wspomnieć Hustona od kąpieli w kwasie i Campbella, który sprowadził do Ealing łoże madejowe... – Kontynuował ten temat przez resztę drogi.

Dorożka zatrzymała się przy krawężniku.

– Należy się jedenaście pensów – oznajmił dorożkarz.

Mój przyjaciel rzucił mu florena. Tamten złapał go i uchylił obszarpanego cylindra.

– Bardzo dziękuję szanownym panom! – zawołał, odjeżdżając w mgłę.

Podeszliśmy do drzwi frontowych. Wsunąłem klucz w zamek.

– Dziwne – rzekł mój przyjaciel. – Nasz dorożkarz właśnie minął jegomości na rogu.

– Czasem robią tak pod koniec zmiany – przypomniałem.

– W rzeczy samej – mruknął mój przyjaciel.

Tej nocy śniły mi się cienie, olbrzymie cienie przesłaniające słońce. Krzyczałem do nich z rozpaczą, one jednak nie słuchały.

5. Skórka i pestka

W tym roku wkrocz w wiosnę z wiosennym zapałem! KUBA! Buty, pantofle, kamasze. Zadbaj o życiową stopę! Obcasy to nasza specjalność! KUBA! Nie zapomnijcie też odwiedzić naszego nowego salonu krawieckiego na East Endzie, w którym znajdziecie, Państwo, najróżniejsze stroje wieczorowe, kapelusze, ozdoby, laski zwykłe i ze szpadami. KUBA Z PICCADILLY. Witamy wiosennie!


Jako pierwszy zjawił się inspektor Lestrade.

– Rozstawił pan swoich ludzi na ulicy? – spytał mój przyjaciel.

– Owszem – odparł Lestrade. – I wydałem ścisłe rozkazy, by wpuszczali wszystkich i aresztowali każdego, kto próbuje stąd wyjść.

– Ma pan przy sobie kajdanki?

W odpowiedzi Lestrade wsunął rękę do kieszeni i z ponurą miną zabrzęczał dwiema parami kajdanek.

– A teraz – rzekł – skoro i tak czekamy, może zechce pan powiedzieć mi, na co?

Mój przyjaciel wyjął z kieszenie fajkę. Nie wsunął jej do ust, lecz położył przed sobą na stole. Następnie wyciągnął puszkę z poprzedniego wieczoru i szklaną fiolkę, użytą wcześniej owego dnia w pokoju w Shoreditch.

– Proszę. Oto, jak mam nadzieję dowieść, gwóźdź do trumny naszego pana Verneta – zawiesił głos. Wyjął z kieszonki zegarek i położył delikatnie na stole. – Mamy jeszcze kilka minut do ich przybycia. – Odwrócił się do mnie. – Co ci wiadomo o restauracjonistach?

– Nic a nic – odparłem.

Lestrade zakasłał.

– Jeśli mówi pan o tym o czym myślę, to może powinniśmy zostawić ten temat. Istnieją pewne granice.

– Już na to za późno – oznajmił mój przyjaciel. – Są bowiem tacy, którzy nie wierzą, że nadejście Wielkich Przedwiecznych było tak szczęśliwym wydarzeniem jak wszyscy wiemy. Anarchiści, co do jednego, pragną przywrócenia dawnych porządków. Oddania ludzkości władzy nad nią samą.

– Nie chcę tego słuchać. Sama rozmowa o tym to zdrada stanu – rzucił Lestrade. – Muszę pana ostrzec...

– Ja muszę pana ostrzec, by nie zachowywał się pan jak głupiec – przerwał mu mój przyjaciel. – Ponieważ to restauracjoniści zabili księcia Franza Drago. Mordują, zabijają, na próżno próbując zmusić naszych władców, by pozostawili nas samych w ciemności. Książę to ofiara Rache. W dawnych czasach tak nazywano ogary myśliwskie, inspektorze, odkryje pan to sięgając do słownika. Słowo to oznacza również zemstę, a myśliwy pozostawił podpis na tapecie w miejscu zbrodni, tak jak artysta podpisujący swe płótno. Ale to nie on zabił księcia.

– Kulawy Doktor! – wykrzyknąłem.

– Znakomicie. Owej nocy był tam wysoki mężczyzna: potrafiłem to stwierdzić, bo słowo na ścianie nakreślił na wysokości oczu. Palił fajkę, w kominku pozostała grudka popiołu. Z łatwością opróżnił swoją fajkę, stukając o obramowanie kominka, co z trudem przyszłoby komuś niskiego wzrostu. Tytoń był nietypową, grubo krojoną mocną mieszanką. Pańscy ludzie zatarli co prawda większość śladów stóp w pokoju, lecz znalazłem kilka wyraźnych za drzwiami i pod oknem. Ktoś tam czekał – sądząc po długości kroków, niższy mężczyzna, nadmiernie obciążający prawą nogę. Na ścieżce na zewnątrz także znalazłem kilka wyraźnych śladów, a różne barwy gliny na skrobaczce pod drzwiami dostarczyły mi dodatkowych informacji o wysokim mężczyźnie, który towarzyszył księciu do tych pokojów, a później wyszedł. W środku czekał na ich przybycie człowiek, który tak imponująco zaszlachtował księcia.

Lestrade wydał z siebie zduszony jęk, z którego nie zrodziło się żadne słowo.

– Przez wiele dni odtwarzałem wszystkie poruszenia Jego Wysokości. Odwiedziłem jaskinie hazardu, dom uciech, okrytą niesławą gospodę i dom wariatów, szukając naszego palacza fajki i jego przyjaciela. Nie poczyniłem żadnych postępów, póki nie wpadłem na pomysł, by przejrzeć gazety wydawane w Bohemii w poszukiwaniu wskazówek co do tego, co niedawno robił książę. Z nich to dowiedziałem się, że w zeszłym miesiącu Pragę odwiedziła angielska trupa teatralna i wystąpiła przed księciem Franzem Drago...

– Wielkie nieba! – wtrąciłem. – Zatem ten jegomość Sherry Vernet to...

– Restauracjonista. Zgadza się.

Kręciłem właśnie głową z podziwu dla inteligencji i zdolności obserwacji mojego przyjaciela, gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi.

– Oto nasza zwierzyna – rzekł mój przyjaciel. – Teraz ostrożnie.

Lestrade wepchnął rękę głęboko do kieszeni; bez wątpienia trzymał w niej pistolet. Nerwowo przełknął ślinę.

– Proszę wejść! – zawołał mój przyjaciel.

Drzwi się otwarły. Nie stanął w nich Vernet ani Kulawy Doktor, lecz jeden z młodych uliczników zatrudnionych u panów „Twardego Bruku i Chyżej Stopy”, jak mawialiśmy za czasów mojej młodości. Zarabiał na życie, dostarczając drobne przesyłki.

– Przepraszam – rzekł. – Czy jest tu pan Henry Camberley? Pewien dżentelmen prosił mnie o dostarczenie mu liściku.

– To ja – oznajmił mój przyjaciel. – I dam ci sześć pensów, jeśli powiesz mi coś więcej o owym dżentelmenie.

Młody urwis, który przedstawił się nam jako Wiggins, sprawdził zębami sześciopensówkę, po czym schował ją i oświadczył, że jegomość, który wręczył mu liścik, był raczej wysoki, miał ciemne włosy i, dodał chłopak, palił fajkę.

Mam tu ów liścik i pozwolę sobie go przytoczyć.


Szanowny Panie,

Nie nazwę Pana Henrym Camberleyem, nie jest to bowiem Pańskie nazwisko. Dziwię się, że nie przedstawił się Pan własnym mianem, cieszy się ono wszak szacunkiem i uznaniem, i przynosi Panu zaszczyt. Czytałem kilka Pańskich rozpraw, które udało mi się zdobyć. W istocie, dwa lata temu korespondowałem z Panem niezmiernie zajmująco na temat pewnych teoretycznych anomalii w Pańskiej pracy o dynamice asteroidy.

Nasze wczorajsze spotkanie wielce mnie rozbawiło. Oto kilka wskazówek, które mogą się przydać Panu w przyszłości, jeśli zechce Pan dalej uprawiać swój obecny zawód. Po pierwsze, fajczarz może mieć w kieszeni nowiutką i nieużywaną fajkę i zapomnieć tytoniu, lecz jest to niezwykle nieprawdopodobne – co najmniej równie nieprawdopodobne jak promotor teatralny niemający pojęcia o zwyczajowych stawkach i honorariach za występy, któremu w dodatku towarzyszy milczący emerytowany oficer (o ile dobrze zgaduję, po służbie w Afganistanie). A przy okazji dodam, że choć słusznie zauważył Pan, iż ulice Londynu mają uszy, w przyszłości jednak radziłbym nie wsiadać do pierwszej pojawiającej się dorożki. Dorożkarze również mają uszy i czasem z nich korzystają.

Zdecydowanie nie myli się Pan w swych domysłach. Istotnie, to ja zwabiłem owego półkrwi mieszańca do pokoju w Shoreditch. Jeśli to Pana pocieszy, dowiedziawszy się nieco o jego predylekcjach, powiedziałem, że zdobyłem dla niego dziewczynę porwaną z klasztoru w Kornwalii, młode dziewczę, które nigdy nie widziało mężczyzny. Jego dotyk i widok twarzy miał wystarczyć, by na zawsze popadła w idealny obłęd.

Gdyby istniała, posiadłby ją, napawając się jej szaleństwem niczym człowiek wysysający miąższ dojrzałej brzoskwini i pozostawiający jedynie skórkę i pestkę. Widziałem, jak czynili takie rzeczy. Widziałem też rzeczy znacznie gorsze i nie jest to cena, którą warto zapłacić za pokój i pomyślność. Koszt jest zbyt wysoki.

Poczciwy doktor – który podziela moje przekonania i w istocie napisał też nasze sztuki, ma bowiem dar zabawiania tłumów – czekał na nas z nożami.

Wysyłam ten list nie po to, by zakpić z Pana i rzucić Mu wyzwanie, zniknęliśmy już bowiem z szacownym doktorem i nie znajdzie nas Pan, lecz by powiedzieć, że dobrze było poczuć choćby przez chwilę, że mam godnego przeciwnika – dużo godniejszego niż nieludzkie istoty spoza Otchłani.

Lękam się, że Strand Players będą musieli poszukać sobie nowego amanta. Nie podpiszę się nazwiskiem Vernet i póki łowy nie dobiegną końca, a nasz świat nie zostanie nam zwrócony, upraszam, by myślał Pan o mnie wyłącznie jako o

Rache


Inspektor Lestrade wybiegł z mieszkania, wzywając swych ludzi. Kazali młodemu Wigginsowi zaprowadzić się w miejsce, w którym ów człek wręczył mu liścik, jakby sądzili, że aktor Vernet będzie tam na nich czekał, paląc swoją fajkę. Wraz z moim przyjacielem odprowadziliśmy ich wzrokiem i pokręciliśmy głowami.

– Zatrzymają i przeszukają wszystkie pociągi opuszczające Londyn, wszystkie statki odpływające z Albionu do Europy i Nowego Świata – powiedział mój przyjaciel. – Będą szukali wysokiego mężczyzny i jego towarzysza, niższego, tęższego, lekko kulejącego medyka. Zamkną porty, zablokują wszystkie drogi wyjazdu z kraju.

– Sądzisz, że go schwytają?

Mój przyjaciel pokręcił głową.

– Być może się mylę – rzekł – ale gotów jestem pójść o zakład, że wraz z towarzyszem przebywają w tej chwili zaledwie milę stąd w Katowni Świętego Idziego, gdzie policja nie ośmieli się zapuścić, chyba że dużym oddziałem. Pozostaną tam ukryci, póki nie ucichnie wrzawa, a potem wrócą do swych zajęć.

– Czemu tak twierdzisz?

– Ponieważ, gdybyśmy zamienili się rolami, tak właśnie bym uczynił. A przy okazji, powinieneś spalić ten liścik.

Zmarszczyłem brwi.

– Ale to przecież dowód – przypomniałem.

– To zdradzieckie bzdury – odparł.

Faktycznie powinienem był go spalić. W istocie, kiedy Lestrade wrócił, powiedziałem, że tak właśnie zrobiłem, a on pogratulował mi zdrowego rozsądku. Lestrade zachował posadę, a książę Albert napisał do mego przyjaciela, gratulując mu błyskotliwej dedukcji i wyrażając żal, że sprawca wciąż nie został ujęty.

Jak dotąd, nie złapali jeszcze Sherry’ego Verneta, czy jak naprawdę się nazywa. Nie znaleźli też nawet śladu jego okrutnego wspólnika, wstępnie zidentyfikowanego jako były chirurg wojskowy John (czy może James) Watson. Co interesujące, okazało się, że on także służył w Afganistanie. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek się spotkaliśmy.

Stan mojego ramienia dotkniętego przez Królową polepsza się z każdym dniem. Ręka wypełnia się ciałem, blizna znika. Wkrótce znów będę świetnym strzelcem.

Pewnego wieczoru, parę miesięcy temu, gdy byliśmy sami, spytałem mego przyjaciela, czy pamięta korespondencję, o której wspomniał w liście człowiek podpisujący się Rache. Mój przyjaciel odparł, że pamięta ją doskonale i że „Sigerson” (tak bowiem wówczas nazywał się aktor, twierdząc, iż pochodzi z Islandii), zainspirowany jednym z równań mego przyjaciela zasugerował mu szalone teorie dotyczące związków pomiędzy masą, energią i hipotetyczną prędkością światła.

– Oczywiście to bzdura – dodał bez uśmiechu. – Lecz bzdura natchniona i niebezpieczna.

Pałac przysłał w końcu wiadomość, że Królowa jest zadowolona z osiągnięć mego przyjaciela i uważa sprawę za zamkniętą. Wątpię jednak, by mój przyjaciel tak ją pozostawił. Łowy nie dobiegną końca, póki jeden z nich nie zabije drugiego.

Zatrzymałem liścik. W relacji tej opowiedziałem o wydarzeniach, o których nie powinienem był wspominać. Gdybym był rozsądniejszy, spaliłbym te stronice, ale też, jak nauczył mnie mój przyjaciel, nawet popioły potrafią zdradzać swe sekrety. Zamiast tego umieszczę te kartki w skrytce w moim banku i polecę, by nie otwarto jej, póki nie umrą wszyscy, którzy dziś żyją. Choć w świetle niedawnych wydarzeń w Rosji lękam się, że ów dzień może być bliższy, niż wszyscy sądzimy.

S................ M............., major (emerytowany)

Baker Street, Londyn, Nowy Albion, 1881

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...