Rozdział I
Matka
- Możesz wyć, kochanie.
Mówię, mknąc samochodem dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę. W radiu leci nastrojowa, cicha muzyka, a czarny, nocny asfalt autostrady wygląda jak gładki dywan w świetle reflektorów. Białe, przerywane pasy stają się jedną ciągłą linią.
Pędzimy przed siebie czteropasmówką, przerażeni, choć gotowi. Chłopiec mocno ściska moją rękę, wpatrzony w blokadę. Nie krzyczy. Głos uwiązł mu w gardle.
Za nami jedzie trzydzieści ton potworów, czterdzieści kół i cztery tysiące czterysta koni. Lśniące mercedesy au pair, słynne policyjne "niańki", odcinają nam drogę powrotu. Wszyscy gnają na złamanie karku.
Wszystko na nic. To koniec.
- Boisz się?
Pytam bez sensu, zbliżając się do policyjnej barykady rozstawionej kilkaset metrów przed nami. Zerkam na niego, czekając na cokolwiek, choćby skinienie. Nic takiego się nie dzieje. Siedzi bez ruchu jak sparaliżowany.
- Zawyjemy razem?
I dociskam pedał gazu, nie czekając już na nic więcej.
* * *
Słyszałam w życiu wiele słów. Wystarczająco, aby wyrobić sobie o nich złe zdanie. Pomimo to szczerze w nie wierzyłam, chyba na przekór. Były lepsze niż milczenie, któremu przez lata nauczyłam się nie ufać. Sama bowiem nie mówiłam wiele. Miałam za dużo sekretów.
Domów miałam mnóstwo. Domy dziecka, pierwszy dom tymczasowy, drugi, pierwsza rodzina zastępcza i kolejne. Za braci musiałam uważać obcych mi ludzi, a siostrami były nieznajome. Dom to sprzeczne pojęcie, to smutne pomieszczenia. Dom równa się cudza rodzina.
Potem były zaplecza knajp, w których pracowałam i spałam, nie mając gdzie się podziać. Były to wyspy względnego spokoju, miejsca, w których można nabrać sił przed kolejnym rejsem. Sporo podróżowałam, choć tak naprawdę nigdzie nie byłam. Wiecznie niezmienny krajobraz betonowej dżungli, ten sam zaduch papierosowego dymu i piwo płynące z kranu zamiast wody.
Byłam sprzątaczką, bo to proste zajęcie. Byłam opiekunką małych dzieci, bo nie trzeba z nimi rozmawiać o niczym ważnym. Byłam tą, tamtą, ową; z takich lub innych powodów.
Jak na ironię, biorąc pod uwagę moje milczenie, najczęściej byłam damą stolikową.
Knajpy nigdy nie są puste. Ktoś zawsze tam jest. Popija piwo, czyta książkę, rzuca zalotne spojrzenia znad kieliszka wina. Gra w rzutki, w bilard, wpatruje się w telewizor. Może nawet rozmawia przez telefon, pisze coś na laptopie, rysuje.
Zawsze ktoś jest. Dzięki temu przychodzą też inni.
Byłam więc właśnie kimś takim.
Zadaniem damy stolikowej jest siedzenie tuż przy oknie i spoglądanie na zewnątrz. Łapie się wzrok obcych, znudzonych mężczyzn, którzy widząc siedzącą samotnie kobietę, wchodzą do środka. Zamawiają drinka, przysiadają się, wydają pieniądze. Potem kupują coraz droższe trunki i upijają do nieprzytomności, kiedy orientują się, że dziś się nie uda. Dama stolikowa nigdy nie wychodzi z klientem. Ma flirtować, rozkochiwać, upijać, ale nie opuszcza lokalu.
Człowiek, który wejdzie do baru skuszony tęsknym wzrokiem damy stolikowej, już nigdy doń nie wróci. Za nim przyjdą jednak inni.
I oni zostaną.
Nie jestem ładna – duża myszka na prawym policzku i pożółkłe od papierosów zęby. Nie jestem też łatwa – nikogo tak naprawdę nie dopuszczam zbyt blisko siebie. Pomimo to odnalazłam się w tej roli.
To było w pubie Babilon, który wystrojem wskazywał raczej na powinowactwo z czymś zupełnie innym. Nikt jednak, jak to zwykle bywa, nie zwracał na to większej uwagi. Trafiłam tam zmęczona długą podróżą znikąd donikąd. Byłam gotowa zrobić po raz kolejny to samo. Nie sądziłam, że zostanę tak długo.
Wystarczyło, że właściciel – stary człowiek, zmęczony życiem bogatym we wrażenia i ludzi – wyobraził sobie mnie przy okiennym stoliku. Od razu więc dał mi posadę, wierząc, że wreszcie lokal odżyje. Nie pomylił się. Tego samego wieczoru sprowadziłam do klubu liczną grupę mężczyzn.
Zwykle szybko uciekałam z tego typu barów. Nic mnie nie zatrzymywało, na niczym mi nie zależało. Płynęłam z prądem wypełniona niezrozumiałymi obawami, uciekając od banałów w inne banały. To było jedyne, co znałam. Trudno zaprzyjaźnić się z kimkolwiek, gdy codziennie widzi się nowe twarze. A tamte stare, znajome, zmęczone życiem, mówią o rzeczywistości więcej, niż chciałoby się wiedzieć. Nikt nie przyciąga uwagi, gdy z każdym trzeba zamienić kilka nieznaczących słów.
Tym razem jednak zostałam. Wpierw na chwilę, potem chwila przekształciła się w miesiąc. Czas przeciągał się, a na Babilon zaczęłam patrzeć jak na tętniący życiem organizm. Przetaczający się przez niego ludzie byli jak krew, a alkohol, który pili, jak limfa. Mózgiem był właściciel, zmęczony już ludźmi (zbyt wielu poznał, zbyt wielu stracił), ale bardzo przychylny oraz wdzięczny za postawienie biznesu na nogi. Sercem był barman. To było pierwsze i jedyne miejsce, które przypominało prawdziwy dom. Nigdy jednak tak tego nie nazwałam.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Nieustanna fala klientów, przypływ wieczorem, odpływ nad ranem. Rozmawiałam z wieloma, głównie z mężczyznami. Przychodzące tam kobiety zwykły upijać się szybko, głównie po to, by nabrać śmiałości. Przeważnie szukały przygody, jednonocnej eskapady. Na początku ciche, niepozorne, niechętne nowym znajomościom, z kieliszka na kieliszek coraz bardziej towarzyskie. Zrzucały z siebie resztki wątpliwości i z każdym wypitym drinkiem coraz śmielej zagadywały każdego, kto był w zasięgu wzroku. Ich delikatność zmieniała się w pożądliwość, ich dotyk stawał się szorstki, obiecujący. Nie były dobrymi klientkami. Wychodziły za szybko. Za nimi wychodzili mężczyźni.
Ci jednak, którzy zostawali, zapatrzeni byli w dno kufli i własne problemy. Nie cieszyły ich kobiety. Nie chcieli ich poznać. Ledwie tolerowali ich obecność. W Babilonie paradoksalnie nie panowała rozpusta.
Obfitość słów, historie z nich splecione, fałszywe lub nie – szybko zrozumiałam, jak bliska była mi ta rzeczywistość. Rozgościłam się w niej, zadomowiłam. Dawała poczucie bezpieczeństwa – ruch, który nie był ruchem, miejsce, w którym pomimo ciągłego gwaru tak naprawdę nic się nie działo. Nuda i obumarłe marzenia topione w wódce. Wszystko to cieszyło mnie swoim smutkiem.
Za barem stał młody chłopak – Adam. Był stworzony do tej pracy. Miał zręczne ręce i jasny umysł. Nigdy nie ulał ani kropelki, choć zdarzali się tacy, którzy gotowi byli zapłacić każde pieniądze, aby to zobaczyć.
Jednak nie był lubiany. Ludziom, którzy nie piją, z reguły się nie ufa. Tym bardziej kiedy stoją za barem.
Adam wiedział wszystko o alkoholu. Znał wszystkie smaki, zapachy i niuanse. W jednej chwili rozróżniał odpowiednio wyleżakowane single malt od drogiej, lecz produkowanej przemysłowo whisky. Po kolorze rozróżniał typ wina. Potrafił mieszać jedno z drugim w odpowiednich proporcjach, tworząc drinki nieznane nawet koneserom.
Mówił, że wszystkiego nauczył się z fachowych książek i opracowań. Przeczytał mnóstwo opinii oraz recenzji, zarówno profesjonalnych, jak i całkowicie amatorskich. Nikt nie dawał temu wiary, ale fakt faktem – chłopak potrafił nieomylnie powiedzieć, ile lat czerwone wino dojrzewało w beczce, a także jak łączy się likier miętowy z rumem. Zazdrości nie było końca.
Głównym powodem, dla którego nie cieszył się popularnością, było to, że nie budził zaufania. Pozostawał ciągle trzeźwy, a to oznaczało, że zapamiętywał wszystko, co się działo każdego wieczoru w Babilonie. Adam wiedział, jak kto się upija. Widział, słyszał, czuł. Oglądał upadek setek ludzi i nie potrafił sam się stoczyć.
- Naprawdę nigdy niczego nie wypiłeś? – pytałam Adama. – Dlaczego?
- Nie muszę – odpowiadał, jakby miało to cokolwiek wyjaśniać.
* * *
Nie potrafiłam go rozgryźć. Im silniej zbliżałam się, tym bardziej się oddalał. Wreszcie przestałam pojmować, czy zależy mi na nim, czy na jego sekretach. Bo że takowe miał, dowiedziałam się trzy miesiące później.
Tamtego wieczoru rozmowy się nie kleiły. Słowa nie chciały płynąć, a jeśli już płynęły, rozcieńczone alkoholem, to deformowała je cisza, która jak groźba wisiała między ludźmi. Nikt nie chciał milczeć, ale też nikt nie potrafił mówić. Duszność papierosowego dymu unosiła się pod sufitem.
To był wieczór gier. Szef raz na jakiś czas urządzał nielegalne turnieje pokerowe, dzięki którym pub w ogóle przetrwał. Warunkiem uczestnictwa było wniesienie niewysokiej opłaty, co przyciągało tłumy i gwarantowało solidny zarobek dla knajpy. Stali bywalcy omijali jednak wydarzenie z daleka. Zamiast nich zjawiały się tabuny przegrańców, którzy w tego typu grach stracili wszystko, choć zawsze mogli stracić jeszcze więcej. Wokół nich przechadzali się półbogowie półświatka, udzielając krótkoterminowych pożyczek na wysoki procent.
Moim zadaniem było zapewnienie im towarzystwa. Adam trzymał kasę, zaś szef nadzorował przebieg rozgrywek. Babilon w te dni zasługiwał na swoją nazwę.
Przechadzałam się między stolikami wśród oczekujących na swoją kolej. Zaplecze mogło pomieścić raptem kilka osób, więc rozgrywano partie tylko przy jednym stole. Wygrany przechodził dalej, zaś przegrani wychodzili z niczym. Wtedy szemrane rekiny bandyckiej finansjery osaczały ich i oferowały możliwość odegrania się, na co łapało się wielu.
Jednym z gości był niewysoki człowiek zwany Zajęczą Wargą, choć jego twarzy nie zniekształciły wady genetyczne, lecz blizny po dawnych walkach. Ludzie, którzy się biją, nie muszą opowiadać swoich historii. Zwykle nie pragną rzucać się w oczy, starają się niepozornie przemykać korytarzami, wybierają ustronne stołki w knajpach. Ale to na nic. Widać ich z daleka, tak bardzo odróżniają się na tle innych. Zajęcza Warga był właśnie takim człowiekiem. A jednocześnie był kimś zupełnie innym.
Ludzie odwracali się, kiedy patrzył na nich. Szeptali coś do siebie, zerkając czasem w stronę baru, za którym stał Adam przeliczający pieniądze i rozdający żetony. Barman także unikał kontaktu z mężczyzną. Omijali się wzajemnie. Zajęcza Warga nawet piwo zamawiał nie wiadomo kiedy. Nie rozstawał się z kuflem, nie dostrzegłam jednak, aby kiedykolwiek nalewano mu piwa.
Na pozostałych gości mężczyzna patrzył jednak hardo i wyzywająco. Łowił z tłumu młodych i niespokojnych. Chciał, aby każdy go dostrzegł. Jednocześnie nie zagadywał do nikogo, nie zaczepiał. Był dusznym powietrzem – każdy zdawał sobie sprawę z jego istnienia, ale dla wszystkich stawał się niewidoczny.
Gry toczyły się zwykle do białego rana i kończyły zawsze tak samo. Zajęcza Warga nie grał, ale ogrywał wszystkich. Przepowiadał przyszłość każdemu, kto odważył się płacić. Bezbłędnie odgadywał, sobie tylko znanym sposobem, kto za chwilę zasiądzie przy partii i jak będzie mu się wiodło. Podpowiadał, co należy zrobić, aby zwyciężyć. Radził, kiedy odpuścić.
Tylko raz się pomylił. Wściekły gracz podszedł do niego po sromotnej porażce, gotów rozwiązać problem pięścią, mężczyzna po prostu wstał i zatrzymał go ruchem ręki. Oddał mu wszystkie pieniądze i wparował na zaplecze, które opuścił dopiero wtedy, kiedy gra się skończyła.
Tej nocy zwycięzców było dwóch. Jak się okazało Zajęcza Warga poszedł na układ z pewnym amatorem, któremu bardziej od pieniędzy zależało na pokonaniu wszystkich innych. Zajęcza Warga sekundował mu, szepcząc do ucha, jak powinien grać. Nikt nie miał śmiałości zareagować, nikt nie chciał zadzierać z człowiekiem, który zna przyszłość.
Pula została podzielona między obu uczestników. Koniec końców, okazało się, że lepiej wyszedł na tym przegrany.
Dopiero po wszystkim jasnowidz podchodził do baru i z torby, którą nosił przy sobie, wyjmował sporą kasetkę. Stawiał ją na blacie, wymieniał wreszcie kilka zdań z Adamem, choć ten ewidentnie nie miał na to ochoty. Potem opuszczał Babilon, by pojawić się znowu na kolejnej nocy gier.
Adam za każdym razem przekazywał kasetkę szefowi.
- To twoje – mówił. – Ja tego nie chcę.
Czekał, aż wyjdzie ostatni gość i wybiegał jak oparzony.
W kolejne dni Adam nie pojawiał się w pracy. Nikt nie wiedział, gdzie go szukać, może poza właścicielem. Zaszywał się, ginął.
W końcu jednak wracał na swój posterunek. Wyglądał normalnie, tak jakby nic się nie wydarzyło. Ze swoim zwykłym, serdecznym uśmiechem, który nijak do niego nie pasował, zabierał się do rozlewania trunków.
To chyba wtedy zakochałam się w nim. A raczej – w jego sekretach.
* * *
Wyjemy. Tak głośno i przeciągle, jakby ktoś rozrywał nas od środka. Jakby pękała skóra i wszystko wypływało na zewnątrz. Tak rozdzierająco, że w tej jednej chwili jestem gotowa uwierzyć, że jednak mam serce. Prawdziwe serce.
Przekrzykujemy radio, zagłuszamy ryk silnika. Ostre dźwięki informujące o zbyt szybkim zbliżaniu się do dużej przeszkody, giną w naszym zawodzeniu.
Jesteśmy tam we dwoje. Matka i syn. A między nami wyjący spokój.
Ktoś zaczyna strzelać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz