ROZDZIAŁ PIERWSZY
W dniu, kiedy Biała Rada przybyła do miasta, sypało żabami.
Wysiadłem z Niebieskiego Chrabąszcza, mojego starego volkswagena garbusa, i zmrużyłem oczy w letnim słońcu. Park Lake Meadow leży trochę na południe od Chicago Loop, kawałek drogi od brzegów jeziora Michigan. Nawet w takim upale, jakie ostatnio panowały, normalnie park byłby zatłoczony. Dzisiaj wydawał się opustoszały, jeśli nie liczyć jakiejś starszej pani w długim płaszczu i z wózkiem na zakupy, która dreptała po alejkach. Nie nadeszło jeszcze południe, a moja bluza i koszulka już były za ciepłe na taką pogodę.
Rozejrzałem się, zrobiłem kilka kroków na trawie i wtedy trafiło mnie w głowę coś wilgotnego i miękkiego.
Otrząsnąłem się i przejechałem ręką po włosach. Coś małego przeleciało mi przed twarzą i spadło na ziemię u stóp: ropucha. Niezbyt wielka jak na ropuchę – mogłaby się zmieścić w mojej dłoni. Kołysała się przez parę chwil po uderzeniu w ziemię, a potem zarechotała smętnie i zaczęła oddalać się skokami, zataczając się jak pijana.
Rozejrzałem się znowu i zobaczyłem na ziemi inne ropuchy. Bardzo dużo ropuch. Gdy szedłem dalej, w głąb parku, ich rechotanie rozbrzmiewało coraz głośniej. Kilka kolejnych spadło z nieba, jakby Wszechmocny wyrzucił je zsypem. Ropuchy podskakiwały wszędzie, gdzie spojrzałem. Nie pokrywały równo całego gruntu, ale nie można było ich nie zauważyć. Co chwila rozlegało się głuche plaśnięcie kolejnego płaza. Rechotanie przypominało trochę gwar w zatłoczonym pokoju.
- Dziwne, nie? – zapytał ktoś.
Uniosłem głowę i zobaczyłem niskiego młodego człowieka o szerokich ramionach, idącego pewnym krokiem w moją stronę. Billy Wilkołak miał na sobie dresowe spodnie i gładką czarną koszulkę. Jeszcze rok czy dwa lata temu ten strój maskowałby dwadzieścia czy dwadzieścia pięć zbędnych kilogramów, które nosił. Teraz skrywał mięśnie, w które zamienił tę nadwagę. Wyciągnął z uśmiechem rękę.
- Tak jak mówiłem, Harry. Prawda?
- Cześć, Billy – odparłem. Ścisnął mi dłoń, aż zgrzytnęły kości. A może po prostu był o tyle silniejszy. – Jak wilkołacze interesy?
- Coraz bardziej interesujące – odparł. – Podczas naszych patroli trafiliśmy ostatnio na wiele dziwnych zjawisk. Jak to. – Wskazał ręką park. Kilka stóp od niego na ziemię spadła kolejna ropucha. – Dlatego wezwaliśmy maga.
Patrole. Święci wigilanci. Batman.
- Był tu ktoś normalny?
- Nie, tylko jacyś meteorologowie z uniwersytetu. Powiedzieli, że przez Luizjanę przeszły tornada, czy coś w tym rodzaju, i musiały przerzucić te ropuchy aż tutaj.
Parsknąłem.
- Można pomyśleć, że łatwiej byłoby im uwierzyć w magię.
Billy wyszczerzył zęby.
- Nie przejmuj się. Na pewno niedługo ktoś się tu zjawi i oświadczy, że to tylko mistyfikacja.
- Aha.
Poszedłem do Chrabąszcza i otworzyłem maskę, by pogrzebać w bagażniku. Wróciłem z plastikowym plecakiem i wyciągnąłem z niego kilka szmacianych woreczków. Jeden rzuciłem Billy'emu.
- Złap parę ropuch i wsadź je do tego.
Chwycił woreczek i zmarszczył brwi.
- Ale po co?
- Chcę się upewnić, że są prawdziwe.
Billy uniósł brwi.
- Myślisz, że nie są?
Spojrzałem na niego spod zmrużonych powiek.
- Billy, po prostu to zrób. Mało spałem. Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem coś ciepłego i mam jeszcze dużo do zrobienia przed wieczorem.
- Ale dlaczego miałyby być nieprawdziwe? Wyglądają na prawdziwe. Odetchnąłem ciężko i próbowałem zachować cierpliwość. Ostatnio trochę mi jej brakowało.
- Mogą wyglądać i w dotyku być jak prawdziwe, ale możliwe, że są tylko konstruktami. Stworzonymi z materii Nigdynigdy i ożywionymi magią. Mam nadzieję, że tak jest.
- Dlaczego?
- Bo to by znaczyło, że jakiś elf się nudził i wyciął taki numer. Czasami tak się zachowują.
- Rozumiem. A gdyby były prawdziwe?
- To by znaczyło, że coś tu bardzo nie pasuje.
- W jakim sensie nie pasuje?
- W bardzo poważnym. To by znaczyło rozdarcie osnowy rzeczywistości.
- I to by było niedobrze?
Zmierzyłem go wzrokiem.
- Tak, Billy. Niedobrze. To by znaczyło, że zbliża się coś wielkiego.
- Ale jeśli...
Trochę mnie poniosło.
- Nie mam czasu ani ochoty na robienie dziś wykładu. Lepiej się zamknij.
Uniósł rękę w uspokajającym geście.
- W porządku, bez nerwów. Jak sobie życzysz.
Ruszył za mną przez park i po drodze zaczął podnosić z ziemi ropuchy.
- Właściwie to dobrze cię widzieć, Harry. Razem z resztą grupy zastanawiałem się, czy nie wpadłbyś może na weekend, odnowił kontakty towarzyskie.
Podniosłem jedną ropuchę i spojrzałem na Billy'ego z powątpiewaniem.
- To znaczy co?
Uśmiechnął się.
- Zagralibyśmy w Arcanos. Kampania robi się naprawdę zabawna.
Gry fabularne. Rzuciłem jakimś monosylabicznym słowem. Minęła nas starsza pani z wózkiem na zakupy; kółka zgrzytały i chwiały się na boki.
- Poważnie, to świetna gra – nalegał. – Szturmujemy fortecę lorda Malocchio, tylko musimy to zrobić w przebraniu i w środku nocy, żeby Rada Prawdy nie odkryła, kto go obalił. Są tam zaklęcia, demony, smoki i cała reszta. Jesteś zainteresowany?
- Chyba mam za dużo roboty.
Billy parsknął.
- Posłuchaj, Harry. Wiem, że od całej tej wojny z wampirami zrobiłeś się nerwowy i gderasz. Ale ostatnio zbyt długo przesiadujesz w tej swojej piwnicy.
- Jaka wojna z wampirami?
Billy przewrócił oczami.
- Wieści się rozchodzą, Harry. Wiem, że Czerwony Dwór wampirów wypowiedział wojnę magom, po tym jak jesienią spaliłeś siedzibę Bianki. Wiem, że od tego czasu kilkakrotnie usiłowali cię zabić. Wiem nawet, że Biała Rada magów pojawi się wkrótce w mieście, żeby wymyślić, co z tym zrobić.
Rzuciłem mu gniewne spojrzenie.
- Jaka Biała Rada?
Westchnął.
- To nie jest dobry moment, żebyś udawał pustelnika, Harry. Znaczy, popatrz na siebie. Kiedy ostatni raz się goliłeś? Wziąłeś prysznic? Strzygłeś włosy? Wyszedłeś do pralni?
Uniosłem rękę i poskrobałem sztywne włosy brody.
- Wychodziłem. Mnóstwo razy wychodziłem.
Billy złapał kolejną ropuchę.
- Na przykład, kiedy?
- Poszedłem na ten mecz z tobą i Alfami.
Prychnął pogardliwie.
- Tak. To było w styczniu, Dresden. A jest czerwiec. – Zerknął na moją twarz i zmarszczył czoło. – Ludzie martwią się o ciebie. To znaczy, wiem, że pracowałeś nad pewnym projektem, czy coś w tym stylu. Ale cała ta poza brudnego człowieka z dziczy po prostu do ciebie nie pasuje.
Schyliłem się i złapałem ropuchę.
- Nie wiesz, o czym mówisz.
- Wiem lepiej niż ci się wydaje – odparł. – Chodzi o Susan, prawda. Coś się jej stało jesienią. Coś, co próbujesz odwrócić. Może wampiry coś jej zrobiły. I dlatego wyjechała z miasta.
Zamknąłem oczy i starałem się nie zmiażdżyć ropuchy w dłoni.
- Zostaw ten temat.
Billy stanął w rozkroku i zaczepnie wysunął podbródek.
- Nie, Harry. Do diabła, znikasz z powierzchni ziemi, prawie nie pojawiasz się w biurze, nie odpowiadasz na telefony, nawet nie otwierasz drzwi. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i martwimy się o ciebie.
- Nic mi nie jest.
- Nie umiesz kłamać. Chodzą słuchy, że Czerwoni ściągają do miasta więcej zbirów. Swoim fanom proponują przejście do pełnego wampira, jeśli któremuś uda się ciebie załatwić.
- Niech to szlag – mruknąłem. Zaczynała mnie boleć głowa.
- To nie jest dobry moment, żebyś wychodził samotnie. Nawet w dzień.
- Nie potrzebuję niańki, Billy.
- Harry, znam cię lepiej niż większość ludzi. Wiem, że potrafisz robić rzeczy, do których inni nie są zdolni, ale to nie czyni cię Supermanem. Każdy czasem potrzebuje pomocy.
- Nie ja. I nie teraz. – Wrzuciłem ropuchę do worka i podniosłem następną. – Nie mam na to czasu.
- Och, coś mi się przypomniało. – Billy wyciągnął z kieszeni dresu złożoną kartkę papieru. Spojrzał na nią. – Masz spotkanie z klientem o trzeciej.
Zamrugałem.
- Co takiego?
- Zajrzałem do twojego biura i sprawdziłem wiadomości. Pani Sommerset próbowała się z tobą skontaktować, więc zadzwoniłem do niej i umówiłem was na spotkanie.
Poczułem, że znowu wzbiera we mnie gniew.
- Co zrobiłeś?
Wyraźnie się zirytował.
- Sprawdziłem też twoją pocztę. Gospodarz domu wrzucił ci wezwanie do zapłaty. Jeżeli nie spłacisz go w ciągu tygodnia, wywali cię.
- Co, u licha, daje ci prawo, żeby węszyć po moim biurze, Billy? Albo dzwonić do moich klientów.
Rozgniewany, stanął krok przede mną. Musiałem skupić wzrok na czubku jego nosa, by uniknąć ryzyka spojrzenia w oczy.
- Zejdź na ziemię, Harry. Jestem twoim pieprzonym przyjacielem. Cały czas ukrywasz się w swoim mieszkaniu. Powinieneś się cieszyć, że ci pomagam ratować twój biznes.
- Masz świętą rację. To mój biznes – warknąłem. Kątem oka dostrzegłem, jak za mną przechodzi kobieta z wózkiem; kółka skrzypiały, gdy mnie mijała. – Mój i nic ci do niego.
Wysunął podbródek.
- Świetnie. To może wczołgasz się z powrotem do tej swojej jaskini aż z niej też cię wyrzucą? – Rozłożył ręce. – Wielki Boże, człowieku. Nie trzeba maga, żeby zobaczyć, kiedy ktoś zjeżdża ostro w dół. Cierpisz. Potrzebujesz pomocy.
Dźgnąłem go palcem w pierś.
- Nie, Billy. Nie potrzebuję już takiej pomocy. Nie chcę już być niańką dla bandy dzieciaków, które uważają, że wystarczy ta jedna wyuczona sztuczka, żeby działać jak Samotny Mściciel z kłami i ogonem. Nie chcę się już martwić o to, że wampiry trafiają ludzi wokół mnie, kiedy nie mogą mnie dorwać. Nie chcę nawet myśleć, kto jeszcze ucierpi z mojego powodu. – Sięgnąłem w dół, złapałem ropuchę, a prostując się, wyrwałem Billy'emu worek. – I nie potrzebuję już ciebie.
Oczywiście, właśnie wtedy nastąpił atak.
Nie był zbyt subtelny jak na próbę zabójstwa. Zaryczał silnik i czarny pickup skoczył na krawężnik, przejechał przez chodnik i wjechał do parku, jakieś pięćdziesiąt jardów ode mnie. Szarpnął i ześliznął się na bok, a opony wyrwały bruzdy ziemi w suchej trawie. Dwóch mężczyzn trzymało się pałąka z tyłu. Byli ubrani w całości na czarno, łącznie z czarnymi okularami i czarnymi kominiarkami. Broń też była dopasowana – nieduże pistolety maszynowe, coś w stylu Mini Uzi.
- Cofnij się! – wrzasnąłem.
Prawą ręką złapałem Billy'ego i pchnąłem go za siebie. Potrząsnąłem bransoletą na lewym przegubie – wisiał na niej rządek malutkich tarcz, w stylu średniowiecznych. Wyciągnąłem lewą rękę w stronę wozu i ściągnąłem energię woli, bransoletą ogniskując ją w gwałtowną, przejrzystą, migotliwą półsferę, która wzniosła się między mną a nadjeżdżającą terenówką.
Wóz zahamował gwałtownie. Dwaj uzbrojeni mężczyźni nie czekali aż zupełnie stanie. Z całą dyscypliną strzelecką statystów w filmie akcji, wymierzyli pistolety mniej więcej w moją stronę i jedną ryczącą serią opróżnili magazynki.
Iskry pofrunęły z tarczy, a kule, świszcząc i gwiżdżąc, rykoszetowały na wszystkie strony. W ciągu sekundy czy dwóch bransoleta zrobiła się nieprzyjemnie ciepła, kiedy energia osłony do granic wytrzymałości obciążała zogniskowaną wolę. Spróbowałem nachylić nieco tarczę, by większość pocisków odbijała się bardziej ku górze. Bóg jeden wiedział gdzie te kule spadną. Miałem tylko nadzieję, że po odbiciu nie trafią w jakiś samochód albo przechodnia.
Szczęknęły iglice. Obaj strzelcy gwałtownymi i nieprofesjonalnymi ruchami zaczęli przeładowywać broń.
- Harry! – krzyknął Billy.
- Nie teraz!
- Ale...
Opuściłem tarczę i uniosłem prawą rękę – tę, która emitowała energię. Srebrny pierścień, który nosiłem na wskazującym palcu, został zaklęty, by przy każdym ruchu ramienia magazynować odrobinę energii kinetycznej. Nie używałem go od miesięcy, więc miał teraz prawdziwego kopa. Nie ośmieliłbym się użyć go przeciwko tym zbirom – taka moc mogłaby któregoś zabić, a efekt byłby właściwie taki sam, jakbym pozwolił podziurawić się kulami, tyle że trwałoby to nieco dłużej. Biała Rada nie traktuje łagodnie nikogo, kto narusza Pierwsze Prawo Magii: "Nie zabijaj". Raz udało mi się wykręcić z przyczyn formalnych, ale drugi raz już się nie uda.
Zacisnąłem zęby, wymierzyłem strzał nieco z boku i uruchomiłem pierścień. Czysta energia, niewidoczna ale dotykalna, pomknęła przez powietrze i trafiła pierwszego zbira z ukosa w górną część tułowia. Pistolet walnął go w pierś, uderzenie zrzuciło mu okulary i rozdarło ubranie, a potem wyfrunął z terenówki i wylądował na ziemi.
Drugi strzelec dostał słabiej. Strumień energii trafił go w ramię i głowę. Utrzymał broń, ale stracił okulary, które zdarły mu z głowy pilotkę, odsłaniając twarz zwyczajnego na oko chłopaka, który pewnie nie mógł jeszcze głosować. Zamrugał oślepiony nagłym światłem i dalej niezgrabnie próbował zmienić magazynek.
- Dzieciaki – warknąłem, unosząc znowu tarczę. – Posyłają na mnie dzieciaki. Niech to szlag.
Wtedy coś sprawiło, że włosy na karku stanęły mi dęba, jakby próbowały podnieść mnie z ziemi. Gdy dzieciak z pistoletem znów zaczął strzelać, zerknąłem szybko przez ramię.
Starsza pani z wózkiem zatrzymała się jakieś piętnaście stóp za mną. Teraz widziałem, że wcale nie jest tak stara jak sądziłem: dostrzegłem pod makijażem błysk chłodnych ciemnych oczu. Dłonie miała młode i gładkie. Wyrwała z wózka dubeltówkę z obciętą lufą i skierowała ją w moją stronę.
Kule z terkoczącego pistoletu maszynowego uderzały o tarczę, a utrzymanie jej wymagało skupienia. Gdybym część magii przeniósł do obrony przed trzecim napastnikiem, straciłbym koncentrację, a razem z nią i osłonę. Chociaż nie był fachowcem, strzelec z ciężarówki rozpylał dookoła tyle ołowiu, że prędzej czy później musiał trafić.
Z drugiej strony, gdyby zabójczyni wypaliła z obrzyna z pięciu jardów, nikt nawet nie próbowałby wieźć mnie do szpitala. Trafiłbym prosto do kostnicy. Kule uderzały o moją tarczę, a ja mogłem tylko patrzeć, jak kobieta do mnie mierzy. Byłem skończony, i Billy pewnie też.
Wtedy Billy się poruszył. Zdążył zrzucić koszulkę. Mięśnie mu zafalowały – nie było to starannie rzeźbione ciało kulturysty, ale twarde płaskie mięśnie atlety. Skoczył w stronę kobiety z obrzynem, po drodze ściągając spodnie. Pod nimi był nagi.
Poczułem falę magii, której użył – ostrej, precyzyjnej i skupionej. W tym, co robił, nie było żadnego poczucia rytuału, żadnego powolnego gromadzenia mocy, którą mógłby potem uwolnić. Rozmazał się w ruchu i w czasie jednego oddechu Billy-Golas zmienił się w Billy'ego-Wilka, który uderzył w zabójczynię. Bestia o ciemnym futrze, rozmiarów niemieckiego doga, chwyciła kłami dłoń ściskającą łoże lufy.
Kobieta krzyknęła i szarpnęła rękę do tyłu; szkarłatna krew splamiła jej palce, gdy niczym maczugą machnęła strzelbą w stronę Billy'ego. Wilk odsunął się i przyjął uderzenie na barki; warknął gniewnie. Szybciej niż mogłem nadążyć wzrokiem zaatakował drugą rękę kobiety. Broń potoczyła się po ziemi. Kobieta wrzasnęła znowu i się zamachnęła.
Nie była człowiekiem.
Jej ręce wydłużyły się i odkształciły, podobnie jak ramiona i szczęki. Paznokcie zmieniły się w paskudne wyszczerbione szpony, którymi przejechała po szczęce Billy'ego, tym razem wywołując bolesny skowyt połączony z gniewnym warkotem. Billy przetoczył się na bok, poderwał na łapy i okrążył stwora, zmuszając go, by odwrócił się do mnie plecami.
Strzelec na terenówce znów opróżnił magazynek. Opuściłem tarczę i rzuciłem się na ziemię, by chwycić obrzyna. Poderwałem się z bronią i krzyknąłem:
- Billy, odejdź!
Wilk odskoczył w bok, a kobieta odwróciła się gwałtownie do mnie; odkształcona twarz wyrażała wściekłość, ślina ciekła z ust wokół wydłużonych kłów. Wymierzyłem lufę w jej brzuch i pociągnąłem za spust.
Strzelba huknęła i mocno uderzyła mnie w ramię. Pewnie dziesiątka albo breneka. Kobieta zgięła się wpół, wrzasnęła przenikliwie, po czym zatoczyła się i upadła na plecy. Nie leżała długo – niemal podskokiem poderwała się na nogi. Czerwień plamiła jej łachmany, a twarz była już całkiem nieludzka. Minęła mnie biegiem i skoczyła na bagażnik terenówki. Strzelec wciągnął tam nieprzytomnego partnera, a kierowca uruchomił silnik. Wóz wyrzucił spod kół kępy trawy, po czym, podskakując, wjechał na ulicę i włączył się do ruchu.
Zdyszany, spoglądałem za nim przez chwilę. Opuściłem strzelbę i wtedy uświadomiłem sobie, że nadal trzymam w ręce ropuchę, którą podniosłem lewą ręką. Wyrywała się i wiła w sposób sugerujący, że o mało jej nie zgniotłem. Starałem się rozluźnić nieco uchwyt, ale nie uwolnić jej przy tym. Obejrzałem się na Billy'ego. Wilk podszedł do porzuconych spodni, zamigotał i znów stał się nagim młodym człowiekiem. Na twarzy miał dwa długie zadrapania, ciągnące się równolegle do linii szczęki. Krew spływała w dół aż na szyję, barwiąc cały policzek. Poruszał się nieco sztywno, ale to była jedyna oznaka, że cierpi.
- Wszystko w porządku? – spytałem.
Skinął głową, wciągnął spodnie, a potem włożył koszulkę.
- Tak. Co to było, u diabła?
- Ghoul – wyjaśniłem. – Pewnie z klanu LaChaise. Współpracują z Czerwonym Dworem i nie bardzo mnie lubią.
- A czemu cię nie lubią?
- Parę razy przyprawiłem ich o ból głowy.
Billy uniósł brzeg koszulki i przyłożył do ran na policzku.
- Nie spodziewałem się tych szponów.
- Chytrze je ukrywają.
- Ghoul, tak? Jest martwy?
Pokręciłem głową.
- Są jak karaluchy. Potrafią przetrzymać prawie wszystko. Możesz chodzić?
- Tak.
- Dobrze. Wynieśmy się stąd.
Ruszyliśmy w stronę Chrabąszcza. Podniosłem woreczek z ropuchami i zacząłem wytrząsać je z powrotem na ziemię. Położyłem też tę, którą niemal zgniotłem, i wytarłem rękę o trawę.
- Dlaczego je wypuszczasz? – zdziwił się Billy.
- Ponieważ są prawdziwe.
- A skąd wiesz?
- Ta, którą trzymałem, narobiła mi na rękę.
Wpuściłem Billy'ego do Chrabąszcza, a sam wsiadłem z drugiej strony. Wyciągnąłem spod siedzenia apteczkę i podałem mu. Billy przycisnął gazę do twarzy, spoglądając na skaczące wszędzie ropuchy.
- To znaczy, że sytuacja jest paskudna. – Umilkłem na chwilę, po czym dodałem: – Uratowałeś mi życie.
Wzruszył ramionami. Nie patrzył na mnie.
- Więc umówiłeś mnie na spotkanie o trzeciej, tak? Jak brzmiało to nazwisko? Sommerset?
Spojrzał na mnie, z uśmiechem w oczach.
- Zgadza się.
Podrapałem się po brodzie i kiwnąłem głową.
- Ostatnio rzeczywiście byłem zajęty. Może najpierw powinienem się umyć.
- Dobry pomysł – zgodził się Billy.
Westchnąłem.
- Czasami zachowuję się jak dupek.
Billy parsknął śmiechem.
- Czasami. Jesteś człowiekiem, tak jak my wszyscy.
Uruchomiłem silnik Chrabąszcza. Rzęził trochę, ale udało mi się pobudzić go do życia.
I wtedy coś uderzyło w maskę, ciężko i głucho. A potem znowu. I w dach. Poczułem zawrót głowy i mdłości, tak nagłe i gwałtowne, że ścisnąłem kierownicę, by zachować przytomność. Jakby z oddali słyszałem Billy'ego, pytającego, czy dobrze się czuję. Nie czułem się dobrze. W powietrzu na zewnątrz przesuwała się i wirowała moc – szaleńczy zamęt sił magii, zwykle przesuwających się gładko i spokojnie, i nagle jakby ciśniętych w oszałamiający, chaotyczny, burzliwy zamęt.
Usiłowałem zapanować nad tym wrażeniem; z wysiłkiem otworzyłem oczy. Ropuchy spadały. Nie uderzały od czasu do czasu, jak dotąd, tylko waliły tak mocno i gęsto, że zaciemniały niebo. I biedactwa nie trafiały w ziemię delikatnie, jakby spadały ze zsypu. Padały niczym grad, rozpryskiwały się na betonie i na masce Chrabąszcza. Jedna upadła z taką siłą, że na przedniej szybie pojawiła się pajęczyna pęknięć, więc wrzuciłem bieg i wyjechałem na ulicę. Dopiero po kilkuset metrach udało się nam wyjechać spod tego nadprzyrodzonego deszczu.
Obaj oddychaliśmy zbyt szybko. Billy miał rację. Ten deszcz ropuch oznaczał, że dzieje się coś poważnego w sensie magicznym. Dziś wieczorem przybywała do miasta Biała Rada, żeby omówić sprawę wojny. Miałem się spotkać z klientem, a wampiry najwyraźniej postawiły sprawy na ostrzu kołka, atakując bardziej otwarcie, niż ośmielały się wcześniej.
Włączyłem wycieraczki. Krew ropuch pozostawiała czerwone smugi na pękniętym szkle.
- Boże wielki – westchnął Billy.
- Tak. Tu nigdy nie pada, zawsze leje.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz