15
Opowieść Maricka
333 ROK PLAGI, ZIMA
Gdy jeźdźcy odnaleźli uchodźców, panowały już całkowite ciemności. Była ich piątka, dokładnie tak, jak mówiła zrozpaczona kobieta. Stali w zaimprowizowanym runicznym kręgu otoczonym przez hordy otchłańców. Ogniste demony ziały płomieniem, a ich wichrowi kuzyni co rusz nurkowali z nieba, wsparł ich nawet ogromny demon skalny.
Za każdym razem, gdy któryś uderzył i runy rozjarzały się blaskiem, Rojer widział szczeliny w barierze, na tyle szerokie, że demon dałby radę się przecisnąć. Dwóch młodych mężczyzn próbowało odpędzić potwory widłami, a para starszych ludzi zajmowała się tym, co bez wątpienia opóźniło ucieczkę nielicznej grupki. Młoda kobieta właśnie rodziła dziecko.
Naznaczony warknął i popędził ogiera, znów wyprzedzając resztę. Odrzucił szatę, opadła na ziemię daleko za nim. Gared i pozostali Rębacze z rykiem rzucili się do boju, wznosząc w galopie runiczne topory.
Naznaczony nakierował Nocnego Tancerza prosto na skalnego demona. Wzmocnione runami stalowe szpice, przyspawane do pancerza chroniącego koński łeb, aż zaskwierczały od magii, przebijając czarne łuski na brzuchu otchłańca. Demon został odrzucony, a Naznaczony zeskoczył z siodła, złapał stwora za róg i tłukł pięściami w runicznych rękawicach po gardzieli, aż przeciwnik w końcu padł.
Naznaczony zaś poderwał się w okamgnieniu, dopadł ognistego demona i oderwał mu żuchwę. W tej samej chwili między otchłańce wpadli Rębacze, przechwytując ogniste splunięcia runicznymi tarczami i rąbiąc demony niczym bale drewna.
Wonda i pozostałe łuczniczki włączyły się do bitwy. Zatrzymały wierzchowce kilkadziesiąt jardów za walczącymi, ściągnęły z pleców broń i wycelowały w górę. Wkrótce zaświstały pierwsze strzały i wichrowe demony jeden po drugim zaczęły spadać z nieba, z ich skórzastych ciał sterczały lotki pocisków.
Rojer ześlizgnął się z siodła i pozostawił konia przy wierzchowcach łuczniczek. Ruszył pędem do niewielkiego kręgu, grając już w biegu. Podobnie jak wykonany przez Leeshę Płaszcz Ślepoty, muzyka czyniła go stosunkowo niewidzialnym dla otchłańców i bez przeszkód przemknął przez ich szeregi. Chwilę później znalazł się już wewnątrz kręgu i natychmiast zaczął wygrywać ostre, zgrzytliwe dźwięki, by odegnać demony precz.
Młoda kobieta wrzeszczała ze strachu, widząc walczących i czarną juchę otchłańców bryzgającą w nocnym powietrzu. Jej rodzice starali się zapewnić córce wygodę, jednakże widać było po ich niezdecydowanych ruchach, iż nie mają pojęcia, co robić przy porodzie.
– Ona potrzebuje pomocy! – wykrzyknął Rojer. – Musimy ją zabrać do Zielarki!
Naznaczony oderwał się od demonów, które związał walką, i w jednej chwili znalazł się u boku Rojera. Odziany był jedynie w przepaskę biodrową, a jego wytatuowane ciało zbryzgane było demonią posoką. Rizończycy cofnęli się ze strachem, ale targana boleściami dziewczyna nawet go nie zauważyła.
– Pędź po moją sakwę z ziołami – polecił skrzypkowi, po czym klęknąwszy przy rodzącej, zbadał ją z zaskakującą delikatnością. – Odeszły jej wody, a skurcze są coraz częstsze. Nie ma czasu na poszukiwanie Zielarki.
Rojer podbiegł do Nocnego Tancerza, ale owładnięty szałem bitewnym rumak miotał się dziko, wbijając parę ognistych demonów w śnieg i błoto. Minstrel narzucił swój płaszcz na ramiona i znów ujął skrzypce. Jego szczególna magia działała w tym samym stopniu na demony co na zwierzęta, nie trzeba było długo czekać, by rumak się uspokoił, a Rojer mógł pospiesznie ściągnąć sakwę z ziołami.
Bezzwłocznie przyniósł ją Naznaczonemu, który bez chwili wahania zaczął je ucierać i mieszać z wodą. Rodzice rodzącej trzymali się z daleka, przyglądając mu się z przerażeniem, a tymczasem Rębacze szerzyli zniszczenie wśród demonów.
– Czy ty w ogóle wiesz, co robisz? – zapytał nerwowo Rojer, gdy Naznaczony ostrożnie wlewał miksturę w usta jęczącej kobiety.
– W trakcie szkolenia na Posłańca przez sześć miesięcy uczyłem się u Zielarki – odparł. – Widziałem, jak to się robi.
– Widziałeś? – zapytał Rojer.
– Co, a może sam chcesz się tym zająć? – Naznaczony zmierzył go ostrym spojrzeniem. Rojer pobladł i pokręcił głową. – To bierz te swoje cholerne skrzypki i graj, żeby przynajmniej demony dały nam spokój.
Rojer posłusznie złapał za smyczek.
Kilka godzin później, gdy odgłosy bitwy wreszcie ustały, ciszę nocy przerwał głośny płacz dziecka. Rojer spojrzał na rozwrzeszczane maleństwo i uśmiechnął się.
– Teraz to już się nie wyprzesz, gdy ludzie będą cię nazywać Wybawicielem – oznajmił.
Naznaczony spojrzał nań krzywo, ale Minstrel tylko się roześmiał.
***
Leesha niosła parującą tacę po schodach tawerny Smitta, a jej serce biło szybko i nerwowo. Pomysł oddania się Marickowi, którego rzeczywiście uważała za przystojnego i inteligentnego, przyszedł jej już dwukrotnie do głowy, ale za każdym razem w kluczowym momencie rezygnowała. Nie mogła się bowiem oprzeć wrażeniu, że Posłaniec przedkłada własne potrzeby nad jej, o ile w ogóle jej potrzeby dla niego istniały.
Lecz matka miała rację. Zresztą należało przyznać, że w podobnych sprawach często miewała rację, nawet jeśli wykorzystywała swą wiedzę tylko po to, by docinać innym.
Leesha miała już dosyć życia w samotności, a w głębi serca czuła, że Arlen nigdy tej pustki nie wypełni. Po raz kolejny pożałowała, że nie zastąpił go Rojer, lecz wiedziała, że to absolutnie niemożliwe. Kochała Minstrela, ale nie pociągał jej, nie umiała wyobrazić ich sobie razem w łóżku. Marick zaś udowodnił ludziom z Fortu Rizon, że jest mężczyzną, na którego można liczyć w chwili próby. Być może nadszedł czas, by zapomnieć o jego błędach z przeszłości.
Leesha wygładziła suknię i zaraz poczuła się głupio. Odepchnęła to uczucie i zapukała do drzwi.
– Tak? – zapytał Marick, otwierając. Nie miał na sobie koszuli, a jego skóra była mokra, właśnie wyszedł z gorącej kąpieli w balii. Na widok Leeshy szeroko otworzył oczy.
– Nie chciałam ci przeszkadzać – powiedziała. – Pomyślałam sobie, że może zjadłbyś coś ciepłego przed snem.
– Ja... Znaczy się tak, dziękuję! – Marick złapał tunikę i naciągnął na grzbiet. Leesha taktownie odwróciła wzrok, ale przed oczami nadal miała jego muskularne ciało.
Posłaniec wziął od niej tacę i odłożył na niewielki stolik przy łóżku, głęboko wciągając zapachy potraw. Uniósł pokrywkę i ujrzał porcję soczystego mięsa z ostro przyprawionymi ziemniakami i ugotowanymi na parze warzywami.
– Wkrótce w Zakątku zrobi się krucho z jedzeniem – rzekła Leesha. – Lecz zapasy Smitta wystarczą jeszcze na tę noc.
– Po prawie dwóch tygodniach spania w śniegu już samo łóżko wydaje się królewskim darem – odparł Marick. – To zaś wygląda mi na prezent od samego Stwórcy!
Z zapałem zabrał się do pałaszowania, a Leesha odkryła, że przyglądanie się, jak mężczyzna pochłania posiłek, który osobiście przygotowała, sprawia jej osobliwą przyjemność. Mgliście pamiętała podobne odczucie z czasów, gdy byli sobie przyrzeczeni z Garedem i kiedy po raz pierwszy przygotowała mu posiłek, teraz odniosła jednak wrażenie, że wszystko to miało miejsce sto lat temu, zgoła w innym życiu.
– Pyszne było – oznajmił Marick, ocierając usta rękawem.
– To tylko skromne podziękowanie za to, czego dokonałeś – odparła Leesha. – Przywiodłeś tych ludzi do bezpiecznego miejsca. Pomogłeś im, gdy znaleźli się w prawdziwej potrzebie.
– Chociaż ciebie zawiodłem? – zapytał.
Leesha spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Rok temu, gdy dowiedziałaś się, że w Zakątku szaleje choroba, i natychmiast musiałaś wracać do domu, zażądałem... Zażądałem nieuczciwej ceny za swoje usługi.
– Marick... – zaczęła łagodnie Leesha.
– Nie, daj mi dokończyć. Gdy jechaliśmy do Angiers, byłem w tobie zadurzony po uszy. Ba, sądziłem nawet, że przed upływem roku będziemy razem niańczyć dzieci. Ale wtedy w namiocie, gdy nie mogłem... No, nie mogłem być mężczyzną przy tobie, ja...
– Marick... – odezwała się ponownie Leesha.
– Myślałem, że oszaleję – ciągnął Posłaniec. – Poczułem, że muszę wyjechać gdzieś daleko, jak najdalej od ciebie, ale gdy tak uczyniłem, okazało się, że nadal nie mogę przestać o tobie myśleć, nawet gdy... Gdy spałem z innymi kobietami.
Odwrócił wzrok.
– Lecz gdy ujrzałem cię znowu – ciągnął – poczułem, że coś się we mnie burzy. Chciałem zatuszować tamte niepowodzenia, i to jak najszybciej, zanim coś mi znowu przeszkodzi. Potraktowałem cię niesprawiedliwie i przykro mi z tego powodu.
Leesha położyła mu dłoń na ramieniu.
– Nie jestem dzieckiem – powiedziała. – Jestem za to wszystko odpowiedzialna w tym samym stopniu co ty.
W jej słowach było więcej prawdy, niż się domyślał, lecz Leesha poczuła wstyd i przerażenie z powodu tego, co zrobiła. Wtedy, na trakcie, wydawało jej się, że postępuje słusznie i cnotliwie, lecz w rzeczywistości podała Marickowi zioła dla własnej wygody, nie przejmując się, że ten postępek zostawi głębokie ślady w psychice mężczyzny. Może Rojer miał rację, że Leesha bardziej przypominała swoją matkę, niż chciała to przyznać.
– Miło mi, że to mówisz – rzekł Marick i uścisnął jej dłoń. – Niemniej oboje wiemy, że prawda wygląda inaczej. Cieszę się, że udało ci się dotrzeć do domu. Cieszę się też, że nie musiałaś zapłacić za to cnotą.
Leesha już się pochylała ku niemu, lecz słysząc te słowa, wzdrygnęła się, gdyż Marick się mylił. W istocie zapłaciła za tamtą wyprawę cnotą, zabraną przemocą przez bandytów – cena za wędrówkę bez odpowiedniej eskorty. A wszystko to przez brak cierpliwości Maricka i jego nieumiejętność myślenia o innych.
Mężczyzna jednakże nie wyczuł zmiany w zachowaniu towarzyszki. Zachichotał tylko i pokręcił głową.
– Nie mogę wyjść z podziwu, jak rządzisz Zakątkiem! Co się stało z tą łagodną dziewczyną, która potrafiła zawrócić w głowie każdemu napotkanemu mężczyźnie? Przez jedną noc stałaś się Wiedźmą Bruną! Założę się, że nawet otchłańce się ciebie boją.
Wiedźmą Bruną? Czy tak ludzie ją teraz postrzegali? Mieli ją za samotną wariatkę, która gnębiła i zastraszała każdego człowieka w mieście? Czyżby Leesha stała się właśnie kimś takim, po tym jak przemocą odebrano jej cnotę?
Jej matka również wyczuła tę zmianę.
„Nie tak sobie wymarzyłam chwilę, kiedy stracisz swój wianek, ale czas był już najwyższy i spodziewam się, że czegoś się nauczyłaś”, powiedziała.
Leesha potrząsnęła głową, by odpędzić natrętne myśli, czując, że chwila bliskości powoli znika.
– Co teraz planujesz? – zapytała. – Pomożesz nam w szukaniu i eskortowaniu kolejnych uchodźców, czy może masz zamiar zabrać swoją grupę prosto do Angiers?
Marick spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Ani to, ani to – rzekł.
– Jak mam to rozumieć?
– Rizończycy są już bezpieczni, a więc pora, bym ruszył naprzód. Książę musi się dowiedzieć o ataku Krasjan, a pomoc, jakiej udzieliłem uchodźcom, wystarczająco mnie spowolniła.
– Spowolniła? – powtórzyła Leesha. – Przecież życie tych ludzi zależało od ciebie!
Marick pokiwał głową.
– Nie mogłem porzucić tych ludzi na szlaku. Teraz jednakże są bezpieczni. Ja zaś nie jestem Rizończykiem i nie ponoszę za nich odpowiedzialności.
– Ale Zakątek Wybawiciela nie może pomieścić aż tylu uciekinierów! – wykrzyknęła Leesha.
– Zamelduję o tym księciu – wzruszył ramionami Marick. – Niech to będzie jego problemem.
– Przecież to nie problem, Marick! To ludzie! Ludzie z krwi i kości!
– A czego się po mnie spodziewasz? – zdziwił się. – Że poświęcę resztę życia opiece nad nimi? Przecież Posłańcy są stworzeni do innych rzeczy.
– Cóż, cieszę się więc, że nasz związek nie skończył się wspólnym niańczeniem dzieci – parsknęła Leesha. – Korzystaj z wygód, Posłańcze.
Wzięła tacę i wyszła, trzaskając drzwiami.
***
– I co teraz poczniemy? – zapytał Smitt na późnym spotkaniu rady miasteczka, które zwołała Leesha, by ogłosić reszcie, iż Marick wyrusza rankiem do Angiers i zostawia uchodźców w Zakątku.
– Oczywiście należy ich przyjąć – powiedziała Leesha. – Otwórzcie przed nimi podwoje, pomóżcie im zbudować własne schronienia. Nie możemy po prostu zostawić ludzi bez jedzenia i dachu nad głową.
– Wielki run nie pomieści tylu nowych domów – oznajmił Smitt.
– To zbudujemy kolejny – rzekła Leesha. – Mamy prawie dwa tysiące rąk do pracy i całe mile lasu do wyrąbania.
– Nie chcę tu psuć runów – wtrąciła się Darsy – ale jak niby mamy wyżywić tylu ludzi w samym środku zimy? Jeśli przybędą kolejni, wkrótce będziemy musieli jeść śnieg.
Leesha zastanawiała się już nad tym problemem.
– Każda młoda kobieta w Zakątku potrafi posługiwać się łukiem – odparła. – Niech polują, a chłopcy będą zastawiać wnyki.
– Nie zaspokoisz w ten sposób wszystkich potrzeb – stwierdziła Vika.
– Korklak – powiedziała. – To zioło może i jest twarde oraz gorzkie, ale za to pożywne, a co więcej, rośnie na niemal wszystkim i nie ginie zimą. Trzeba będzie przydzielić młodsze dzieci do zbierania, a ja wymyślę sposób, jak to gotować i przyprawiać. Jeśli korklak nie wystarczy, jest również jadalna kora, a nawet owady, którymi można napełnić pusty brzuch.
– Zielsko i owady? – zapytała Elona. – Ty naprawdę chcesz, by ci ludzie jedli robale?
– Chcę dołożyć wszelkich starań, by nie cierpieli głodu, matko. Jeśli będę musiała usiąść przed nimi i zjeść parę robaków, by dać przykład, zrobię to bez wahania.
– W porządku, nie ma sprawy – odparła Elona. – Ale nie oczekuj po mnie tego samego.
– Ty będziesz miała własną rolę do odegrania – rzekła Leesha.
Elona zmierzyła córkę spojrzeniem.
– Nie zamienię domu w gospodę dla każdego wagabundy, który nadejdzie drogą.
Leesha westchnęła.
– Robi się coraz ciemniej, matko. Lepiej będzie, jak udasz się do domu. Porozmawiamy rano.
Pozostali zrozumieli, że spotkanie tym samym dobiegło końca, i jedni po drugich wyszli z pokoju w ślad za Eloną, aż w środku została tylko Leesha ze Stefny.
– Nie irytuj się – powiedziała Stefny. – Jestem pewna, że twoja matka z radością otworzy swoje drzwi Rizończykom z największymi interesami.
Leesha obrzuciła ją złowrogim spojrzeniem.
– Mama nie jest jedyną kobietą w tej osadzie, która złamała śluby – przypomniała. Najmłodszy syn Stefny, Keet, został poczęty nie przez Smitta, ale poprzedniego Opiekuna, Michela. Smitt i reszta ludzi w miasteczku nadal byli tego nieświadomi, ale Bruna, która asystowała przy porodzie, znała prawdę od początku. – Jeśli sądzisz, że sekrety Bruny umarły wraz z nią, jesteś w błędzie – ostrzegła Leesha Stefny. – Zachowaj hipokryzję dla siebie.
Żona Smitta pobladła i potulnie pokiwała głową, a potem umknęła z pokoju. Leesha uśmiechnęła się z rozbawieniem, zaraz jednak spoważniała, uświadomiła sobie bowiem, że zachowała się zupełnie jak Bruna.
***
Naznaczony wraz z Rojerem powrócił do Zakątka w jakiś tydzień po wyjeździe Maricka. Posłańca żegnały wiwaty i słowa uwielbienia od ludzi, których porzucał na pastwę losu. Erny oraz Rębacze wrócili parę dni wcześniej i przywiedli kilka grup uciekinierów, lecz Naznaczony w towarzystwie Minstrela wypuścił się o wiele dalej – jego powrót wyprzedziły opowieści uchodźców, których uratował.
Leesha była dumna, że Arlen i Rojer tylu ludzi ocalili przed niechybną śmiercią, lecz zarazem czuła rozpacz na myśl, że Zakątek będzie musiał wykarmić tak wielkie tłumy.
– Dotarliśmy tak blisko Rizon, jak się dało – powiedział Rojer niedługo po powrocie. Siedział w chacie Zielarki i ogrzewał dłonie kubkiem gorącej herbaty. – Myślę, że odnaleźliśmy wszystkich, którzy wyruszyli na szlak, choć nie można wykluczyć, iż wielu próbowało wędrować na przełaj. Krasjanie na dobre rozgościli się w okolicy miasta i wysyłali drogą regularne patrole.
– Zagościli tylko na jakiś czas – stwierdził Naznaczony. – Tylko patrzeć, aż znów się ruszą.
– Mam nadzieję, że wrócą na swoją cholerną pustynię – rzekł Rojer.
Naznaczony pokręcił głową.
– Nie. Podbiją Lakton, a potem skręcą na północ, prosto na Zakątek.
Leesha poczuła, że krew ścina jej się w żyłach. Rojer pobladł, jakby nagle ogarnęła go słabość.
– Skąd to wiesz? – zapytała.
– Krasjanie wierzą, że Kaji, pierwszy Wybawiciel, zjednoczył plemiona Krasji, a potem przebył pustynię, by przez następne dwie dekady podbijać ziemie na Północy – wyjaśnił Naznaczony. – Nazwał to Sharak Suun, Wojną w Blasku Dnia. A potem poprowadził ludzi do Sharak Ka, świętej wojny przeciwko demonom. Jeśli Ahmann Jardir sądzi, że jest odrodzonym Wybawicielem, będzie chciał podążyć tą samą drogą.
– Co zatem mamy zrobić? – zapytała Leesha.
– Wznieść umocnienia i stawić im czoła – odparł Naznaczony. – Bronić każdego skrawka ziemi.
– Nie – pokręciła głową Leesha. – Nie będę popierać takich pomysłów. Przecież to zabijanie ludzi, a nie demonów, Arlen! Krasjanie są ludźmi!
– Sądzisz, że o tym nie wiem? Mam przyjaciół wśród Krasjan! Możesz to samo powiedzieć o sobie?
Leesha z trudem otrząsnęła się z zaskoczenia i pokręciła głową.
– Słuchaj mnie uważnie – ciągnął Naznaczony, nieco ciszej, ale nadal z zaciekłością w głosie. – Krasjanie wierzą, że każdy mieszkaniec Północy jest kimś gorszym nawet od najpodlejszego spośród nich. Okazują łaskę przywódcom, którzy ich zdaniem mogą okazać się użyteczni, z czego zresztą robią wielkie widowisko, ale dla zwykłych ludzi nie czynią żadnych ustępstw. Zabiją lub wtrącą do niewoli każdego, kto nie zaprzysięgnie całkowitej, bezwarunkowej wierności Jardirowi i Evejah. Nie mamy wyboru, musimy walczyć!
– Możemy zbiec do Angiers – rzekła Leesha. – Możemy skryć się za murami miasta.
– Nie wolno im oddawać terenu. – Naznaczony pokręcił głową. – Ani skrawka, powtarzam! Dobrze znam tych ludzi. Jeśli okażemy wobec nich lęk i wycofamy się, uznają nas za słabych i będą nacierać jeszcze zacieklej.
– Nadal mi się to nie podoba – stwierdziła Leesha z uporem.
– Trudno – wzruszył ramionami Naznaczony. – Na pocieszenie mogę cię tylko zapewnić, że Krasjanie nie mają więcej niż sześć tysięcy wojowników. Problem natomiast w tym, że każdy z nich może bez trudu stawić czoła trzem Rębaczom, a zanim dotrą do Zakątka, wzmocnią swoje siły o ogromne oddziały utworzone z miejscowych niewolników.
– To jak niby mamy z nimi walczyć? – zapytał Rojer.
– Musimy się zjednoczyć – rzekł Naznaczony. – Należy podjąć rozmowy z Lakton, i to szybko, nim Krasjanie odetną szlaki, a także wysłać petycje do książąt Angiers i Miln, by zaprzestali zatargów i przyłączyli się do obrońców.
– Nie znam księcia Miln – stwierdził Rojer. – Niemniej wychowałem się na dworze Rhinebecka, mój mistrz Arrick służył jako jego herold. Dlatego wiem, że władca Angiers prędzej dogada się z otchłańcami niż z księciem Euchorem.
– A zatem będziemy musieli przekonać go osobiście – stwierdziła Leesha i spojrzała na obu mężczyzn. – Wszyscy jak tu siedzimy.
Naznaczony westchnął ciężko.
– Do Lakton wejść nie mam zamiaru. Nie jestem tam mile widziany.
– A więc opowieść mówi prawdę? – zapytał Rojer. – Szefowie doków próbowali cię zabić?
– Mniej więcej – mruknął Naznaczony.
***
Rojer usiadł tej nocy w muszli akustycznej i grał spokojne melodie, by ukoić uchodźców, którzy nadal mieszkali w namiotach na Cmentarzysku Otchłańców.
Wielu podeszło bliżej i wygrzewało się w blasku wielkiego runu, ulegając czarowi muzyki Rojera. Jego melodie przelewały się wśród słuchaczy, sprawiały, że zapominali, przynajmniej na krótką chwilę, o swoim zdruzgotanym życiu.
Wydawać by się mogło, że muzyka nie jest odpowiednim darem, ale mieszkańcy Zakątka nie mieli nic innego. Rojer grał więc i skrywał twarz za maską Minstrela, nie okazując ponurego nastroju, który zagościł w jego sercu.
Opiekun Jona czekał, aż Minstrel skończy grę. Święty Mąż był młodym człowiekiem, nie ukończył nawet trzydziestu lat, ale mieszkańcy Zakątka darzyli go szczerą miłością. Podobnie traktowali go uchodźcy, gdyż mało kto spośród miejscowych bardziej się troszczył o potrzeby uciekinierów, zarówno te materialne, jak i duchowe. Nie dość, że wziął na swe barki większość zadań związanych z racjonowaniem żywności i organizowaniem miejsc noclegowych dla nowo przybyłych, to jeszcze uczył się ich imion i niósł im pokrzepienie, zapewniając, że nie zostali porzuceni na pastwę losu. Przewodził modlitwom za zmarłych, szukał opiekunów dla sierot i udzielał ślubu kochankom, połączonym wspólną tragedią.
– Dziękuję za ten koncert – powiedział Jona. – Czułem, jak ich dusze wzbijają się ku niebu, gdy słuchali twojej gry. Z moją stało się to samo.
– Będę grał co noc, jeśli nie zostanę wezwany gdzieś indziej – przyrzekł Rojer.
– Niech cię Stwórca błogosławi – powiedział Jona. – Twoja muzyka dodaje wszystkim sił.
– Szkoda tylko, że ja nie czuję się od niej silniejszy – westchnął Minstrel. – Czasem mam wrażenie, że w moim przypadku działa to na odwrót.
– Nonsens – stwierdził Jona. – Siła ducha nie jest niczym ograniczona, nie jest czymś, co jeden człowiek musi stracić, by inny mógł zyskać. Stwórca wszystkich nas obdarza siłą i słabościami. Z jakiego powodu czujesz się słaby, dziecko?
– Dziecko? – zaśmiał się Rojer. – Nie należę do twej publiczności, Opiekunie. Mam swój instrument – pokazał skrzypce – a ty masz swój.
Wskazał smyczkiem ciężki, oprawiony w skórę tom Kanonu trzymany przez Jonę.
Wiedział, że jego słowa zraniły Opiekuna, który zasługiwał na więcej szacunku, ale serce Rojera było czarne z rozpaczy, a Jona nie mógł wybrać gorszej chwili na wywyższanie się. Minstrel czekał tylko, aż Święty Mąż zacznie nań krzyczeć, gotów odpowiedzieć tym samym. Ale Jona nigdy się nie unosił. Wsunął księgę do przeznaczonej na to sakwy i rozłożył dłonie, pokazując, że są puste.
– Dobrze, będę więc mówił do ciebie jako twój przyjaciel – rzekł. – Jako ktoś, kto rozumie twój ból.
– A skąd ci się wzięło przekonanie, że rozumiesz mój ból? – warknął Rojer.
– Bo też ją kocham, Rojer – uśmiechnął się Jona. – Wątpię, czy kiedykolwiek spotkałem człowieka, który by jej nie kochał. Swego czasu przychodziła niemal co dzień do Świętego Domu, by czytać, a potem rozmawialiśmy całymi godzinami. Widywałem, jak opromienia swoim blaskiem mężczyzn, którzy na nią nie zasługiwali, a nigdy nie zauważa, że ja też jestem mężczyzną.
Rojer usiłował nadal chronić się za maską Minstrela, ale w głosie Jony słychać było tyle szczerości, że wola walki młodzieńca całkiem skruszała.
– Jak sobie z tym poradziłeś? Jak można zapomnieć, że się kogoś kocha?
– Stwórca sprawił, że miłość jest bezwarunkowa – rzekł Jona. – Miłość czyni nas ludźmi. Miłość odróżnia nas od otchłańców. Miłość jest cennym skarbem, nawet jeśli nie jest odwzajemniona.
– A więc nadal ją kochasz? – zapytał Rojer.
– Tak – skinął głową Jona. – Ale kocham też Vikę i jeszcze bardziej nasze dzieci. Miłość jest równie nieskończona jak duch.
Z tymi słowami położył dłoń na ramieniu Rojera.
– Nie trać czasu na opłakiwanie tego, czego doświadczyłeś – dodał. – Ciesz się tym, czego doświadczasz. A jeśli kiedykolwiek odczujesz potrzebę, by zamienć kilka słów z kimś, kto jest świadom wyzwania, z którym się mierzysz, przyjdź bez wahania. Obiecuję, że nawet nie wyjmę Kanonu z sakwy.
Klepnął Rojera w ramię i odszedł. Minstrel stał zaś i czuł, jakby ktoś zdjął mu ogromny ciężar z serca.
***
Gdy Rojer znalazł się w pobliżu chatki Leeshy, zauważył, że światła w oknach nadal płoną, a frontowe drzwi stoją otworem. Tym razem nie wziął płaszcza, a otchłańce trzymał na dystans muzyką, co oznaczało, że Zielarka na pewno słyszała go, jak nadchodzi.
Był to ich wspólny rytuał. Leesha zawsze się czymś zajmowała, ale gdy tylko usłyszała muzykę skrzypiec, otwierała drzwi, po czym wracała do pracy. Wchodząc do jej chatki, Rojer widział, że kobieta siedzi pochylona nad książką czy haftem, uciera zioła lub zajmuje się roślinami.
Przestał grać, dopiero gdy znalazł się na runicznej ścieżce, a zimna noc na powrót stała się bezpieczna. Jedynym śladem zagrożenia były teraz rzadkie, odległe wrzaski otchłańców, lecz w narastającej ciszy Minstrel usłyszał szloch.
Zastał dziewczynę skuloną w starym fotelu na biegunach, owiniętą starym, postrzępionym szalem. Obie te rzeczy należały do jej nauczycielki Bruny i zawsze dawały Leeshy pociechę, gdy ogarniały ją wątpliwości.
Miała czerwone, zapuchnięte oczy, a zmięta chusteczka w jej dłoni przemokła do cna. Kiedy Rojer spojrzał na Leeshę, zrozumiał, co Jona miał na myśli, gdy mówił, by cieszyć się tym, czego się doświadcza. Nawet gdy dopadła ją rozpacz, Zielarka otworzyła drzwi. Czy inni mężczyźni w jej życiu mogli się pochwalić takim przywilejem?
– Już się na mnie nie złościsz? – zapytała.
– Oczywiście, że nie – odparł. – Oboje się trochę unieśliśmy, wielka mi rzecz.
– Cieszę się. – Leesha zmusiła się do uśmiechu.
– Twoja chustka jest całkiem mokra. – Rojer machnął ręką, wyciągając jedną z wielu kolorowych chusteczek trzymanych w rękawie. Podał jej, lecz gdy Leesha wyciągnęła rękę, wyrzucił szmatkę w powietrze, dodał kilka innych, jakby wyczarowanych znikąd, i zaczął nimi żonglować, tworząc krąg kolorowych skrawków płynących w powietrzu. Leesha śmiała się i klaskała.
Jego mistrz, Arrick, potrafił żonglować wszystkim, co było pod ręką, ale Rojer, który miał okaleczoną dłoń, bez przeszkód żonglował jedynie chustkami.
– Wybierz kolor.
– Zielony – oznajmiła, a wtedy Minstrel, poruszając dłonią szybciej niż myśl, wyrwał zieloną chustkę z kręgu i rzucił ku niej. Okazał przy tym taką zręczność, iż wydawać by się mogło, że skrawek tkaniny wyskoczył sam. Rojer złapał resztę chustek i schował, a Leesha wytarła twarz.
– O co chodzi? – zapytał.
– Nie dość, że po nocach prześladują nas demony, to jeszcze ludzie biorą się za zabijanie ludzi. Arlen chce, byśmy walczyli zarówno z jednymi, jak i z drugimi, lecz jak ja mogę poprzeć taki pomysł?
– Wątpię, czy masz wybór – rzekł Rojer. – Jeśli się nie myli, Wojna w Blasku Dnia i tak nas dopadnie, bez względu na to, czy nam się to podoba czy nie.
Leesha westchnęła i wtuliła się mocniej w szal, mimo że runy ciepła dookoła podwórza utrzymywały w chatce przyjemną temperaturę.
– Pamiętasz tę noc w jaskini?
Rojer pokiwał głową. Wydarzyło się to minionego lata, kilka dni po tym, jak Naznaczony ocalił ich na drodze. We troje schronili się wówczas w jaskini przed ulewą. Tam właśnie wyszło na jaw, że Naznaczony i Rojer zabili bandytów, którzy zgwałcili i obrabowali Leeshę. Dziewczyna wpadła wtedy we wściekłość i wyzwała ich od morderców.
– Wiesz, dlaczego byłam tak zła na ciebie i Arlena? – zapytała, a Rojer pokręcił głową. – Ponieważ mogłam sama pozabijać tych ludzi, gdybym tylko chciała.
Z tymi słowami sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła wąską igłę pokrytą zielonkawą substancją.
– Zawsze mam takie igły przy sobie, do zabijania wściekłych zwierząt – wyjaśniła Leesha. – Trzymam je w kieszeni, gdyż są zbyt niebezpieczne, by wkładać je do sakwy z ziołami czy nawet do fartucha, który przecież czasami zdejmuję. Żaden człowiek nie przeżyłby ukłucia, nawet zwykłe draśnięcie mogłoby go z czasem zabić.
– Obiecuję, że od tej pory będę uważał przy tobie na to, co mówię – stwierdził Rojer, ale Leesha się nie roześmiała.
– Miałam jedną z nich w dłoni, gdy cisnęłam oślepiającym proszkiem w oczy ich herszta – mówiła. – Gdybym ukłuła nią tego niemowę, kiedy mnie pochwycił, rozstałby się z życiem w okamgnieniu, a wtedy dziabnęłabym również przywódcę.
– A ja załatwiłbym trzeciego – rzekł Rojer i uniósł pustą dłoń, w której nagle pojawił się nóż. Podrzucił go, obrócił w powietrzu i złapał za rękojeść. – A więc czemu tego nie zrobiłaś?
– Ponieważ co innego zabicie otchłańca, a co innego człowieka. Nawet złego człowieka. Chciałam ich pozabijać. Czasami, gdy wspominam tamto zdarzenie, żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale wtedy nie mogłam się do tego zmusić.
Rojer przyjrzał się swemu nożowi, westchnął i wsunął go do specjalnej pochewki na przedramieniu, po czym zapiął mankiet.
– Ja chyba też nie potrafiłbym zabić człowieka – przyznał ze smutkiem. – Zacząłem się uczyć sztuki rzucania nożami jako pięciolatek, ale zawsze stosowałem ją jedynie podczas przedstawień. Nigdy nikogo nawet nie drasnąłem.
– Gdy uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie wyrządzić bandytom krzywdy, po prostu przestałam stawiać opór – dokończyła opowieść Leesha. – Na noc! Nawet naplułam sobie na dłoń, by się zwilżyć, gdy pierwszy z nich siłował się ze spodniami. Gdy sobie poszli, a ja leżałam bezsilnie na ziemi i płakałam, nie przyszło mi do głowy, by żałować, że ich nie pozabijałam.
– Wolałabyś, by to oni zabili ciebie – rzekł Rojer, a Leesha potwierdziła skinieniem głowy.
– Czułem się tak samo, po tym jak zabito mistrza Jaycoba – powiedział Rojer. – Nie pragnąłem zemsty, chciałem po prostu, by mój ból dobiegł wreszcie końca.
– Pamiętam – rzekła Leesha. – Błagałeś mnie, bym pozwoliła ci umrzeć.
– To właśnie dlatego poszedłem z Naznaczonym do obozu bandytów.
– Dla mnie? – zapytała Leesha.
Rojer pokręcił głową.
– Tych ludzi należało zabić, tak jak się zabija wściekłe konie, Leesha. Nie byliśmy pierwszymi, których obrabowali, i na pewno nie bylibyśmy ostatnimi, tym bardziej że skradli mój przenośny krąg. Ale nie zabiliśmy ich. Naznaczony odebrał twojego konia, ja złapałem przenośny krąg i uciekliśmy. Nie wyrządziliśmy im krzywdy.
– Zamieniliście ich w jedzenie dla demonów.
– Naznaczony powybijał większość demonów w okolicy. Nie widzieliśmy ani jednego, gdy szliśmy do ich obozowiska, a do świtu brakowało jeszcze wielu godzin. Znaleźli się w o wiele lepszej sytuacji niż ta, w której nas porzucili.
Leesha westchnęła, ale nic nie powiedziała.
– Dlaczego ludzie wzywają Zielarkę, by uśpiła zwierzę? – zapytał, wpatrując się w nią. – Przecież równie dobrze można sprawę załatwić siekierą czy młotem.
– Wielu nie może się zmusić, by zabić wierne zwierzę, bywa też, że trzymają się nadziei, iż mogę je uzdrowić. Zdarza się jednak, że nie mogę, a wtedy zwierzę cierpi. Igły działają szybko i nie przysparzają boleści.
– Być może to samo można powiedzieć o Naznaczonym – stwierdził Rojer.
– Chodzi ci o to, że powinniśmy walczyć z Krasjanami?
– Nie wiem. – Chłopak wzruszył ramionami. – Ale wydaje mi się, że powinniśmy mieć w ręku igłę, nawet gdybyśmy nigdy nie zamierzali z niej skorzystać.
16
Kubek i talerz
333 ROK PLAGI, WIOSNA
Leesha i Rojer obserwowali, jak Wonda i Gared okrążają się powoli na Cmentarzysku Otchłańców, zwróceni ku sobie twarzami. Wonda przewyższała wzrostem każdą kobietę w Zakątku, wliczając w to nawet uchodźców, ale Gared był od niej o wiele potężniejszy. Liczyła sobie dopiero piętnaście lat, a Gared prawie trzydzieści, lecz na jego twarzy malowało się skrajne skupienie, podczas gdy dziewczyna wyglądała na spokojną i rozluźnioną.
Nagle Gared runął naprzód, chcąc ją pochwycić, ale Wonda złapała go za nadgarstek, obróciła się i wparła wolną rękę w łokieć mężczyzny, jednocześnie robiąc krok w bok. Bez trudu wykorzystała impet szarży przeciwko niemu i przewróciła Rębacza na bruk.
– Niech to Otchłań! – ryknął Gared.
– Dobra robota! – pogratulował Naznaczony dziewczynie, gdy pomogła Garedowi wstać. Spośród mieszkańców Zakątka Wonda okazała największy talent w sztuce sharusahk. – Sharusahk uczy, jak zmieniać zwrot siły skierowanej przeciwko tobie – przypomniał Garedowi. – Nie możesz ciągle polegać na brutalności. To nie walka z otchłańcem.
– Ani z drzewem – dodała Wonda, wzbudzając chichoty wśród innych dziewcząt uczących się walki wręcz od Naznaczonego. Rębacze zmierzyli je nieprzychylnymi spojrzeniami – wielu z nich zostało już położonych na łopatki przez dziewczyny, z czym żaden mężczyzna nie godził się łatwo.
– Spróbuj raz jeszcze – polecił mu Naznaczony. – Próbuj trzymać ręce bliżej boków i wyważ lepiej ciężar ciała. Nie ułatwiaj jej zadania. A ty – zwrócił się do Wondy – nie nabieraj przeświadczenia, że jesteś niepokonana. Najgorsi z dal’Sharum ćwiczą tę sztukę przez całe życie, a nie od paru miesięcy. Walka z nimi okaże się dla ciebie prawdziwym sprawdzianem umiejętności.
Wonda pokiwała głową, a jej uśmiech zniknął. Wraz z Garedem wymienili ukłony i znów zaczęli zataczać kręgi wokół siebie.
– Szybko się uczą – powiedziała Leesha, podchodząc do Naznaczonego. Sama nigdy nie wzięła udziału w treningu, ale codziennie przyglądała się ćwiczeniom z ogromną uwagą, a jej umysł rejestrował każdy ruch.
Wonda znów rzuciła Gareda na łopatki i Leesha pokręciła z zadumą głową.
– To naprawdę piękna sztuka – stwierdziła. – Wielka szkoda, że jej jedynym celem jest okaleczać i zabijać.
– Idealnie odzwierciedla tych, którzy ją wynaleźli – stwierdził Naznaczony. – Ci ludzie również są imponujący, piękni i śmiertelnie niebezpieczni.
– Jesteś pewien, że nadchodzą? – zapytała dziewczyna.
– Nie mam ani cienia wątpliwości – westchnął Naznaczony. – Choć oddałbym wszystko, by było inaczej.
– Co twoim zdaniem postanowi książę Rhinebeck?
Wzruszył ramionami.
– Widziałem go kilkukrotnie, gdy byłem jeszcze Posłańcem, ale mało wiem o tym, co kryje jego serce.
– Bo też nie ma tego wiele – wtrącił się Rojer. – Życie Rhinebecka wypełniają trzy rzeczy: liczenie gotówki, picie wina i zaciąganie do łóżka coraz to młodszych żon w nadziei, że któraś urodzi mu dziedzica.
– Jest bezpłodny? – spytała zaskoczona Leesha.
– Nie użyłbym tego określenia nigdzie, gdzie mógłbym zostać podsłuchany – rzekł Rojer. – Książę wieszał Zielarki za mniejsze zniewagi. Wini za wszystko swoje żony.
– Jak to zwykle bywa – stwierdziła Leesha. – Zupełnie jakby mężczyzna bezpłodny nagle przestawał być mężczyzną.
– A tak nie jest? – spytał Rojer.
– Przestań wygadywać bzdury – oburzyła się Zielarka, ale nawet Naznaczony spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Tak czy owak, Bruna specjalizowała się w leczeniu bezpłodności i wiele mnie nauczyła. Być może, gdybym zdołała go uleczyć, udałoby mi się zdobyć jego względy.
– Względy? – spytał Rojer. – Uczyniłby cię księżną i spłodził to dziecko z tobą.
– Przecież to nieważne – wtrącił Naznaczony. – Nawet jeśli twoje zioła ożywią jego nasienie, miną długie miesiące, nim ujrzymy dowody na ich skuteczność. Musimy się oprzeć na czymś konkretniejszym.
– A jest coś konkretniejszego od armii pustynnych wojowników u bram?
– Jeśli Rhinebeck chce powstrzymać Jardira, będzie musiał zgromadzić wielkie siły na długo przed tym – rzekł Naznaczony. – Książęta zaś nie są ludźmi, którzy podejmowaliby takie ryzyko bez przeświadczenia, że się nie mylą.
– Kolejną przeszkodą są bracia Rhinebecka – ciągnął Rojer. – Książę Mickael przejmie tron, jeśli Rhinebeck umrze bezpotomnie. Książę Pether jest Pasterzem Opiekunów Stwórcy, a najmłodszy z nich, Thamos, dowodzi gwardią Rhinebecka, Drewnianymi Żołnierzami.
– Czy któremuś z nich można przemówić do rozumu? – spytała Leesha.
– Raczej nie. Przekonać należy natomiast lorda Jansona, pierwszego ministra, bez którego żaden z książąt nie umiałby znaleźć własnych butów. W Angiers nic się nie dzieje bez jego wiedzy, a książęca rodzina wysługuje się nim w niemalże wszystkim.
– Czyli jeśli Janson nas nie poprze, książę też tego nie zrobi – rzekł Naznaczony.
– Sęk w tym, że to tchórz – ostrzegł Rojer. – Przekonanie go, by się zgodził na wypowiedzenie wojny, będzie... Cóż, na pewno trudne. Trzeba będzie uciec się do innych metod.
Naznaczony i Leesha spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
– Przecież jesteś cholernym Naznaczonym – stwierdził Rojer. – Połowa ludzi na południe od Miln i tak już ogłosiła cię Wybawicielem. Starczy kilka spotkań z Opiekunami i parę opowieści w Gildii Minstreli, a uwierzy i druga połowa.
– Nie – rzekł Naznaczony. – Nie będę podawał się za kogoś, kim nie jestem. Nawet w tej sytuacji.
– A kto mówi, że nie jesteś Wybawicielem? – zapytała Leesha.
Naznaczony spojrzał na nią z zaskoczeniem.
– Nie, tylko nie ty. Minstrele uganiający się za nowymi opowieściami i zaślepieni wiarą Opiekunowie wystarczą mi aż nadto. Przecież ty jesteś Zielarką. Leczysz pacjentów wiedzą, a nie modlitwą.
– Jestem też wiedźmą od runów – powiedziała Leesha. – Dzięki tobie zresztą. W rzeczy samej poświęcam o wiele więcej uwagi książkom naukowym niż Kanonowi Opiekunów, ale nawet nauka nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego kilka gryzmołów może zatrzymać otchłańca lub wyrządzić mu krzywdę. Nasz świat nie opiera się tylko i wyłącznie na wiedzy. Być może jest w nim miejsce również dla Wybawiciela.
– Nie przysłało mnie tu Niebo! Słuchaj, to, co mam na sumieniu... Nie, żadne Niebo by mnie nie zechciało.
– Wielu ludzi wierzy, że Wybawiciele z dawnych lat byli mężczyznami takimi jak ty – zauważyła Leesha. – Przywódcami, którzy pojawili się, gdy ludzie ich najbardziej potrzebowali. Odwrócisz się od ludzkości tylko dlatego, że nie podoba ci się miano?
– Tu nie chodzi tylko o miano – rzekł Naznaczony. – Kiedy ludzie zaczną zwracać się do mnie ze swoimi problemami, nigdy się nie nauczą, jak je rozwiązywać samodzielnie. Wszystko gotowe? – zapytał Rojera.
Ten pokiwał głową.
– Konie osiodłane. Możemy ruszać w każdej chwili.
***
Od wiosennych roztopów upłynął już ponad miesiąc, a drzewa rosnące wzdłuż drogi do Angiers pokryły się świeżą zielenią. Rojer siedział w siodle za Leeshą i trzymał się jej mocno. Nie należał do dobrych jeźdźców i na ogół nie ufał koniom, zwłaszcza gdy nie ciągnęły wozów. Na szczęście był na tyle drobny, że mógł jechać w parze, nie obciążając zanadto wierzchowca. Dziewczyna zaś opanowała jazdę konną do perfekcji, zresztą jak wszystko, do czego się zabierała.
Mimo to świadomość, iż wracał do Angiers, sprawiała, że Rojerowi skręcało się w żołądku. Gdy rok temu wyjeżdżał stamtąd z Leeshą, zależało mu nie tylko na tym, by jej pomóc, ale i na ocaleniu własnego życia. Nie miał ochoty wracać, nawet u boku potężnych przyjaciół, tym bardziej że Gildia Minstreli dowie się, że młodzieniec żyje i ma się dobrze.
– Ma nadwagę? – zapytała niespodziewanie Leesha.
– Co?
– Książę Rhinebeck. Ma nadwagę? Dużo pije?
– Odpowiedź na oba pytania brzmi „tak”. Wygląda, jakby połknął beczkę piwa, co zresztą nie jest wielką przesadą.
Leesha zadawała mu pytania dotyczące księcia od rana, a jej umysł, który nigdy nie odpoczywał, już opracowywał diagnozę i możliwe lekarstwa, choć by mieć pewność, musiała najpierw księcia zobaczyć. Rojer wiedział, że to ważne zadanie, ale nie był w pałacu od dziesięciu lat i wiele z pytań poddało jego pamięć ciężkiej próbie. Nie miał pojęcia, czy jego odpowiedzi nadal są dokładne.
– Czy miewa problemy w łóżku?
– A skąd mam to wiedzieć, na Otchłań! – parsknął Rojer. – Przecież nie gustował w chłopcach!
Leesha zmarszczyła brwi i Minstrel momentalnie poczuł wstyd.
– Co cię gryzie, Rojer? – zapytała. – Od samego rana wydajesz się nieobecny.
– Nic – odburknął.
– Nie kłam. Nigdy nie byłeś w tym dobry.
– Chyba podróż tym traktem przywodzi wspomnienia z ubiegłego roku – powiedział.
– Tak, zewsząd złe wspomnienia – zgodziła się Leesha, zerkając na pobocze. – Wciąż mam wrażenie, że z drzew zeskoczą na nas bandyci.
– Nie przy tej obstawie – stwierdził Rojer, wskazując skinieniem głowy Wondę, która jechała przed nimi na lekkim kłusaku. Długi łuk zamocowany przy siodle kołysał się w rytmie kroków wierzchowca. Ani na chwilę nie zarzucała czujności, a jej bystre oczy i poznaczona bliznami twarz zwiastowały kłopoty każdemu, kto chciałby zatrzymać niewielką grupę podróżnych. Za Leeshą i Rojerem jechał Gared na ogromnym, ciężkim ogierze. Dzięki rozmiarom jeźdźca koń nie wydawał się wcale tak wielki. Nad ramionami Rębacza sterczały styliska toporów, których mógł dobyć w ułamku sekundy. Wonda i Gared byli doświadczonymi pogromcami demonów i przy nich Leeshy nie mogło zagrozić żadne niebezpieczeństwo ze strony śmiertelników.
Największym pocieszeniem, nawet w blasku słońca, było jednak towarzystwo Naznaczonego, który na czarnym ogierze prowadził niewielki orszak. Jak zwykle unikał gadania po próżnicy, ale sama jego obecność gwarantowała, że nikomu nie stanie się krzywda.
– Niepokoi cię szlak czy to, co znajduje się na jego końcu? – zapytała Leesha.
Rojer spojrzał na nią, zastanawiając się, jakim cudem odczytuje jego myśli.
– Co masz na myśli? – zapytał, choć sam dobrze znał odpowiedź.
– Nigdy nie mówiłeś, dlaczego trafiłeś do mojego szpitala w zeszłym roku, pobity niemalże na śmierć. Nie udałeś się też do straży w tej sprawie, nie poinformowałeś Gildii, że wciąż żyjesz, nawet po pogrzebie mistrza Jaycoba.
Rojer pomyślał o Jaycobie, który po śmierci mistrza Arricka stał się jedyną rodziną młodego Minstrela. Przygarnął go, gdy ten nie miał dokąd pójść, i położył własną reputację na szali, by otworzyć Rojerowi drzwi do kariery. Zapłacił jednak wysoką cenę za swą dobroć, gdyż został pobity na śmierć za wykroczenie popełnione przez Rojera.
Chłopak chciał się odezwać, ale głos go zawiódł, a łzy przesłoniły widok.
– Ciii... – szepnęła Leesha, ujmując jego dłonie i przyciągając go bliżej. – Porozmawiamy o tym, gdy będziesz gotów.
Rojer objął ją mocniej, wdychając słodki aromat jej włosów, i poczuł, jak znów ogarnia go spokój.
***
Gdy od miasta dzieliły podróżnych jeszcze dwa dni drogi i znaleźli się blisko miejsca, gdzie po raz pierwszy Rojer i Leesha spotkali Naznaczonego, ten niespodziewanie zawrócił konia i wjechał między drzewa.
Leesha uderzyła wierzchowca piętami i ruszyła przez las w ślad za Arlenem, aż się z nim zrównała. Naznaczony nie podążał wzdłuż żadnej ścieżki, a miejsca ledwie wystarczało dla dwóch jeźdźców obok siebie, przez co bez przerwy musieli kluczyć między drzewami lub uchylać się przed niższymi gałęziami. Gared zmuszony był zeskoczyć z siodła i iść pieszo.
– Dokąd zmierzamy? – zapytała Leesha.
– Po grymuary dla ciebie – odparł Naznaczony.
– Mówiłeś, że są w Angiers, jak mi się zdaje.
– W księstwie Angiers, nie w mieście – uśmiechnął się krzywo.
Wkrótce pojawiła się ścieżka, z początku wąziutka, lecz potem coraz szersza, co mogło się wydawać całkowicie naturalne. Leesha jednakże była Zielarką i na niczym nie znała się tak dobrze jak na roślinach.
– To ty ją stworzyłeś! – wykrzyknęła zdumiona. – Obalałeś drzewa i poszerzyłeś ścieżkę, a potem zamaskowałeś to, czego dokonałeś, by przejście nie rzucało się w oczy.
– Cenię sobie prywatność – odparł.
– Przecież to musiało trwać całe lata!
– Moja siła ma wiele zastosowań. – Naznaczony pokręcił głową. – Jestem w stanie obalić drzewo niemal tak szybko jak Gared i przeciągnąć łatwiej niż zaprzęg koni.
Ukryta ścieżka prowadziła w głąb lasu, ale nagle skręciła ostro w lewo. Naznaczony podążył jednak w prawo i znów zagłębił się między drzewa. Reszta bez słowa ruszyła za nimi, a gdy przebili się przez gąszcz, wszyscy aż westchnęli z podziwu.
W niewielkim jarze znajdował się kamienny mur, okryty bluszczem i mchem do tego stopnia, że z daleka był zupełnie niewidzialny.
– Niepojęte, że twoja kryjówka znajduje się tu, tak blisko drogi – rzekł Rojer.
– W tym lesie można znaleźć setki podobnych ruin – odparł Naznaczony. – Po Powrocie puszcza szybko odzyskała tereny zagarnięte przez człowieka. Posłańcy znają kilka takich miejsc i traktują jako punkty postojowe, ale wiele innych, jak choćby to, nie zostało odkrytych od wieków.
Jechali wzdłuż muru, aż natrafili na starą, zardzewiałą bramę. Naznaczony wyjął klucz z kieszeni, wsunął go do zamka i obrócił z cichym kliknięciem. Skrzydła rozchyliły się bezszelestnie.
W środku znajdowała się stajnia, która z zewnątrz wydawała się zapadniętą ruiną, ale ząb czasu oszczędził jej tylną część. Stał tam spory wóz z plandeką, a miejsca wystarczyłoby jeszcze dla czterech koni.
– To prawdziwy cud, że połowa stajni przetrwała tyle lat, a druga połowa nie – stwierdziła Leesha z krzywym uśmiechem i odsunęła kilka gałązek bluszczu, by obejrzeć świeże runy na ścianie. Naznaczony nie odezwał się ani słowem. Reszta również milczała, zajmując się oporządzeniem koni.
Podobnie jak reszta zabudowań, główny budynek już dawno zmienił się w ruinę. Dach się zapadł i cała konstrukcja wyglądała niepewnie, jakby w każdej chwili miała się zawalić. Naznaczony poprowadził jednakże towarzyszy do domu służby, który wedle standardów ludzi pochodzących ze wsi do małych nie należał. Dom ten był również częściowo zawalony, podobnie jak stajnia, ale drzwi, przez które wpuścił ich Naznaczony, okazały się ciężkie, grube i zamknięte na klucz. Prowadziły zaś do sporej izby, przekształconej w warsztat. Wszędzie zalegał sprzęt do wykonywania runów, zapieczętowane słoje z atramentem i farbą, najrozmaitsze niedokończone projekty i sterty arkuszy.
Przy palenisku stał niewielki kredens. Leesha otworzyła go, a w środku znalazła jeden kubek, jeden talerz, miskę i łyżkę. W garnku nad paleniskiem znajdowała się deska do krojenia, w której tkwił nóż.
– Jak tu zimo – szepnęła. – Cóż za samotne miejsce...
– Nie ma tu nawet łóżka – mruknął Rojer. – Musiał spać na podłodze.
– A ja sądziłam, że w chacie Bruny toczę samotne życie – dodała Leesha. – To jednak...
– Chodźcie tu. – Naznaczony podszedł do kąta, gdzie stała biblioteczka. Mebel natychmiast przykuł uwagę Leeshy.
– To twoje grymuary? – zapytała, nie kryjąc podniecenia.
Naznaczony zerknął na półkę i pokręcił głową.
– Nie ma tu nic wartościowego. Zwykłe runy i książki, historia, podstawowe mapy. Znajdziesz to samo w biblioteczce każdego szanującego się Posłańca czy Patrona Runów.
– A zatem gdzie... – zaczęła Leesha, ale w tym momencie Naznaczony wybrał miejsce na podłodze, które na pierwszy rzut oka niczym nie różniło się od innych, i uderzył mocno piętą w określony punkt. Koniec deski zapadł się, lecz przeciwległy się uniósł, ukazując niewielki metalowy pierścień. Naznaczony złapał za obręcz i pociągnął. Deski zadrżały i okazało się wówczas, że kilka z nich tworzy doskonale zamaskowaną klapę o nierównych krawędziach i szczelinach wypełnionych trocinami.
Naznaczony zapalił latarnię i zszedł na dół, a Leesha, Rojer, Gared i Wonda udali się za nim. Znaleźli się w sporej piwnicy o kamiennych ścianach, gdzie powitał ich chłód, choć powietrze było suche.
W półmroku majaczył korytarz, odchodzący w kierunku zrujnowanego głównego domu, przegrodzony zwalonym skalnym blokiem. Uwagę wszystkich przykuła jednakże ogromna ilość runicznej broni – topory, włócznie różnej długości, halabardy i noże, co do jednego pokryte starannie wyrytymi runami, wisiały na ścianach lub stały w stosach, a obok nich tuziny bełtów do kusz i tysiące, dosłownie tysiące strzał powiązanych w pęczki.
Znajdowały się tam również rozmaite trofea, takie jak czaszki demonów, rogi i szpony, a oprócz nich wyszczerbione tarcze i złamane włócznie. Gared i Wonda kreślili runy w powietrzu.
– Łap! – rzekł Naznaczony do Wondy, wręczając jej pęk strzał. Wzdłuż promienia i metalowego grotu ciągnęły się wykaligrafowane starannie runy. – Będą razić otchłańców o wiele dotkliwiej od tych, które nosisz w kołczanie.
Wonda przyjęła dar drżącymi rękoma. Nie mogąc wykrztusić ani słowa, ukłoniła się tylko, a Naznaczony odpowiedział tym samym. Następnie zwrócił się do Gareda.
– Pozwól tu – powiedział, a gdy olbrzym podszedł, ujął ciężką maczetę, której ostrze pokryte było setkami niewielkich runów, i wręczył mu ją rękojeścią do przodu. – Ta zabawka przerąbie kończynę drzewnego demona jak pęd winorośli.
Gared opadł na kolana.
– Wstawaj – warknął Naznaczony. – Nie jestem żadnym cholernym Wybawicielem!
– Przecież cię tak nie nazwałem – rzekł Gared ze spuszczonym wzrokiem. – Wiem tylko, że przez całe życie byłem samolubnym głupkiem, ale gdy przybyłeś do Zakątka, ujrzałem słońce. Zrozumiałem, że pozwoliłem, by zaślepiła mnie moja własna duma i... I żądze – przy tych słowach zerknął przelotnie na Leeshę. – Stwórca dał mi mocne ramiona, bym mógł zabijać demony, a nie po to, bym spełniał swoje zachcianki.
Naznaczony wyciągnął dłoń i pomógł mu wstać. Gared może i ważył grubo ponad sto kilogramów, lecz w tej chwili był słaby i bezwolny jak dziecko.
– Być może ujrzałeś słońce, Gared – powiedział. – Nie oznacza to jednak, że to ja ci je pokazałem. Dzień wcześniej straciłeś ojca. Każdy człowiek dorósłby po takich przeżyciach. No, a teraz pokaż, co w życiu jest naprawdę ważne.
Znów podał mu maczetę, a Gared ją ujął. Było to imponujące ostrze, ale w jego ogromnej garści wyglądało na niewiele większe od sztyletu. Rębacz zdumiony przyjrzał się misternym szeregom runów.
Naznaczony zwrócił się do Leeshy.
– Grymuary są tam – wskazał kilka półek po drugiej stronie pokoju.
Dziewczyna natychmiast ruszyła, lecz wojownik pochwycił ją za ramię.
– Jak ci pozwolę tam podejść, przepadniesz na co najmniej dziesięć godzin.
Zielarka zmarszczyła brwi. Zależało jej tylko na tym, by wyrwać się i pogrążyć w lekturze ciężkich, oprawionych w skórę tomów, ale opanowała pragnienie. Przecież to nie był jej dom.
– Zabierzemy te księgi w drodze powrotnej – obiecał Naznaczony. – Mam parę kopii, które dostaniesz na własność.
– Każdy coś dostał prócz mnie? – odezwał się Rojer.
– Znajdziemy coś i dla ciebie – uśmiechnął się Naznaczony i wszedł w zawalony korytarz. Zagradzający przejście kamień zwornikowy, który osunął się ze sklepienia, wyglądał na ciężki, ważący setki kilogramów, ale mężczyzna uniósł go bez trudu i poprowadził towarzyszy ku ciężkim, zakluczonym drzwiom ukrytym w ciemnościach.
Wyciągnął kolejny klucz i obrócił go w zamku, a gdy drzwi się otworzyły, wszedł do środka. Dotknął lampy przy drzwiach, a ta natychmiast rozbłysła, światło odbiło się od ogromnych luster rozstawionych w pomieszczeniu. W komnacie natychmiast zrobiło się widno jak w dzień i wszyscy aż westchnęli z zachwytu.
Kamienną podłogę zaściełały grube, bogate dywany, wyblakłe od starości. Na ścianach wisiały tuziny obrazów, przedstawiających zapomnianych już ludzi i zapomniane wydarzenia, istne arcydzieła w pozłacanych ramach, a między nimi oprawione w metal lustra i wypolerowane do połysku meble. Wszędzie porozstawiano beczki na deszczówkę, z których aż się wylewały starożytne monety, klejnoty i biżuteria. Tu i ówdzie leżały machiny niewiadomego przeznaczenia, niektóre częściowo rozebrane, nad nimi zaś wznosiły się marmurowe posągi i popiersia, widać też było instrumenty muzyczne oraz inne niezliczone skarby. Wszędzie też stały biblioteczki.
– Jak to możliwe? – zapytała Leesha.
– Otchłańce nie dbają o bogactwa – odparł Naznaczony. – Posłańcy ogołocili do czysta łatwo dostępne ruiny, ale nikt nie zliczy miejsc, których nigdy nie odwiedzili. Istnieją całe miasta, w których niepodzielnie rządzą demony. Ja tylko spróbowałem ocalić to, co przetrwało walkę z żywiołami.
– Jesteś bogatszy od wszystkich książąt razem wziętych – rzekł oszołomiony Rojer.
– Nie na wiele mi się to przydaje – wzruszył ramionami Naznaczony. – Bierz, co chcesz.
Rojer zakrzyknął z entuzjazmem i zaczął biegać po komnacie, przeczesując palcami sterty bogactw, podnosząc rzeźby i starożytną broń. Zagrał kilka tonów na mosiężnym rogu, a potem zanurkował za pękniętą rzeźbę, skąd wynurzył się ze skrzypcami. Struny już przegniły, ale drewno nadal było mocne i wypolerowane. Minstrel zaśmiał się i z triumfem uniósł znalezisko.
Gared rozejrzał się bacznie.
– W tej drugiej komnacie podobało mi się bardziej – mruknął. Wonda kiwnęła głową, zgadzając się z nim w zupełności.
***
Bramy Fortu Angiers były zamknięte.
– W ciągu dnia? – zdziwił się Rojer. – Zazwyczaj stoją otworem dla drwali i ich zaprzęgów.
Powoził teraz wozem z kryjówki Naznaczonego. Do wozu zaprzężono konia Leeshy. Dziewczyna siedziała za Rojerem, wśród worów z książkami i innymi przedmiotami, których celem było zamaskowanie drugiego dna. W specjalnie stworzonej skrytce znajdowało się sporo runicznej broni i jeszcze więcej złota.
– Może Rhinebeck bierze krasjańskie zagrożenie poważniej, niż sądzimy – stwierdziła Leesha.
W istocie, gdy podróżni podjechali bliżej, ujrzeli strażników uzbrojonych w naładowane kusze i cieśli wykańczających otwory strzelnicze w niższych partiach murów. Bramy, których niegdyś strzegło dwóch ludzi, teraz obsadzone były przez kilkunastu zbrojnych, czujnych i trzymających włócznie w pogotowiu.
– Opowieść Maricka zapewne wywołała panikę – zgodził się Naznaczony. – Ale założę się, że zadaniem strażników jest nie tyle odpieranie krasjańskich ataków, co powstrzymywanie napływu uchodźców.
– Przecież książę nie odmówiłby tym ludziom schronienia! – oburzyła się Leesha.
– Czemu nie? – spytał Naznaczony. – Książę Euchor gdzieś ma żebraków, którzy co noc śpią na pozbawionych runów ulicach Miln.
– Hej, wy! Co was sprowadza do miasta? – wykrzyknął strażnik. Naznaczony naciągnął mocniej kaptur na twarz i ukrył się na tyłach grupy.
– Przybywamy z Zakątka Wybawiciela! – zawołał Rojer. – Jestem Rojer Bezpalcy, Minstrel z licencją Gildii, a oto są moi towarzysze.
– Bezpalcy? – zapytał strażnik. – Ten skrzypek?
– Tenże sam! – zawołał Rojer, unosząc podarowany mu przez Naznaczonego instrument, już z nowymi strunami.
– Słyszałem raz, jak grasz – burknął strażnik. – A reszta?
– To Leesha, Zielarka z Zakątka, swego czasu podwładna pani Jizell ze szpitala w Angiers. – Rojer wskazał dziewczynę. – Reszta to Rębacze, którzy stanowią naszą eskortę: Gared, Wonda i, eee... Flinn.
Wonda syknęła pod nosem. To samo imię nosił jej ojciec, który zginął w bitwie o Zakątek Drwali ledwie rok temu. Rojer natychmiast pożałował, że przyciągnął uwagę do Naznaczonego.
– Dlaczego zakrywa twarz? – Strażnik wskazał na towarzysza Minstrela.
Rojer pochylił się i szepnął:
– Jego twarz, niestety, została poznaczona szponami demonów. Nie lubi pokazywać swojego kalectwa.
– Czy to prawda, co ludzie mówią? Czy w Zakątku naprawdę zabija się demony? Podobno sam Wybawiciel tam zstąpił, przynosząc wojenne runy z dawnych lat.
– Ten tu Gared osobiście zabił całe tuziny demonów. – Rojer wskazał towarzysza.
– Czegóż bym nie oddał, by takie runy wymalowano mi na włóczni – oznajmił inny strażnik.
– Przybyliśmy tu na handel. Twoje marzenie spełni się szybciej, niż ci się wydaje.
– To właśnie wieziecie? – zapytał strażnik. – Broń?
Słysząc te słowa, kilku zbrojnych podeszło bliżej, by przyjrzeć się ładunkowi.
– Nie, broni nie mamy – rzekł Rojer, choć w gardle mu zaschło na myśl o skrytce.
– Nie, to chyba tylko książki z runami – rzucił któryś z żołnierzy, otwarłszy jeden z worków.
– Należą do mnie – oznajmiła Leesha. – Jestem Patronką Runów.
– Przed chwilą słyszałem, że jesteś Zielarką.
– Pełnię obie funkcje – odparła dziewczyna.
Żołnierz spojrzał na nią, a potem na Wondę i pokręcił głową.
– Kobiety walczą i zajmują się runami, nie do pomyślenia – parsknął. – W tych wsiach na wszystko im się pozwala.
Leesha aż się zjeżyła, ale Rojer uspokoił ją, kładąc dłoń na ramieniu.
Inny strażnik podszedł do Naznaczonego, siedzącego na grzbiecie Nocnego Tancerza. Większość wspaniałej zbroi ogiera została usunięta, lecz mimo to rumak zwracał na siebie uwagę, podobnie jak jego jeździec. Zbrojny zbliżył się, próbując zajrzeć pod kaptur Naznaczonego. Ten jak na życzenie uniósł nieco głowę i słońce na chwilę oświetliło mu twarz.
Strażnik aż sapnął, cofnął się o krok, a potem popędził do swego zwierzchnika, nadal rozmawiającego z Rojerem. Szepnął dowódcy kilka słów do ucha i porucznik wytrzeszczył oczy.
– Otworzyć bramę! – zawołał. – Niech wjeżdżają!
Machnął kilkakrotnie i skrzydła rozchyliły się zapraszająco.
– Nie jestem pewien, czy poszło dobrze, czy źle – rzekł Rojer.
– Co się stało, to się nie odstanie – skomentował Naznaczony. – Ruszajmy, zanim rozniosą się plotki.
Wjechali na zatłoczone ulice wyłożone brukiem, by uniemożliwić otchłańcom powstanie w obrębie bariery chroniącej miasto. Panowała tu taka ciżba, że musieli zeskoczyć z siodeł i prowadzić wierzchowce, co znacznie spowolniło marsz, ale też pozwoliło Naznaczonemu skryć się między końmi lub za wozem.
O tym, by przeszli niespostrzeżenie, nie było jednak mowy.
– Jesteśmy śledzeni – oznajmił w pewnym momencie Naznaczony, gdy ulica stała się na tyle szeroka, by mógł się zrównać z wozem. – Jeden ze strażników podąża za nami od bramy.
Rojer obejrzał się i dostrzegł w oddali mundur, zanim strażnik skrył się za straganem.
– Co robimy? – zapytał.
– Przecież nie mamy wyboru – stwierdził Naznaczony. – Ostrzegłem cię tylko po to, byś wiedział.
Rojer dobrze znał labirynt uliczek Angiers i poprowadził towarzyszy okrężną drogą przez najbardziej zatłoczone dzielnice, mając nadzieję na zgubienie pościgu. Co chwila zerkał przez ramię, udając, że podziwia mijane kobiety lub towary sprzedawców, ale nadal dostrzegał mundur podążającego za wozem strażnika.
– Nie możemy tak krążyć w nieskończoność, Rojer – rzekła w końcu Leesha. – Udajmy się lepiej do Jizell, zanim zrobi się ciemno.
Rojer skinął głową i zawrócił wóz do szpitala, który wkrótce ukazał się ich oczom. Była to pokaźna, dwupiętrowa budowla, wykonana niemalże w całości z drewna, jak wszystkie inne budynki w Angiers. Z boku znajdowała się niewielka stajnia dla gości.
***
– Pani Leesha? – zapytała ze zdumieniem dziewczyna zajęta sprzątaniem stajni.
– Tak, to ja, Roni – uśmiechnęła się Leesha. – Ależ ty wyrosłaś! Przykładałaś się do nauki podczas mojej nieobecności?
– Och, tak, pani! – odparła Roni, ale jej spojrzenie umknęło już ku Rojerowi, a potem ku Garedowi. Jako uczennica rokowała wielkie nadzieje, ale zanadto intrygowali ją mężczyźni. Liczyła sobie piętnaście lat i była w pełni dojrzała, gdyby przyszła na świat na wsi, zapewne już dochowałaby się własnych dzieci, lecz w Wolnych Miastach kobiety wydawano za mąż później i Leesha była z tego zadowolona.
– Biegnij powiedzieć pani Jizell, że przyjechaliśmy – powiedziała. – Nie miałam czasu napisać, stąd może nie mieć dla nas miejsca.
Roni skinęła głową i wybiegła ze stajni. Niedługo potem, gdy przybysze oporządzali wierzchowce, usłyszeli za plecami krzyk:
– Leesha!
Dziewczyna odwróciła się i znalazła w objęciach pani Jizell. Jizell, która niebawem miała ukończyć sześćdziesiąty rok życia, pomimo swej tuszy nadal promieniała energią. Podobnie jak Leesha w przeszłości pobierała nauki od Bruny, a szpitalem w Angiers zarządzała od ponad dwudziestu lat.
– Dobrze cię widzieć! – oznajmiła i cofnęła się nieco. Na szczęście, gdyż szczuplutkiej, zgniecionej w uścisku Leeshy zaczynało już brakować tchu.
– Dobrze wrócić na stare śmieci! – odparła z uśmiechem Zielarka.
– Och, i młody pan Rojer! – zagrzmiała Jizell i przygarnęła nieszczęsnego chłopaka do obfitej piersi, miażdżąc go w podobnym uścisku jak wcześniej Leeshę. – Jestem twoją dłużniczką, gdyż nie dość, że odprowadziłeś Leeshę do Zakątka, to jeszcze przywiodłeś mi ją z powrotem!
– To drobiazg – odparł Rojer. – Jestem winien wam obu więcej, niż potrafię spłacić.
– Możesz zacząć odpracowywać dług, przygrywając dziś wieczór pacjentom.
– Jeśli nie masz gdzie nas przenocować, nie będziemy się narzucać – odezwała się Leesha. – Możemy zatrzymać się w gospodzie.
– Prędzej mnie Otchłań pochłonie – sprzeciwiła się Jizell. – Zostaniecie tutaj i nie ma o czym mówić. Mamy sporo spraw do omówienia, a poza tym dziewczęta będą chciały cię ujrzeć.
– Dziękuję – uśmiechnęła się Leesha.
– Dobrze, a kim są twoi towarzysze? – Jizell już zwróciła się ku pozostałym. – Zaraz, pozwól mi odgadnąć – powiedziała, nim dziewczyna zdążyła otworzyć usta. – Przekonajmy się, czy wiernie opisujesz ludzi w swoich listach.
Zmierzyła wzrokiem Gareda i odchyliła nieco głowę, by spojrzeć mu w oczy.
– Ty to pewnie jesteś Gared Rębacz – odgadła.
– Tak, proszę pani – ukłonił się olbrzym.
– Z postury przypominasz niedźwiedzia, ale co za maniery! – oznajmiła Jizell i klepnęła go w muskularne ramię. – Chyba się zaprzyjaźnimy.
Następnie odwróciła się ku Wondzie, nie dając po sobie poznać, że widzi czerwone blizny na twarzy młodej kobiety.
– Wonda, ma się rozumieć? – zapytała.
– Tak, proszę pani – ukłoniła się łuczniczka.
– Wygląda na to, że Zakątek jest pełen miłych olbrzymów – stwierdziła Jizell. Wedle angieriańskich standardów do niskich nie należała, ale Wonda i tak górowała nad nią wzrostem. – Witaj!
– Dziękuję, pani – odparła Wonda.
Wreszcie Jizell zwróciła się ku Naznaczonemu, który nadal skrywał twarz.
– Ty, jak sądzę, nie wymagasz przedstawienia – rzekła. – Przyjrzyjmy ci się zatem.
Luźne rękawy Naznaczonego opadły do łokci, gdy uniósł ręce, by zdjąć kaptur. Oczy Jizell rozwarły się szerzej na widok tatuaży, ale ujęła dłonie mężczyzny, ścisnęła je serdecznie i spojrzała mu w oczy.
– Dziękuję ci za uratowanie życia Leeshy – powiedziała, a potem, nim zdążył zareagować, uścisnęła go mocno.
Zaskoczony spojrzał na Leeshę, otwartość starszej Zielarki wprawiła go w zakłopotanie.
– A teraz, skoro reszta z was zajmuje się końmi, chciałabym zamienić kilka słów z Leeshą na osobności – oznajmiła Jizell, a gdy wszyscy skinęli głowami, wprowadziła dawną podopieczną do szpitala.
Miejsce to było dla dziewczyny domem przez wiele lat i od razu poczuła radość na widok ciepłych znajomych wnętrz, choć szpital wydał jej się mniejszy niż rok temu.
– Twój pokój jest nadal taki, jak go zapamiętałaś – rzekła Jizell, jakby czytała jej myśli. – Kadie i kilka starszych dziewczyn ciągle na to narzekają, ale jeśli o mnie chodzi, to twój pokój, chyba że zdecydujesz inaczej. Możesz tam spać, a pozostałych umieścimy na wolnych łóżkach w salach pacjentów.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– No, chyba że chciałabyś zaprosić kogoś ze swoich towarzyszy do siebie – dodała z porozumiewawczym mrugnięciem.
Leesha wybuchnęła śmiechem. Jizell nie zmieniła się nic a nic i nadal uparcie wyszukiwała dla niej partnera.
– Nie, dziękuję – odparła Leesha.
– Cóż za marnotrawstwo! – rzekła Jizell. – Mówiłaś, że ten Gared to przystojniak, ale słowem się nie zająknęłaś, jak jest zbudowany, a połowa Opiekunów i Minstreli w mieście szepcze, że twój Naznaczony to Wybawiciel. O Rojerze nie wspomnę, bo z takiej zdobyczy każda dziewczyna byłaby rada, a obie wiemy, jaką ma na ciebie ochotę.
– Jesteśmy z Rojerem przyjaciółmi – powiedziała Leesha. – To samo się tyczy pozostałych.
Jizell wzruszyła ramionami i zmieniła temat:
– Dobrze, że wróciłaś do domu.
– Nie na długo, Jizell. – Leesha położyła jej dłoń na ramieniu. – Moim domem jest teraz Zakątek Wybawiciela. Wieś się rozrosła w niewielkie miasto i każda Zielarka im się przyda. Nie stać mnie na długi pobyt u ciebie.
– Nie dość, że Zakątek zabrał mi Vikę, to teraz jeszcze ciebie – westchnęła Jizell. – Jeśli tak dalej pójdzie, równie dobrze mogę sprzedać kram i otworzyć sklep w Zakątku.
– Przydałyby się dodatkowe Zielarki, ale nie zaraz. Liczba uchodźców, których gościmy, trzykrotnie przewyższa liczbę mieszkańców. To teraz nie miejsce dla ciebie i dziewczyn.
– Lub miejsce, gdzie przydamy się najbardziej.
– Obawiam się, że jeszcze trochę, a będziecie mieć aż nadto uchodźców tutaj, w Angiers – pokręciła głową Leesha.
17
Zachować pozory
333 ROK PLAGI, WIOSNA
Otwierać, w imię księcia! – zabrzmiało tuż po świcie, a potem rozległo się walenie do drzwi, wciąż zamkniętych na noc.
Jizell oraz jej goście, nadal siedzący przy stole jadalnym, zamarli. Byli sami, gdyż uczennice już dawno spożyły posiłek, a teraz podawały jedzenie pacjentom.
Rojer odniósł wrażenie, że upłynęły długie minuty, ale w rzeczywistości po ledwie kilku sekundach Jizell otarła usta i wstała.
– Cóż, trzeba zobaczyć, o co tam chodzi. Nie wstawajcie, proszę, i dokończcie posiłek. Nie wiem, czego chce książę, ale nie warto stawiać temu czoła z pustym żołądkiem.
Wygładziła suknię i podeszła do drzwi. Ledwie wyszła z kuchni, a Rojer zerwał się i przylgnął do framugi, by podsłuchać rozmowę.
– Gdzie on jest? – zabrzmiał niski męski głos, gdy tylko Jizell otworzyła.
Rojer ukucnął i dyskretnie wyjrzał zza framugi – ledwie można było dostrzec jego oko i kosmyk rudych włosów. Potężny, wysoki mąż w błyszczącej zbroi górował nad panią Jizell. Znad ramienia wystawała mu piękna pozłacana włócznia, a na napierśniku nosił znak Drewnianego Żołnierza. Rojer od razu rozpoznał tę twarz z mocno zarysowaną szczęką.
– To brat księcia Rhinebecka, książę Thamos – szepnął do towarzyszy.
– Mamy wielu pacjentów, Wasza Wysokość – w głosie Jizell znać było raczej zaskoczenie aniżeli lęk. – Poproszę o więcej szczegółów.
– Nie igraj ze mną, kobieto! – warknął książę, celując w nią palcem. – Doskonale wiesz...
– Wasza Wysokość, proszę! – przerwał mu inny głos, męski, lecz o wiele wyższy. – Przecież nie trzeba sięgać do gróźb!
Między Jizell a księciem wyrósł mężczyzna, jakby chciał ochronić Zielarkę przed karzącym palcem Thamosa. Na pierwszy rzut oka stanowił jego całkowite przeciwieństwo – był człowiekiem drobnym, nikczemnej urody, z łysiną na czubku głowy i wychudłą twarzą. Ciemne, proste włosy opadały mu na kryzę, a podbródek wieńczyła skromna bródka. Na długi nos nasadził okulary w drucianych oprawkach, przez co jego oczy wyglądały jak małe czarne kropki.
– Janson, pierwszy minister księcia – poinformował Rojer towarzyszy.
Thamos zerknął na ministra, który aż zadrżał, jakby się bał, że książę go uderzy, potem na Jizell i znów na ministra, ale napięcie z niego uleciało i po chwili skinął głową.
– Dobra, Janson, niech będzie po twojemu.
– Przepraszam za... za najście, pani Jizell – ukłonił się pierwszy minister. – Niemniej chcieliśmy uprzedzić ewentualny wyjazd niektórych spośród twoich, eee... gości.
Jedną ręką przycisnął do piersi skórzaną tuleję na listy, a drugą poprawił okulary.
– Gości? – powtórzyła Jizell, a książę Thamos warknął.
– Chodzi o Flinna Rębacza – rzekł Janson.
Jizell nadal patrzyła nań bez wyrazu.
– O... O Naznaczonego – sprecyzował pierwszy minister. W spojrzeniu Jizell pojawiła się czujność. – Zapewniam, pani, że nic mu nie grozi – dodał szybko Janson. – Jego Łaskawość chciałby po prostu zadać mu kilka pytań, nim zdecyduje, czy udzieli audiencji.
Rozległ się szurgot odsuwanego krzesła. Rojer odwrócił się i ujrzał, jak Naznaczony, wstając, daje mu znak.
– Nie ma problemu, pani Jizell – powiedział młody Minstrel, podchodząc do drzwi.
Janson obrzucił go niechętnym spojrzeniem i zmarszczył nos.
– Rojer z Gospody – stwierdził raczej, niż spytał.
– Jestem zaszczycony, iż mnie pamiętasz, ministrze – ukłonił się Rojer. Pozostali wyszli z kuchni w ślad za nim.
– Oczywiście, że cię pamiętam. Jakże mógłbym zapomnieć chłopca, którego przyprowadził Arrick, jedynego ocalałego po masakrze Rzeczułki?
Towarzysze Minstrela spojrzeli nań ze zdumieniem.
– Niemniej – ciągnął Janson, nadal marszcząc nos – przysiągłbym, że w raporcie mistrza Gildii Chollsa z ubiegłego roku wyczytałem, że zaginąłeś i najprawdopodobniej nie żyjesz.
Jego spojrzenie nabrało ostrości.
– Co gorsza, pozostawiłeś spory, niespłacony dług w Gildii, o ile się nie mylę.
– Rojer! – wykrzyknęła Leesha.
Rojer przybrał obojętny wyraz twarzy. Pieniądze, o których była mowa, stanowiły rekompensatę za złamanie nosa siostrzeńcowi ministra, Jasinowi, zwanemu Złotogłosym. Rzecz jasna, Jasin już pobrał opłatę we krwi.
– Przeszedłeś taki szmat drogi, by pogawędzić z Minstrelem? – spytał Naznaczony, występując przed Rojera. Kaptur okrywał cieniem twarz mężczyzny, przez co wydawał się mroczny i złowieszczy nawet tym, którzy dobrze go znali. Thamos sięgnął do włóczni.
Janson drgnął nerwowo, spoglądając to na jednego, to na drugiego, ale szybko odzyskał rezon.
– W rzeczy samej – zgodził się, zapominając o Minstrelu z łatwością, jakby nie chodziło o osobę, a zwykłą księgę rachunkową. Przestąpił z nogi na nogę, jakby zamierzał zaraz uskoczyć i skryć się za plecami księcia. – A więc to... to ty, tak? – zapytał.
Naznaczony odrzucił kaptur, ukazując księciu i ministrowi swe prawdziwe oblicze. Obaj wytrzeszczyli oczy, lecz poza tym nie dali po sobie poznać, iż ujrzeli coś niezwykłego.
Janson ukłonił się nisko.
– To zaszczyt poznać cię, panie Flinn. Pozwól, że przedstawię księcia Thamosa, kapitana Drewnianych Żołnierzy, najmłodszego brata księcia Rhinebecka i trzeciego w kolejce do bluszczowego tronu. Jego Wysokość przybył tu jako moja eskorta.
Wskazał księcia, który skinął uprzejmie, choć w jego spojrzeniu nadal kryło się wyzwanie.
– Wasza Wysokość. – Naznaczony pochylił głowę zgodnie ze zwyczajem przyjętym w Angiers. Leesha dygnęła, a Rojer wykonał swój najlepszy ukłon. Minstrel wiedział, że Naznaczony spotkał obu notabli, gdy pracował jako Posłaniec, lecz bez wątpienia nawet Janson, który słynął z doskonałej pamięci, nie rozpoznał dawnego sługi.
Janson zerknął na lewo, gdzie pojawił się mały chłopiec, do tej pory trzymający się z tyłu.
– Oto mój syn i asystent, Pawl – rzekł. Chłopiec liczył sobie góra dziesięć lat i był równie drobny jak ojciec, z identycznymi prostymi czarnymi włosami i twarzą podobną do pyska fretki.
Naznaczony ukłonił się chłopcu.
– Miło mi poznać ciebie i twojego syna, panie.
– Proszę dać sobie spokój z tytułami, wystarczy Janson – rzekł pierwszy minister. – Przecież jestem równie nisko urodzony jak wy wszyscy, zwykłym urzędnikiem, tyle że piastuję wysokie stanowisko. Przepraszam też, jeśli uderza was moja niezdarność czy nieskładna mowa. Z reguły podobnych zadań podejmuje się książęcy herold, mój siostrzeniec, ale pechowo się złożyło, że przebywa on teraz poza miastem.
– Jasin Złotogłosy jest nowym heroldem księcia? – wykrzyknął Rojer.
Zwrócił tym na siebie uwagę zebranych, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Rok temu Jasin i jego czeladnicy ciężko pobili Rojera i jego mentora Jaycoba, po czym pozostawili obu na pastwę losu, gdy zapadły ciemności. Młody Minstrel ocalał tylko dzięki Leeshy i kilku odważnym strażnikom, którzy nie zawahali się położyć własnego życia na szali, by ich uratować. Niestety, mistrz Jaycob nie przeżył. Mimo to Rojer nigdy nie złożył skargi i udawał, że nie pamięta napastników, z obawy, że Jasin skorzysta z kontaktów swego wuja i uniknie kary, po czym zacznie szukać zemsty na ocalałym z bijatyki.
Janson jednakowoż sprawiał wrażenie, że nie ma o tym pojęcia. Przyglądał się Rojerowi z zaciekawieniem, jakby w istocie sprawdzał jakąś zapomnianą księgę.
– Ach, tak – rzekł po chwili. – Mistrz Arrick i Jasin swego czasu rywalizowali, nieprawdaż? Z pewnością nie będzie zadowolony, gdy się dowie, że przegrał.
– Nie dowie się – odparł Rojer. – Został zabity na trakcie przez otchłańce trzy lata temu.
– Doprawdy? – Janson otworzył szerzej oczy. – Przykro mi to słyszeć. Arrick miał wiele wad, ale był świetnym heroldem i dobrze się zapisał w książęcej pamięci, nie tylko swoim bohaterstwem w Rzeczułce. Szkoda tylko, że był zamieszany w ów incydent w burdelu.
– Incydent w burdelu? – zapytała Leesha z rozbawieniem, patrząc na Rojera.
Janson natychmiast oblał się rumieńcem i głęboko ukłonił Leeshy.
– Ach, proszę o wybaczenie, zacna pani, iż poruszam tak niedelikatne tematy w obecności damy. Nie chciałem urazić.
– Nie czuję się urażona – zapewniła młoda kobieta. – Jestem Zielarką i przez to nawykłam do niedelikatnych tematów. Mam na imię Leesha. – Wyciągnęła dłoń. – Mieszkam w Zakątku Wybawiciela.
Słysząc nową nazwę, którą mieszkańcy nadali swej osadzie, książę wydął wargi, a chłopiec zmarszczył nos, lecz Janson skinął jedynie głową i dodał:
– Z niemałym zainteresowaniem śledzę twoją karierę od czasu, gdy pobierałaś nauki u pani Bruny.
– Tak? – spytała zaskoczona dziewczyna, lecz Janson wyjaśnił cierpliwie:
– Nie powinno cię to dziwić. Co roku przeglądam spis ludności i zwracam uwagę na wybitnych obywateli księstwa, zwłaszcza takich jak Bruna, która była rejestrowana co roku od czasu pierwszego spisu. Ten zaś miał miejsce ponad wiek temu, za rządów Rhinebecka Pierwszego. Przyglądałem się jej czeladniczkom, zastanawiając się, która przejmie schedę. Z wielkim żalem powitałem wieść o śmierci pani Bruny rok temu.
Leesha ze smutkiem pokiwała głową. Minister Janson nie odzywał się przez chwilę z szacunku dla zmarłej, po czym odchrząknął.
– A skoro już o tym mowa, pani Leesho – poprawił okulary i zmierzył ją tym samym ostrym spojrzeniem co wcześniej Rojera – wasz coroczny spis spóźnia się już o całe miesiące.
Leesha zarumieniła się, a Rojer zachichotał za jej plecami.
– Ja... Cóż... Mieliśmy nieco...
– ...spraw na głowie w związku z zarazą – dokończył Janson, a potem zerknął na Naznaczonego. – I innych ważnych problemów, które oczywiście rozumiem. Ale twój ojciec z pewnością ci uświadomił, pani, że papier napędza gospodarkę kraju.
– Tak, panie ministrze – skinęła głową Leesha.
– Janson, litości! – wtrącił Thamos, odsuwając pierwszego ministra na bok. Obrzucił przy tym postać Leeshy drapieżnym spojrzeniem i Rojer aż się najeżył. – Zakątek dość ostatnio przeszedł. Odpuść im póki co te twoje biurokratyczne sprawy, które nie mają końca.
Janson zmarszczył brwi, ale ukłonił się księciu.
– Wasza wola, panie.
– Książę Thamos, do usług. – Książę ukłonił się nisko i ucałował dłoń Leeshy. Na policzki Zielarki wystąpił rumieniec i Rojer skrzywił się z niechęcią.
Janson odchrząknął i zwrócił się do Naznaczonego:
– Dość już tego szurania papierami. Czy możemy przejść do spraw, z którymi przysyła nas książę?
Naznaczony skinął głową, a Janson zwrócił się do Jizell:
– Pani, byłbym zobowiązany, gdybyś wskazała nam ustronne miejsce, gdzie można swobodnie porozmawiać...
Jizell zaprowadziła ich do własnego gabinetu.
– Przyniosę dzbanek z herbatą – dodała i wróciła do kuchni.
Książę Thamos podał Leeshy ramię, a ona ujęła je z lekkim oszołomieniem. Gared nie odstępował ich ani na krok, ale jeśli Zielarka czy książę zwrócili na niego uwagę, żadne nie dało tego po sobie poznać.
Pawl ujął tuleję z dokumentami ojca i przypadł do biurka pani Jizell, gdzie rozłożył stertę notatek oraz kilka czystych kart. Przygotował również przybory do pisania oraz bibułę, po czym przysunął krzesło dla ojca, który zasiadł, ujął pióro i zamoczył je w atramencie.
Niespodziewanie uniósł głowę.
– Nie macie nic przeciwko, rzecz jasna, bym zapisał treść naszej rozmowy dla księcia? – zapytał. – Wykreślę oczywiście wszystko, co uznacie za nieodpowiednie lub niedyskretne.
– W porządku – rzekł Naznaczony, a Janson pokiwał głową i zerknął na kartkę.
– A zatem – rozpoczął – jak już mówiłem pani Jizell, książę z ogromną ochotą przyjmie na audiencji przedstawicieli... khm.... Zakątka Wybawiciela, ale zastanawia go, czy stanowicie autentyczną reprezentację miasteczka. Czy mógłbym się dowiedzieć, dlaczego pan Smitt, Mówca Zakątka, nie przybył z wami? Przecież uczestnictwo w podobnych delegacjach stanowi prawny i bynajmniej nie jedyny obowiązek Mówcy, czyż nie?
Jego dłoń w oszałamiającym tempie stawiała kolejne szeregi drobnych, niemalże nieczytelnych znaków. Janson zapisywał nawet własne słowa i co chwila oszczędnie zanurzał pióro w kałamarzu, nie roniąc nawet kropli atramentu.
– Tak może myśleć każdy, kto nigdy nie mieszkał poza miastem, panie ministrze – parsknęła Leesha. – W trudnych czasach ludzie potrzebują Mówcy. Uchodźcy z Rizon nadal napływają, a ci, którzy już przybyli, nie mogą zaspokoić nawet najbardziej podstawowych potrzeb. Trudno więc, by w takiej chwili Mówca opuszczał wieś. Wysłał mnie w zastępstwie.
– Ciebie? – zapytał z niedowierzaniem Thamos. – Kobietę?
Leesha skrzywiła się, ale Janson odchrząknął głośno, nim zdążyła się odciąć.
– Sądzę, iż Jego Wysokość miał na myśli to, że stosownym zastępcą dla Mówcy w takiej właśnie sytuacji powinien być wasz Opiekun, Jona.
– Święty Dom jest zatłoczony uchodźcami potrzebującymi schronienia – odparła Leesha. – Jona jest w tej samej sytuacji co Smitt.
– Dziwne, że Zakątek może się obyć bez Zielarki w tak trudnym okresie – rzucił prowokacyjnie Thamos.
– Dla Jego Łaskawości księcia Rhinebecka stanowi to problem – mówił Janson i patrzył na Leeshę, nie przerywając przy tym notowania. – Jak by to wyglądało, gdyby przyjął delegację z jednego ze swoich podległych siół, które nie szanuje bluszczowego tronu na tyle, by przysłać odpowiedniego Mówcę? Byłaby to zniewaga dla innych osad.
– Zapewniam, panie, że nie zamierzaliśmy nikogo znieważyć – odparła Leesha.
– Nie? – zapytał ostro Thamos. – Wasz Mówca powinien tu przybyć bez względu na okoliczności! Przecież Zakątek Drwali – położył nacisk na drugi człon nazwy – leży zaledwie sześć nocy stąd! Zdaje się, że Zakątek tego tam Wybawiciela przesunął się gdzieś dalej!
– A co mam teraz waszym zdaniem uczynić, Wasza Wysokość? – zapytała Leesha. – Zmarnować kolejne dwa tygodnie na przywiezienie tu Smitta, gdy za progiem stoi wroga armia?
Książę Thamos parsknął.
– Doprawdy proszę nie przesadzać! – rzekł Janson, nadal pisząc. – Książęca rodzina wie wszystko o krasjańskim najeździe na Rizon, ale niebezpieczeństwo grożące ziemiom księstwa Angiers jest znikome.
– Na razie – odparł Naznaczony. – Ale to nie są zwykłe najazdy. Fort Rizon i wsie otaczające miasto ongiś stanowiły spichlerz całej Thesy, a teraz znalazły się pod kontrolą Krasjan. Najeźdźcy spędzą może rok na podbitych terytoriach, zaciągną nowe oddziały spośród Rizończyków i przeszkolą je, a potem pochłoną Lakton. Być może upłyną całe lata, zanim ruszą na północ, ku waszemu miastu, ale zapewniam was, uczynią to na pewno. Jeśli chcecie stawić im czoła, będziecie potrzebowali sojuszników.
– Nawet jeśli twoje bujdy są chociaż częściowo prawdą, Fort Angiers nie obawia się garstki pustynnych szczurów! – warknął Thamos.
– Wasza Wysokość, proszę! – pisnął Janson. Gdy książę ucichł, Janson zwrócił się ku Naznaczonemu. – Czy mogę wiedzieć, skąd tyle wiesz o krasjańskich planach, panie Flinn?
– Czy masz egzemplarz świętej księgi Krasjan w swoich archiwach, ministrze? – spytał Naznaczony.
Spojrzenie Jansona zamgliło się na moment, jakby sprawdzał niewidzialną listę.
– Tak, nazywa się Evejah.
– Zalecam zatem jej lekturę. Krasjanie wierzą, że ich przywódca jest reinkarnacją Kajiego, Wybawiciela. Toczą właśnie swoją Wojnę w Blasku Dnia.
– Wojnę w Blasku Dnia? – zdziwił się Janson.
Naznaczony pokiwał głową.
– Evejah opisuje, jak Kaji podbił cały znany świat i zjednoczył go pod swoimi rozkazami, by wspólnie ruszyć na otchłańce. Jardir będzie chciał uczynić to samo. Po każdym zwycięstwie nastąpi zapewne okres konsolidacji, podczas którego Jardir będzie łamał opór swoich nowych poddanych i zmuszał ich do przyjęcia prawa Evejah – przy tych słowach zmierzył Jansona i Thamosa twardym spojrzeniem. – Naiwnością jednak byłoby sądzić, że Krasjanie zaniechają dalszych podbojów.
Książę odpowiedział dumnym, zuchwałym spojrzeniem, ale Janson pobladł zauważalnie. Pomimo chłodu poranka na jego twarzy pojawiły się krople potu.
– Sporo wiesz o Krasjanach jak na Rębacza, panie Flinn – zauważył.
– Spędziłem trochę czasu w Forcie Krasja – odparł Naznaczony. Janson znów coś zapisał swymi osobliwymi gryzmołami.
– Rozumiesz już, dlaczego musimy porozmawiać z Jego Łaskawością, ministrze – rzekła Leesha. – Krasjan stać na to, by się nie spieszyć. Dzięki spichlerzom zajętym w Rizon mogą żywić swoją armię w nieskończoność nawet po odcięciu szlaków handlowych z Północą.
Janson nawet nie zwrócił uwagi na jej słowa.
– Są ludzie, którzy utrzymują, że to ty jesteś Wybawicielem – powiedział do Naznaczonego.
– A ja jestem oswojonym otchłańcem – burknął Thamos pod nosem.
Naznaczony zlekceważył zaczepkę i nie spuszczał wzroku z ministra.
– Nie domagam się tego i nigdy się tego nie domagałem – odparł.
Janson potaknął, nie przestając pisać.
– Jego Łaskawość przyjmie to oświadczenie z wielką ulgą. Z kolei co do runów wojennych...
– Runy... – zaczęła Leesha, ale przerwał jej Naznaczony:
– Oczywiście ujawnimy je wszystkim za darmo – oznajmił, a widząc zaskoczone spojrzenia zebranych, dodał: – Otchłańce są wrogiem całej ludzkości, ministrze. To jedyna kwestia, w której zgadzam się z Krasjanami. Nie odmówię runów nikomu, kto chciałby walczyć za ich pomocą.
– O ile w ogóle działają – mruknął Thamos.
Naznaczony wreszcie spojrzał księciu prosto w oczy. Nawet ktoś tak pełen dumy jak Thamos nie był w stanie znieść jego wzroku i po chwili opuścił oczy.
– Wonda! – rzucił Naznaczony, nie patrząc na młodą kobietę. Ta drgnęła, słysząc własne imię. – Podaj mi strzałę ze swojego kołczanu.
Wyciągnął rękę, a Wonda posłusznie włożyła w nią strzałę. Naznaczony ułożył pocisk na dłoni i zaprezentował księciu, nie kłaniając się jednak, stojąc przed nim jak równy przed równym.
– Wypróbujcie ją, Wasza Wysokość – rzekł. – Stańcie dziś w nocy na murze i każcie najlepszemu ze swoich strzelców posłać tę strzałę w największego demona. Sami zdecydujecie, czy działa, czy nie.
Thamos cofnął się, a potem szybko wyprostował, jakby się obawiał, że zebrani uznają, iż zląkł się Naznaczonego. Skinął głową i wziął strzałę.
– Tak też się stanie.
Pierwszy minister odsunął krzesło i wstał, a Pawl doskoczył, by nakryć bibułą mokre jeszcze kartki i wsunąć je do tulei. Zebrał również pióro oraz kałamarz i wytarł blat, gdy tymczasem Janson podszedł do księcia Thamosa.
– To chyba póki co wszystko – rzekł minister. – Jego Łaskawość przyjmie was jutro w zamku, godzinę po świcie. Przyślę po was powóz, by uniknąć... khm... nieprzyjemności, gdyby – jego spojrzenie umknęło na moment ku Naznaczonemu – ujrzano was na ulicach.
Naznaczony ukłonił się.
– Dziękujemy bardzo.
Leesha i Rojer również się pokłonili.
– Ministrze – odezwała się nagle Leesha, podchodząc do niego bliżej i zniżając głos – słyszałam, że Jego Łaskawość pragnie spłodzić potomka.
Thamos nachmurzył się, ale Janson uniósł dłoń, powstrzymując księcia od mówienia.
– To, iż bluszczowy tron nie ma następcy, nie stanowi żadnej tajemnicy – odrzekł spokojnie.
– Pani Bruna specjalizowała się w leczeniu bezpłodności – wyjaśniła Leesha. – I przekazała mi swój talent. Byłabym zaszczycona, gdyby pozwolono mi przeprowadzić badania, jeśli książę wyrazi takie życzenie.
– Mój brat jest w stanie spłodzić potomka bez niczyjej pomocy – warknął Thamos.
– Oczywiście, Wasza Wysokość – dygnęła Leesha. – Niemniej uznałam, iż być może warto przebadać księżną, gdyby to ona miała trudności.
Janson zmarszczył brwi.
– Dziękuję za szczerą propozycję, pani, ale Jej Wysokość ma własne Zielarki i osobiście odradzałbym podejmowanie tego tematu przed obliczem Jego Wysokości. Przekażę twoją ofertę, pani, nieoficjalną drogą.
Była to dość mglista obietnica, niemniej Leesha skinęła głową i nie odezwała się już ani słowem. Minister wraz z księciem skierowali się do drzwi, lecz nim wyszli, Janson odwrócił się jeszcze do Rojera.
– Mam nadzieję, że odwiedzisz Gildię, by sprecyzować swój status i uregulować długi przed ponownym opuszczeniem miasta?
– Tak – odparł Minstrel ponuro.
– Jestem pewien, iż opowieści o twoich niedawnych przygodach pomogą ci spłacić należności, niemniej mam nadzieję, że okażesz dyskrecję co do pewnych – przy tych słowach znów zerknął na Naznaczonego – subiektywnych interpretacji niektórych wydarzeń. Liczę też, że sensacyjne interpretacje nie okażą się nazbyt kuszące.
– Oczywiście, panie ministrze. – Rojer poparł swe słowa głębokim ukłonem.
– A zatem do widzenia – oznajmił Janson i wraz z księciem wyszli ze szpitala.
– Incydent w burdelu? – zapytała Leesha.
– Nawet cała chmara drzewnych demonów nie skłoniłaby mnie, bym ci o tym opowiedział – rzekł Rojer. – Tak więc równie dobrze możesz dać sobie spokój z pytaniami.
***
Leesha patrzyła przez okno w kuchni Jizell, jak podjeżdża powóz, na którego szerokich drzwiach znajdował się herb Rhinebecka – drewniana korona na tronie porośniętym bluszczem. Powozowi towarzyszył książę Thamos w pełnej zbroi, dosiadający ogromnego ogiera, oraz pieszy oddział elitarnych gwardzistów zwanych Drewnianymi Żołnierzami.
– Przywiedli tu całą armię – powiedział Rojer, który stanął za nią i wyjrzał przez okno. – Nie mam pojęcia, czy jesteśmy chronieni, czy więzieni.
– A niby czemu dzień miałby różnić się od nocy? – zapytał Naznaczony.
– Może książę zawsze tak postępuje z ludźmi, których zaprasza na audiencję – rzekła Leesha.
Rojer pokręcił głową.
– Jechałem tym powozem wielokrotnie, kiedy Arrick był heroldem. Nigdy w mieście nie towarzyszyli mu Drewniani Żołnierze.
– Zapewne przetestowali strzałę zeszłej nocy – domyśliła się Leesha. – To zaś oznacza, że wiedzą, iż nie opowiadamy kłamstw.
– Co ma być, to będzie. – Naznaczony wzruszył ramionami. – Lepiej, aby to była eskorta. W przeciwnym razie Rhinebeckowi zostanie banda kalek.
Leesha otwarła szeroko usta, lecz nim zdołała odpowiedzieć, Naznaczony wyszedł na dziedziniec przed szpitalem. Reszta ruszyła w ślad za nim.
Lokaj w powozie ustawił małe schodki i przytrzymał drzwi. Thamos przyglądał się wsiadającym z grzbietu rumaka, tylko Naznaczonego powitał skinieniem głowy. Gdy cała trójka wsiadła, powóz ruszył ku pałacowi Rhinebecka, terkocząc po bruku.
Zamek książęcy był w okolicy jedyną budowlą, którą w całości wzniesiono z kamienia, stanowił też niezwykły popis bogactwa. Podobnie jak w przypadku księcia Euchora z Miln, zamek Rhinebecka był niewielką samowystarczalną fortecą w obrębie murów miasta. Zamek otaczała otwarta przestrzeń, miał także osobne mury obronne, mierzące sobie trzydzieści stóp i pokryte ogromnymi runami, rytymi, a następnie wypełnionymi lakierem. Wyglądały na niezniszczalne, choć nigdy nie zostały sprawdzone przez przeciwnika silniejszego niż samotny demon wichrowy. Gdyby obrona Angiers została przełamana i do miasta wtargnęłaby horda demonów, Rhinebeck mógłby po prostu zamknąć bramy i bezpiecznie doczekać świtu, nawet gdyby wokół rozpętała się pożoga. Po przekroczeniu bramy powóz minął prywatne ogrody i pastwiska księcia, wśród których wznosiły się dziesiątki budynków przeznaczonych dla służących i rzemieślników. Minęła dłuższa chwila, nim orszak dotarł do pałacu, imponującej kilkupiętrowej budowli z wieżyczkami obserwacyjnymi wznoszącymi się ponad barierą runiczną.
Runy chroniące pałac stanowiły istne dzieło sztuki i Leesha wyczuła magię kryjącą się w symbolach. Jej oczy przemknęły po niewidzialnych liniach mocy, które tworzyły ochronną sieć.
– Proszę za mną – powiedział książę Thamos do Naznaczonego, gdy powóz zatrzymał się przed wejściem. Leesha zmarszczyła brwi, gdy szła za księciem, zastanawiając się, czy ze względu na Naznaczonego będzie ignorowana przez całą rozmowę. Arlen wielokrotnie powtarzał, że nie weźmie na siebie odpowiedzialności za Zakątek, podobnie jak Marick, który nie poczuwał się do obowiązku wobec uchodźców z Rizon. Czy Leesha mogła zatem zaufać wytatuowanemu mężczyźnie, że przedłoży dobro miasteczka ponad własne korzyści?
Sklepienie sieni pałacowej wznosiło się wysoko, lecz w olbrzymiej sali nie było ani jednego petenta. Książę nie zaprowadził jednak Naznaczonego, Rojera i Leeshy do głównej sali tronowej, ale powiódł ich korytarzami o podłogach wyściełanych grubymi dywanami i ścianach obwieszonych tkaninami oraz obrazami. Grupa dotarła wreszcie do poczekalni z kanapami obitymi aksamitem i marmurowym kominkiem, w którym huczał ogień.
– Zasiądźcie i poczekajcie na wezwanie księcia – polecił Thamos. – Służba poda wam przekąski.
– Dziękuję – rzekł Naznaczony, gdy pojawił się lokaj z tacą z napojami i niewielkimi kanapkami. Dwóch Drewnianych Żołnierzy stało sztywno wyprostowanych, trzymając włócznie w pogotowiu.
Czas płynął, a Rojer, znudzony oczekiwaniem, w końcu zaczął żonglować pustymi filiżankami.
– Jak sądzicie, ile jeszcze Rhinebeck każe nam czekać? – zapytał, wybijając stopami rytm, łapiąc i rzucając filiżanki swą okaleczoną dłonią.
– Na tyle długo, by dać nam do zrozumienia, że to on jest panem sytuacji – odparł Naznaczony. – Książęta zawsze sobie życzą, by czekano pod ich drzwiami. Im ważniejszy gość, tym dłużej będzie liczył włókna w dywaniku przed salą tronową. To nużąca gra, ale jeśli Rhinebeck czuje się przez to bezpieczny, niech sobie gra, jak mu się żywnie spodoba.
– Szkoda, że nie wzięłam robótki – poskarżyła się Leesha.
– Mam kilka nieskończonych, moja droga – rozległ się spokojny głos za plecami oczekujących. – Rozpoczynanie pracy zawsze dobrze mi szło, ale nigdy jakoś nie udawało mi się skończyć.
Leesha odwróciła się i ujrzała w progu ministra Jansona trzymającego pod ramię szacowną damę, która liczyła sobie chyba z osiemdziesiąt lat.
Rojer aż podskoczył wystraszony, a Leesha skrzywiła się, gdy jedna z filiżanek, którymi żonglował, uderzyła o podłogę. Na szczęście odbiła się od grubego dywanu i nie pękła.
Dama zmierzyła Rojera spojrzeniem, z którego Elona byłaby dumna.
– Jak widzę, Arrick nigdy nie zabrał się do uczenia cię dobrych manier – oznajmiła, a policzki Rojera oblał rumieniec o wiele bardziej jaskrawy niż jego włosy.
Była drobną kobietą, nawet jak na standardy angieriańskie, ledwie pięć stóp od białej krasjańskiej koronki wzdłuż rąbka szerokiej sukni z zielonego aksamitu po lakierowany drewniany diadem, ułożony na mocno upiętych siwiuteńkich włosach. Diadem był oprawiony w złoto i zdobiony cennymi klejnotami. Dama, chuda niczym trzcina i lekko przygarbiona, wspierała się na ramieniu ministra dłonią o pomarszczonej, niemalże przejrzystej skórze. Wysoki aksamitny kołnierz otaczający jej szyję zdobił szmaragd wielkości piąstki małego dziecka.
– Pozwólcie, że przedstawię Jej Łaskawość Lady Araine, Księżną Matkę i rodzicielkę Jego Łaskawości księcia Rhinebecka Trzeciego, Strażnika Leśnej Fortecy...
– Tak, tak – przerwała mu Araine. – Wszyscy ludzie na tym świecie znają tytuły mojego syna, a ja wcale nie staję się młodsza od tego, że recytujesz mi je po raz tysięczny w tym tygodniu, Janson.
– Proszę o wybaczenie, moja pani. – Minister ukłonił się lekko.
Leesha dygnęła, a mężczyźni pochylili głowy. Wonda zaś, która nosiła męskie spodnie i nie miała spódnicy, którą mogłaby rozłożyć, przyjęła niezdarną pozę, której do pokłonu było równie daleko jak do dygnięcia.
– Jeśli masz zamiar nosić się jak mężczyzna, dziewczyno, to kłaniaj się również jak mężczyzna – oznajmiła Araine i zarumieniona po uszy Wonda pokłoniła się głęboko.
Staruszka burknęła ukontentowana i zwróciła się do Leeshy.
– Przybyłam tu, by uwolnić cię od męczącego towarzystwa mężczyzn, moja droga. – Zerknęła przy tym na Wondę. – I tę młodą damę również.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Łaskawość – Leesha dygnęła po raz drugi – niemniej pełnię obowiązki Mówczyni Zakątka Wybawiciela i muszę tu pozostać na czas audiencji.
– Cóż za bzdura – żachnęła się Araine. – Kobieta Mówcą? Może w takim Miln pozwalają sobie na podobną frywolność, ale w Angiers szanuje się tradycję. Kobiety nie zostały stworzone po to, by zajmować się sprawami państwowymi.
Księżna puściła ramię Jansona i przylgnęła do Leeshy, ciągnąc ją ku drzwiom, udając, że brak jej sił i jest zmuszona oprzeć się na Zielarce.
– Pozostaw mężczyzn z ich księgami rachunkowymi i proklamacjami – dodała. – My sobie pogawędzimy o bardziej kobiecych sprawach.
Leeshę zaskoczyła siła starszej kobiety. Księżna nie była wcale tak krucha, jak się wydawało. Niemniej perspektywa siedzenia po próżnicy wśród ustrojonych dam i przysłuchiwania się jałowym rozmowom o modzie i pogodzie, podczas gdy mężczyźni rozprawiają o przyszłości Zakątka, była dla Leeshy nie do przyjęcia.
Janson pochylił się ku Zielarce, która usiłowała opierać się starszej pani.
– Niemądrze jest rozgniewać księżną – szepnął. – Zalecałbym nie sprzeciwiać się jej kaprysom. Książę tak czy owak każe na siebie jeszcze jakiś czas czekać, a ja przyjdę po ciebie, pani, gdy audiencja się rozpocznie.
Leesha zerknęła na niego, lecz twarz ministra była nieprzenikniona. Zmarszczyła brwi i niechętnie pozwoliła księżnej, by wyciągnęła ją z poczekalni. Nie należało narażać się rodzinie panującej.
***
– Kobiece skrzydło znajduje się z tej strony, moja droga – rzekła Araine, prowadząc Leeshę długim, bogato zdobionym korytarzem. Nie licząc skarbca Naznaczonego, Zielarka nigdy wcześniej nie widziała takiego zbytku jak w pałacu. Jej ojciec był kiedyś najbogatszym człowiekiem w Zakątku Drwali, ale majątek Erny’ego w porównaniu z książęcym przypominał ochłapy rzucone psom po wielkiej uczcie. Każdy krok w zamku tłumiły puszyste, gęste dywany, utkane w bajeczne wzory, ściany zdobiły tkaniny oraz marmurowe posągi. Wymalowany na złoto sufit mienił się w blasku świeczników.
We wszystkich osadach Angiers głodowali uchodźcy z Rizon, ale czy członkowie rodziny panującej, otoczeni takim zbytkiem, naprawdę mogli to zrozumieć? Leeshy przyszła na myśl jej własna matka, która zawsze dbała w pierwszej kolejności o własne wygody, a o innych troszczyła się tylko na pokaz.
Araine z początku szła powoli, szurając stopami, ale z każdą chwilą jej kroki stawały się mocniejsze i wątła staruszka wiodła młodszą kobietę przez ogromny pałac niczym mężczyzna prowadzący partnerkę w tańcu. Wonda szła za nimi w ciszy, aż minęły ostatnie drzwi, dopiero wtedy księżna zaszczyciła ją spojrzeniem.
– Bądź taka dobra i zamknij drzwi – powiedziała, a gdy Wonda zatrzasnęła masywne dębowe wrota, dodała: – O, co za miła dziewczyna. Dobrze, a teraz przyjrzyjmy się tobie.
Ostatnie słowa skierowane były do Leeshy. Staruszka pociągnęła ją za ramię i dziewczyna chcąc nie chcąc zawirowała jak fryga. Księżna pani zmierzyła ją wzrokiem i wydęła lekko usta.
– A więc to ty jesteś tym genialnym dzieckiem, z którego tak dumna była Bruna – stwierdziła takim tonem, jakby chciała podkreślić, że bynajmniej nie jest pod wrażeniem. – Ile masz lat, dziewczyno? Dwadzieścia pięć?
– Dwadzieścia osiem – odparła Leesha.
Araine parsknęła.
– Bruna mawiała, że Zielarka przed pięćdziesiątką jest guzik warta.
– Znaliście Brunę, Wasza Łaskawość? – zapytała zaskoczona Leesha.
Araine zachichotała.
– Znałam? Ta stara wiedźma wyciągnęła mi dwóch książąt spomiędzy nóg, więc chyba mogę uznać, że ją znałam. Pether przyszedł na świat prawie pięćdziesiąt lat temu, a już wtedy Bruna była niemalże tak stara jak ja w tej chwili. Thamos urodził się dziesięć lat później – ogromne niemowlę, podobnie jak jego bracia, a ja już nie byłam pierwszej młodości i potrzebowałam doświadczonej położnej. Bruna liczyła już sobie ponad osiemdziesiąt lat i nie kwapiła się do wyjazdu z Zakątka, gdy posłałam herolda, by błagał ją na kolanach. Nie przestała marudzić ani przez chwilę, ale mimo to spakowała się i przyjechała, a potem została w pałacu na długie miesiące. Przyjęła nawet dwie dziewczyny na naukę, Jizell i Jessę.
– Jessę? – zapytała Leesha. – Nigdy nic o niej nie wspominała.
– Ha! – parsknęła Araine. – Nic dziwnego.
Leesha spodziewała się, że księżna powie coś więcej na temat nieznanej uczennicy, ale staruszka powróciła do Bruny:
– Gdyby zechciała, mianowałabym ją książęcą Zielarką, lecz ta przeklęta stara wiedźma wróciła do domu zaraz po przecięciu pępowiny Thamosa. Powiedziała, że gardzi tytułami, a jedyne, co się dla niej liczy, to jej dzieci w Zakątku. Czy to właśnie czujesz, dziewczyno? – spytała nagle, patrząc na Leeshę badawczo. – Czy Zakątek jest dla ciebie wszystkim? Czy odpowiedzialność za osadę jest ważniejsza niż powinności wobec bluszczowego tronu?
Leesha spojrzała jej w oczy i skinęła głową.
– Tak.
Araine patrzyła długą chwilę, zupełnie jakby czekała, aż Leesha mrugnie, ale w końcu mruknęła z zadowoleniem.
– Gdybyś udzieliła innej odpowiedzi, nie zaufałabym już ani jednemu twemu słowu. Ach, przejdźmy do ważniejszych spraw. Janson utrzymuje, że odziedziczyłaś talent Bruny w leczeniu bezpłodności.
Leesha znów skinęła głową.
– Bruna wtajemniczyła mnie w arkana, a ponadto mam za sobą lata praktyki.
Araine znów przeszyła ją bacznym spojrzeniem.
– Nie aż tyle tych lat było – stwierdziła. – Ale póki co wybaczę ci brak doświadczenia. Nie zaszkodzi, jak ją przebadasz. Wszyscy inni mają już to za sobą.
– Ją?
– Księżną – rzekła Araine. – Moją ostatnią synową. Chcę wiedzieć, czy to dziewczyna jest bezpłodna, czy mój syn.
– Nie ustalę obu tych rzeczy, badając jedynie księżną.
– Byłoby szczytem bezczelności, gdybyś twierdziła, że to potrafisz. Ale zajmijmy się najpierw jedną rzeczą – zbadaj dziewczynę.
– Oczywiście – rzekła Leesha. – Czy jest coś, co możecie mi, pani, powiedzieć o Jej Wysokości, nim przystąpię do badań?
– Jest zdrowa i energiczna jak źrebak, ma mocną budowę ciała i szerokie biodra – odparła Araine. – Nie jest może najbystrzejszą kobietą na świecie, ale tego właśnie Angieriańczycy oczekują od dam. Jej bracia są stosunkowo sprytni, a więc zakładam, że to cecha nabyta, a nie wrodzona. Po ostatnim rozwodzie Rhinebecka osobiście wybrałam ją z grona rokujących nadzieję młodych panien, mając na uwadze głównie potencjał rozpłodowy. Lady Melny jest najmłodsza z dwanaściorga rodzeństwa, lecz ma tylko trzy siostry. Wszystkie urodziły już własne dzieci – dwóch chłopców na jedną dziewczynkę. Jeśli ktokolwiek jest w stanie dać bluszczowemu tronowi dziedzica, jest to właśnie Melny. Oczywiście mojego syna interesował głównie rozmiar jej piersi, ale na szczęście nawet tak wielkie niemowlę jak Rhiney ma co ssać.
– Od jak dawna są małżeństwem? – zapytała Leesha, ignorując komentarze księżnej.
– Od roku – odparła Araine. – Książęca Zielarka nie przestaje warzyć naparów pobudzających płodność, a na czas płodnych dni nakazuję Jansonowi zamykać burdele, ale mimo to małżonka księcia nadal krwawi równie regularnie jak przed ślubem.
Araine prowadziła Leeshę przez labirynt prywatnych korytarzy i schodów wykorzystywanych przez kobiety z rodziny panującej. Dostrzegła służące, ani jednego mężczyzny. W końcu obie kobiety znalazły się w luksusowej sypialni pełnej aksamitnych poduszek i krasjańskich jedwabi. Młoda księżna stała przed jednym z wielkich witraży i spoglądała na miasto. Miała na sobie szeroką zielono-żółtą suknię, krótszą z przodu i ściągniętą mocno w talii. Na jej wysoko upiętych włosach spoczywała złota tiara wysadzana klejnotami, a twarz zdobił zmysłowy makijaż. Była gotowa w każdej chwili odpowiedzieć na wezwanie księcia. Nie mogła sobie liczyć więcej niż szesnaście lat.
– Melny, oto pani Leesha z Zakątka Drwali – przedstawiła ją Araine.
– Zakątka Wybawiciela – poprawiła ją Leesha, na co Araine zareagowała jedynie uśmiechem pobłażania.
– Pani Leesha zna się doskonale na zwalczaniu bezpłodności – ciągnęła Araine – i zaraz cię przebada. Zdejmij suknię.
Dziewczyna skinęła głową i bez chwili wahania sięgnęła do sznurków gorsetu. Nie było wątpliwości, kto sprawuje prawdziwą władzę wśród kobiet księcia. Służące przypadły do księżnej małżonki, by pomóc z zapięciami, i po chwili suknia została ułożona obok łóżka.
– Zbadaj ją, jak chcesz – mruknęła Araine Leeshy do ucha. – Tę dziewczynę szturchano i nadziewano częściej niż byle zdzirę za pół miedziaka.
Leesha pokręciła głową ze współczuciem dla biednej księżnej, ale zaraz pochyliła się i otworzyła sakwę z ziołami, skąd wyjęła kolekcję buteleczek i tamponów. Miała nadzieję, że ta chwila nastąpi, stąd wyposażyła się w odpowiednie chemikalia.
Młoda księżna stała potulnie i nie wymówiła słowa skargi, gdy Leesha przystąpiła do badań, ale gdy Zielarka przyłożyła ucho do jej klatki piersiowej, przekonała się, że serce Melny bije jak szalone. Była przerażona tym, co się z nią stanie, jeśli, jak jej poprzedniczki, nie zdoła urodzić potomka. Leesha zaś zastanawiała się, czy księżna Melny miała coś do powiedzenia w kwestii ślubu, czy też w myśl ogólnie przyjętego zwyczaju małżeństwo zostało zaaranżowane przez rodziców, którzy nie zapytali córki o zdanie.
Leesha pobrała próbkę moczu oraz wydzieliny pochwowej, po czym zmieszała je ze środkami chemicznymi i odstawiła na chwilę. Pomacała łono dziewczyny, posunęła się nawet do tego, że wsunęła palec, by zbadać szyjkę macicy. W końcu uśmiechnęła się do księżnej.
– Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, Wasza Wysokość. Dziękuję za współpracę. Proszę się ubrać.
– Dziękuję ci, pani – rzekła żona Rhinebecka. – Mam nadzieję, że uda ci się odkryć, co jest ze mną nie tak.
– Nie sądzę, by było coś z wami nie tak, pani – odparła Leesha. – Niemniej jeśli coś należy poprawić, proszę być spokojną, damy sobie z tym radę.
Młoda księżna uśmiechnęła się słabo i pokiwała głową. Z pewnością usłyszała to od tuzina innych Zielarek i nie miała żadnego powodu, by uważać, że Leesha jest inna. Powróciła do tego samego okna, przy którym stała poprzednio, a Leesha nachyliła się nad probówkami, by zbadać odczyt. Księżna matka podeszła bliżej.
– Wygląda na to, że wszystko z nią w najlepszym porządku – stwierdziła Zielarka. – Mogłaby urodzić armię następców tronu.
Araine podała jej siateczkę wypełnioną suszonymi ziołami.
– Z tego książęca Zielarka przygotowuje wywar pobudzający płodność.
– Powszechnie stosowane zioła – oznajmiła Leesha, powąchawszy zawartość. – Z pewnością nie zaszkodzi, choć potrafiłabym sporządzić coś mocniejszego... Obawiam się jednak, że nie miałoby to większego znaczenia.
– A zatem sądzisz, że wina leży po stronie mojego syna.
– Kolejnym logicznym krokiem byłoby zbadanie właśnie jego, Wasza Łaskawość.
– Ten uparty osioł nie pozwala Zielarce zajrzeć sobie do gardła nawet wtedy, gdy kaszląc, wypluwa własne wnętrzności – parsknęła Araine. – Raczej wątpię, czy pozwoliłby ci dotknąć swojej męskości, chyba że...
Otaksowała Leeshę wzrokiem i uśmiechnęła się krzywo.
– Chyba że chciałabyś go zbadać i zdobyć próbkę w tradycyjny sposób.
Leesha obrzuciła ją nieprzyjemnym spojrzeniem, a Araine wybuchła śmiechem.
– Takiej odpowiedzi się spodziewałam! – zachichotała. – Dobrze, a więc dziewczę wykona tę robotę za ciebie! Od czego w końcu mamy młodą księżną?
***
Minister Janson nie opuścił poczekalni po wyjściu starszej księżnej wraz z Leeshą i Wondą. Wyjął niewielkie pudełko z gładkiego, polakierowanego drewna dębowego i wręczył Rojerowi.
– Znaleźliśmy je w komnacie Arricka po jego zniknięciu – oznajmił. – Poinformowałem Gildię Minstreli, iż znajdujemy się w posiadaniu tego przedmiotu, ale mistrz jakoś nie miał ochoty go odebrać. Zaskoczyło mnie to, przyznaję. Uchodząc, Arrick pozostawił jedynie puch z materaca, nie zawahał się również spakować kilku rzeczy, które tak naprawdę do niego nie należały, ale to puzderko zostawił na stole.
Rojer ujął pudełko i otworzył. W środku na wyściółce z zielonego aksamitu znajdował się złoty wisior na ciężkim, plecionym łańcuchu. Na medalionie wygrawerowano dwie włócznie, skrzyżowane na tle tarczy z herbem księcia Rhinebecka – liściastą koroną nad tronem pokrytym bluszczem.
Rojer sporo pamiętał z lekcji heraldyki udzielonych mu przez Arricka i od razu rozpoznał książęcy angieriański Medal za Męstwo, najwyższe wyróżnienie, jakie mogło spotkać człowieka. Młody Minstrel otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Czegóż dokonał Arrick, by zasłużyć na taki zaszczyt, i dlaczego nie wziął odznaczenia? Pominąwszy symboliczną wartość, medal musiał kosztować fortunę. W Angiers, gdzie ustawicznie brakowało metalu, sam łańcuch był sporo wart, a złoto...
– Jego Łaskawość przyznał medal Arrickowi za dzielność, jaką okazał podczas upadku Rzeczułki – rzekł Janson, jak gdyby czytał myśli Rojera. – Wystarczyłoby, żeby ocalił własne życie i powrócił złożyć księciu meldunek, ale Arrick stawił czoła otchłańcom i ocalił ciebie, chłopca liczącego sobie ledwie trzy latka, który nie potrafił uciec ani schować się samodzielnie...
Urwał i pokręcił głową. Rojer zaś poczuł się, jakby minister smagnął go właśnie w twarz.
– Nie mam pojęcia, dlaczego nie chciał go zabrać – powiedział martwym głosem, przełykając z trudem ślinę. – Dziękuję, że go przechowałeś, panie ministrze.
Z tymi słowami zamknął pudełko i wsunął do pstrokatej torby, którą nosił na ramieniu.
– Cóż... – Janson, gdy nie było wątpliwości, że Rojer nie ma już nic do powiedzenia, zerknął na Naznaczonego. – Jeśli jesteś gotowy, panie Flinn, Wasza Łaskawość zechce przyjąć delegację.
– Ale Leesha... – zaczął Rojer.
Minister zasznurował usta.
– Jego Łaskawość nie życzy sobie przyjmować kobiet w sali tronowej – rzekł. – Zapewniam, że pani Leesha jest w dobrych rękach. Przebywa właśnie w towarzystwie księżnej i jej dam dworu. Możecie opowiedzieć jej o przebiegu audiencji, po tym jak Jego Łaskawość zechce was zwolnić.
Naznaczony zmarszczył brwi i wbił złowrogie spojrzenie w ministra, ten zaś zesztywniał ze strachu i zerknął ku gwardzistom przy drzwiach, ale nie ustąpił.
– Dobrze więc – rzekł w końcu Naznaczony. – Prowadź.
– Tędy, proszę. – Janson ukłonem zamaskował westchnienie ulgi.
***
Książę Rhinebeck był mężczyzną wysokim jak na Angieriańczyka, ale nadal niższym od większości mieszkańców Zakątka Wybawiciela. Liczył już sobie ponad pięćdziesiąt lat i choć nadal imponował rozłożystymi ramionami, mięśnie zaczynały mu powoli flaczeć. Zarówno jego szmaragdowy, poplamiony sosem kubrak, jak i brązowe spodnie wykonane zostały z rzadkiego krasjańskiego jedwabiu. Na lśniących brązowych włosach, tu i ówdzie przyprószonych siwizną, nosił drewnianą koronę Angiers, dłonie i szyję zdobiły pierścienie i naszyjniki z milneńskiego złota.
Po prawicy księcia na nieco niższym tronie zasiadał jego brat i następca, książę Mickael, odziany z podobnym przepychem. Choć był niemalże w tym samym wieku co książę, wydawał się bardziej od niego krzepki, a jego włosy spinał diadem ze złota. Po lewicy z kolei zasiadał Pasterz Pether, człowiek jeszcze grubszy od Rhinebecka, choć zarówno ogolona głowa, jak i niewyszukana brunatna szata miały znamionować surowość i ubóstwo. Tymczasem w przeciwieństwie do większości Opiekunów, którzy odziewali się w stroje z prostych materiałów, Pasterz miał na sobie szatę z wełny najwyższej jakości, przepasaną żółtą jedwabną szarfą.
Książę Thamos nie usiadł. Stał u stóp tronu w napierśniku, nagolennikach z runami i z włócznią w pogotowiu, podobnie jak Drewniani Żołnierze przy wejściu, choć Rojera, jak i resztę skrupulatnie przeszukano i rozbrojono przed wpuszczeniem na salę tronową. Tak czy owak, stojąc u boku Gareda i Naznaczonego, Rojer czuł się równie bezpiecznie jak w środku Zakątka Wybawiciela w miłym blasku słońca.
– Oto Jego Łaskawość książę Rhinebeck Trzeci! – oznajmił Janson. – Strażnik Leśnej Fortecy, Powiernik Drewnianej Korony i władca całego Angiers!
Rojer opadł na kolano, Gared uczynił to samo. Naznaczony jednakże ograniczył się tylko do ukłonu.
– Uklęknij przed swoim księciem! – warknął Thamos, celując w niego włócznią.
– Nie chcę was urazić, Wasza Wysokość, ale nie jestem Angieriańczykiem.
– Cóż to za nonsens? – zapytał gniewnie książę Mickael. – Jesteś przecież Flinn Rębacz z Zakątka Drwali, urodzony w księstwie Angiers i tu wychowany. Chcesz dać mi do zrozumienia, że Zakątek nie przynależy już do księstwa?
Thamos zacisnął pięści na włóczni i wycelował ostrze w gości, a Rojer przełknął z trudem ślinę. Oby Naznaczony wiedział, co czyni.
Ten jednakże sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia.
– Nie, nie chciałem dać nic takiego do zrozumienia, Wasza Wysokość. Nie nazywam się Flinn Rębacz, zostałem jedynie przedstawiony tym imieniem przed bramami miasta. Wybaczcie, że wprowadziłem was w błąd.
Pokłonił się.
Janson, który zasiadł za niewielkim biurkiem przy podium z tronami, zaczął pospiesznie gryzmolić.
– Mówisz z milneńskim akcentem – rzekł Pasterz Pether. – Czy jesteś może poddanym Euchora?
– Mieszkałem jakiś czas w Forcie Miln, ale nie jestem Milneńczykiem – odpowiedział Naznaczony.
– A zatem wyjaw nam swoje miano i miasto, z którego pochodzisz – oznajmił Thamos.
– Moje miano jest tylko moją sprawą – odparł Naznaczony. – Nie ma też takiego miasta, które zwałbym ojczystym.
– Jak śmiesz?! – parsknął Thamos, postępując ku niemu ze swą włócznią. Naznaczony obrzucił go lekko zdumionym spojrzeniem, jakim mężczyzna mierzy dziecko grożące mu piąstkami. Rojer wstrzymał oddech.
– Dość tego – warknął Rhinebeck. – Thamos, uspokój się!
Książęcy brat skrzywił się, ale usłuchał. Wrócił do stóp podium, nie spuszczając wściekłego spojrzenia z Naznaczonego.
– Jeśli taka twoja wola, nie zdradzaj nam swoich tajemnic – rzekł Rhinebeck i uniósł rękę, by ubiec protesty.
Książę Mickael smagnął brata niechętnym spojrzeniem, ale nie odezwał się.
– Ciebie pamiętam. – Rhinebeck zwrócił swoją uwagę na Rojera, najwidoczniej próbując rozładować napięcie. – Rojer z Gospody, dzieciak Arricka Słodkiej Pieśni, który sądził, że mój burdel jest żłobkiem – zachichotał. – Nazwali twojego mistrza Słodką Pieśnią, gdyż od jego śpiewu kobietom robiło się słodko między nogami. Czy uczeń przerósł mistrza?
– Ja jedynie czaruję otchłańce moją muzyką, Wasza Łaskawość – odparł Rojer z ukłonem i przywołał cały swój talent Minstrela, by ukryć gniew za sztucznym uśmiechem.
Rhinebeck parsknął śmiechem, klepiąc się po kolanie.
– Pewnie, hahaha! Ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić otchłańca, którego urzekłaby muzyka jak jakąś zdzirę o ptasim móżdżku! Odziedziczyłeś poczucie humoru Arricka, chłopcze, to jedno muszę ci przyznać!
Janson odchrząknął.
– Co takiego? – Rhinebeck odwrócił się ku swemu sekretarzowi.
– Posłańcy, którzy odwiedzili Zakątek, utrzymują, że młody pan Rojer w istocie potrafi oczarować otchłańce muzyką, Wasza Łaskawość.
– Doprawdy? – Książę wybałuszył oczy, a Janson pokiwał głową na potwierdzenie.
Rhinebeck zakaszlał, by ukryć zdumienie, a potem skupił uwagę na Garedzie.
– A ty jesteś kapitan Gared, przywódca Rębaczy, tak? – zapytał.
– Eee... Starczy Gared, Wasza Wysokość – wyjąkał Gared. – Znaczy się przewodzę Rębaczom, ale żaden ze mnie kapitan. Tyle że dobrze mi topór w garści leży.
– Zbyteczna skromność, młodzieńcze – rzekł Rhinebeck. – Nikt nie pochwali człowieka, który sam siebie pochwalić nie potrafi. Jeśli tylko połowa z tego, co o tobie usłyszałem, jest prawdą, sam chętnie nadam ci rangę kapitana.
Gared otworzył usta, by odpowiedzieć, ale było jasne, iż nie ma pojęcia, co należy rzec, więc po prostu złożył księciu głęboki ukłon.
Biedny Gared, omal nie rozbił sobie podbródka o podłogę, pomyślał Rojer złośliwie.
***
Leesha sączyła herbatę i zerkała znad filiżanki na starszą księżną. Władczyni równie badawczo w milczeniu przyglądała się Zielarce. Pokojówki Araine rozstawiły srebrny serwis oraz tace z cienkimi kanapkami i ciasteczkami, po czym znikły. Obok zastawy spoczywał srebrny dzwonek, którym można było wezwać służbę.
Wonda siedziała sztywno, jakby chciała zniknąć z oczu książęcej matki. Wpatrywała się tęsknie w stertę kanapek, ale była zbyt przestraszona, by sięgnąć po przysmak, wolała też nie zwracać na siebie uwagi.
Nagle księżna pani zwróciła się wprost do Wondy:
– Dziewczę, skoro ubierasz się jak mężczyzna i nosisz włócznię, przestań zachowywać się jak wstydliwa dziewica, która właśnie ujrzała pierwszego młodzieńca starającego się o jej wdzięki! Jedz! Te kanapki nie są tu na pokaz!
– Przepraszam, Wasza Łaskawość – rzekła Wonda i ukłoniła się niezdarnie, po czym zgarnęła garść ciastek i zaczęła wpychać je do ust, całkiem zapominając o serwetce i talerzu. Araine przewróciła oczyma, ale wydawała się bardziej rozbawiona zachowaniem dziewczyny niż wyprowadzona z równowagi.
– Jeśli zaś chodzi o ciebie – staruszka popatrzyła na Leeshę – widzę, że nie możesz się doczekać, by zacząć zadawać pytania, nie krępuj się zatem. Nie staję się młodsza, czekając, aż się odezwiesz.
– Ja... Ja tylko jestem zaskoczona, Wasza Łaskawość – zająknęła się Leesha. – Jesteście, pani, zupełnie inna, niż się spodziewałam.
Araine parsknęła śmiechem.
– A co? Uwierzyłaś, że jestem kruchą staruszką, którą odgrywam przed mężczyznami? Na Stwórcę, dziewczyno, Bruna zapewniała mnie, że jesteś sprytna, ale skoro mnie nie przejrzałaś, zaczynam mieć wątpliwości.
– Nie dam się po raz drugi wprowadzić w błąd, zapewniam was, pani – rzekła Leesha. – Przyznaję jednak, że zupełnie nie rozumiem, po co to przedstawienie. Bruna nigdy nie udawała, że jest...
– Sklerotyczną, niedołężną staruszką? – zapytała z uśmiechem Araine. Wybrała z tacy ciastko i umoczywszy w herbacie, zjadła je szybko, lecz z wdziękiem. Wonda spróbowała uczynić to samo, lecz moczyła herbatnik nieco zbyt długo i namoknięty koniec odłamał się i wpadł do filiżanki. Zawstydzona jednym haustem pochłonęła napój wraz z niecodzienną zawartością. Księżna parsknęła na ten widok.
– To wasze słowa, Wasza Łaskawość – rzekła Leesha.
Starsza pani obrzuciła Zielarkę karcącym spojrzeniem. Leeshy przypomniała się mina Jansona i zapytała się w duchu, czy pierwszy minister nauczył się tego od swej pani.
– To konieczne – rzekła Araine. – Mężczyźni stają się sztywni i wyniośli w towarzystwie kobiety bystrej i inteligentnej, natomiast przy wątłej staruszce robią się ustępliwi i serdeczni. Przeżyj jeszcze kilka dekad, a sama się przekonasz, co mam na myśli.
– Będę o tym pamiętać podczas audiencji u Jego Łaskawości – zapewniła Leesha.
– Zachowuj pozory, graj swoją rolę – doradziła Araine. – Audiencja odbywa się tutaj. To, co się dzieje w sali tronowej, jest tylko na pokaz. Moi synowie, bez względu na to, co im się wydaje, rządzą miastem w tym samym stopniu, co twój Smitt rządzi Zakątkiem.
Leesha zakrztusiła się kawałkiem ciasta i niemalże rozlała herbatę. Wstrząśnięta spojrzała na Araine.
– Źle to zaplanowaliście – syknęła Araine. – Trzeba było wziąć ze sobą pana Smitta. Bruna nienawidziła polityki, ale mogła nauczyć cię choćby podstaw, bo te akurat znała doskonale. Moi synowie wdali się w ojca i tolerują kobiety tylko przy stole lub pod nim. Z naturalnych przyczyn uznali więc, że to pan Flinn – o ile to w ogóle jego imię – stoi na czele waszej delegacji, i gotowi są okazać nawet temu gorylowi Garedowi czy dzieciakowi Arricka więcej szacunku niż tobie.
– Naznaczony nie przemawia w imieniu Zakątka – powiedziała Leesha. – Pozostali również się do tego nie nadają.
– Sądzisz, że jestem głupia? – zapytała Araine. – Starczyło mi na nich spojrzeć, by to zrozumieć. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo wszystkie decyzje i tak zostały już podjęte.
– Słucham? – zapytała zdumiona Leesha.
– Zeszłej nocy, po przeczytaniu raportu Jansona, przekazałam mu instrukcje, które teraz wypełnia – rzekła Araine. – Mam nadzieję, że te pawie ograniczą się do puszenia i dumnego kroczenia po sali tronowej. O ile któryś z nich nie sprowokuje twoich przyjaciół do walki, rezultaty tej niby-audiencji będą następujące: powrócisz do Zakątka z grupą moich najlepszych Patronów, by nauczyć ich sztuki stawiania runów wojennych. Przed nastaniem zimy chcę, żeby każdy, nawet najpodlejszy Patron w Angiers kreślił te runy bezbłędnie. Życzę sobie także, by każdy tępy myśliwy, który jeszcze może napinać łuk, miał kołczan runicznych strzał, a uliczni handlarze sprzedawali za miedziaki runiczne włócznie. Patronom Runów towarzyszyć będzie Thamos z Drewnianymi Żołnierzami. Niech gwardia chroni Patronów, lecz pragnę także, by nauczyła się polować na demony od twoich Rębaczy.
– Oczywiście, Wasza Łaskawość – rzekła Leesha. Araine uśmiechnęła się wyrozumiale, a Zielarka uświadomiła sobie nagle, że księżna nie składała propozycji, lecz wydała rozkazy.
– W kwestii twojego malowanego przyjaciela Opiekunowie nie mogą dojść do porozumienia – ciągnęła Araine. – Połowa z nich twierdzi, że to Wybawiciel, reszta utrzymuje, że jest gorszy od matki wszystkich demonów. Żadna ze stron konfliktu nie ufa młodemu Jonie, choć ten wydaje się skłaniać ku pierwszemu przekonaniu. Rada Opiekunów zamierza przeprowadzić oficjalne śledztwo. Wymieniłam kilka pism z moimi doradcami i doszliśmy do wniosku, że Jonę należy wezwać do Angiers, by złożył oficjalne oświadczenie przed Radą, a póki co jego obowiązki pełnić będzie zastępca, Opiekun Hayes. To dobry człowiek, którego nie można nazwać ani fanatykiem, ani głupcem. Zbada wiarę mieszkańców Zakątka i ich zdanie o Naznaczonym, a przez ten czas Rada Opiekunów zapozna się z opinią Jony.
Leesha odkaszlnęła.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Łaskawość, ale Zakątek nie jest miasteczkiem z tuzinami Opiekunów. Ludzie cenią Jonę, gdyż zapracował sobie na zaufanie przez wiele lat. Nie pójdą za obcym w brązowej szacie, nie spodoba im się też wasz pomysł zabrania Jony na oficjalne śledztwo do stolicy, pani.
– Jeśli Jona jest lojalny wobec zwierzchników, uda się na przesłuchanie dobrowolnie i tym samym rozwieje moje wątpliwości. Jeśli zaś nie... Cóż, ciekawa jestem, wobec kogo i czego jest lojalny. Rada również z chęcią się tego dowie.
– A jeśli dochodzenie Rady skończy się dla niego niepomyślnie? – zapytała Leesha.
– Upłynęło już sporo czasu, odkąd Opiekunowie spalili jakiegoś heretyka – rzekła Araine – ale sądzę, że wciąż pamiętają, jak się to robi.
– A zatem Opiekun Jona nigdzie się nie wybiera – powiedziała Leesha stanowczo, odkładając filiżankę. Bez lęku popatrzyła księżnej prosto w oczy. – Chyba że chcecie sprawdzić, jak Drewniani Żołnierze radzą sobie w walce z tymi, którzy za dnia rąbią drzewo, a w nocy drzewne demony.
Araine uniosła wysoko brwi, a nozdrza rozchyliły jej się, lecz maska spokoju powróciła natychmiast na pomarszczoną twarz, tak szybko, iż Leesha zastanawiała się, czy błysk gniewu nie był tylko złudzeniem. Staruszka przyjrzała się Wondzie.
– To prawda, dziewczę? – zapytała. – Chwycilibyście za broń, gdyby Drewniani Żołnierze przybyli po waszego Opiekuna?
– Chwycę za broń przeciwko każdemu, kogo wskaże mi Leesha – odparła Wonda i po raz pierwszy od przekroczenia progu kobiecych komnat wyprostowała się.
Liczyła sobie dopiero piętnaście lat, ale już przewyższała wzrostem większość mężczyzn w Zakątku Wybawiciela, a ci wszak słynęli ze słusznej postury w całym księstwie. Górowała nad drobną staruszką, ale ta wydawała się bardziej rozbawiona niż wystraszona. W końcu skinęła głową, jakby przykazując, by Wonda rozluźniła się i zajęła jedzeniem, po czym ponownie skupiła uwagę na Leeshy. Postukała paznokciem o delikatną filiżankę.
– Dobrze więc – zdecydowała. – Osobiście gwarantuję, że Jona wróci bezpiecznie do Zakątka, choć niewykluczone, że już bez szat Opiekuna.
– Dziękuję wam, Wasza Łaskawość. – Leesha pochyliła głowę, zgadzając się na przedstawione warunki.
Araine uśmiechnęła się i uniosła filiżankę.
– Może jednak jesteś spadkobierczynią Bruny – powiedziała.
Leesha uśmiechnęła się i razem upiły nieco herbaty.
– Naznaczony zaś – podjęła Araine po chwili – uda się samotnie do Miln, by opowiedzieć historię o Krasjanach księciu Euchorowi i przedstawić naszą prośbę o pomoc.
– Dlaczego Naznaczony, a nie wasz herold?
– Ten nieopierzony fircyk? – parsknęła Araine. – Siostrzeniec Jansona? Euchor zjadłby go żywcem. Jeśli jeszcze o tym nie wiesz, Euchor z moim synem nienawidzą się jak pies z kotem.
Leesha przyjrzała jej się baczniej, ale księżna pani machnęła ręką.
– Nie próbuj się w to mieszać, dziewczyno. Konflikt między bluszczowym i metalowym tronem zaczął się na długo przed tym, nim obecni książęta umościli na stolcach swoje przerośnięte, tłuste tyłki, i będzie trwał długo po nich. To w ten sposób mężczyźni ze sobą rywalizują.
– Nie tłumaczy to jednak, dlaczego trzeba wysłać Naznaczonego, a nie książęcego Posłańca – powiedziała Leesha. – Zapewniam was, pani, nawet jeśli Naznaczony zgodzi się udać do Miln – a nadmienię, że trudniej na niego wpłynąć, niż wam się wydaje – pojedzie tam z własnymi sprawami, a nie sprawami Angiers.
– Ależ oczywiście – rzekła Araine. – Właśnie dlatego chcę, by ten człowiek znalazł się jak najdalej od miasta. Bez względu na to, czy sobie tego życzy czy nie, jego obecność wywołuje wrzenie. Za jego sprawą zwykli ludzie przeistoczą się w szalonych fanatyków, a tego musimy uniknąć, jeśli chcemy utrzymać rządy w państwie. Niech stąd wyjedzie i wywoła zamieszanie w Miln, a wtedy Euchor zgodzi się na wszystko, czego zażądamy, byle tylko pozbyć się Naznaczonego.
– A czego „my” zażądamy? – zapytała Leesha.
Araine wbiła w nią spojrzenie, lecz dziewczyna nie potrafiła odgadnąć, czy wyraża ono rozbawienie, czy rozdrażnienie jej śmiałością.
– Sojusz przeciwko Krasjanom, rzecz jasna – powiedziała księżna po chwili. – Dzikie kłótnie o kilka wozów z drewnem czy minerałami to jedno, a walki między psami pasterskimi, gdy wilki podchodzą pod zagrody, to zupełnie coś innego.
Leesha chciała się sprzeciwić, ale w głębi duszy zgadzała się ze starą księżną. Przy Arlenie Zielarka czuła się bezpiecznie i nie chciała, by wyjeżdżał z Zakątka, ale obecność Naznaczonego także ją przytłaczała, dusiła, a wrażenie to z biegiem czasu przybierało na sile. Jego obawy się sprawdziły i mieszkańcy Zakątka wraz z uchodźcami, zamiast sobie radzić i decydować samodzielnie, oczekiwali, że to on przyjdzie z pomocą. Lecz czy Leesha nie postępowała w identyczny sposób? Może rzeczywiście byłoby najlepiej, gdyby Arlen zniknął ludziom z oczu na jakiś czas.
Znów minęła dłuższa chwila. Leesha milczała, a Araine skinęła tylko głową i zaczęła sączyć herbatę.
– Muszę jeszcze się zastanowić, co zrobić z chłopakiem Arricka. Jego tak zwana magia wymaga solidnego zbadania, ale póki co nie wiem, jak się do tego zabrać.
– To nie magia – odezwała się Leesha. – W każdym razie nie w zwykłym znaczeniu. On po prostu... Cóż, oczarowuje otchłańce. Bawi się nimi tak jak zwykły Minstrel nastrojami tłumów. To pożyteczna umiejętność, ale jej efekty nie utrzymują się po przerwaniu gry. I jak dotąd Rojerowi nie udało się nauczyć jej innych.
– Może byłby z niego dobry herold – zastanowiła się Araine. – Cóż, na pewno byłby lepszy od tego fircyka, siostrzeńca Jansona, choć to marna pochwała.
– Wolałabym, żeby Rojer pozostał przy mnie, Wasza Łaskawość.
– Oho! Doprawdy? – zapytała rozbawiona Araine, po czym wyciągnęła rękę i uszczypnęła Leeshę w policzek. – Lubię cię, dziewczyno. Nie boisz się mówić, co myślisz.
Rozparła się na kanapie i przez chwilę przyglądała Leeshy, po czym wzruszyła ramionami.
– Mam dziś dobry nastrój – powiedziała, dolewając herbaty gościom. – Zatrzymaj Minstrela, jeśli chcesz. Dobrze, zajmijmy się teraz sprawą Wybawiciela.
– Naznaczony nigdy nie rościł sobie praw do miana Wybawiciela, Wasza Łaskawość – powiedziała Leesha i parsknęła. – Na noc, odgryzłby głowę każdemu, kto w ogóle by to zasugerował.
– Nieważne, co on twierdzi – rzekła Araine. – Ważne, w co wierzą ludzie. Niechaj dowodem będzie choćby zmiana nazwy waszej wsi. Bez książęcej zgody, pozwolę sobie dodać.
– To była decyzja rady miasteczka – wzruszyła ramionami Leesha. – Nie miałam z nią nic wspólnego.
– Ale nie sprzeciwiłaś się – zauważyła Araine.
Leesha ponownie wzruszyła ramionami.
– Wierzysz w to? – Księżna znów przechwyciła jej spojrzenie. – Czy twoim zdaniem on jest odrodzonym Wybawicielem?
Zielarka milczała dłuższą chwilę.
– Nie – rzekła w końcu. Wonda aż sapnęła ze zdumienia, a Zielarka skarciła ją wzrokiem.
– Zdaje się, że twoja ochrona nie podziela twoich poglądów.
– Nie ja mam mówić ludziom, w co mają wierzyć.
Araine pokiwała głową.
– Otóż to. Rada miejska Zakątka również takiego prawa nie posiada. Janson już spisał książęcą odezwę potępiającą zmianę nazwy. Jeśli rada składa się z mądrych ludzi, pośpiesznie namalują nowe drogowskazy.
– Przekażę jej te słowa, Wasza Łaskawość – zapewniła Leesha.
Araine zmrużyła oczy na tak niejasną odpowiedź, ale nie skomentowała jej.
– A uchodźcy? – zmieniła temat Leesha.
– Co z nimi?
– Przyjmiecie ich w Angiers?
– A gdzie niby mielibyśmy ich rozlokować? – parsknęła księżna. – Czym ich wykarmić? Rusz głową, dziewczyno. Księstwo Angiers ich przyjmie, ale miasto nie jest w stanie. Niech schronią się we wsiach takich jak wasza. Patroni Runów oraz żołnierze, których mam zamiar wysłać do Zakątka, będą wyrazem pełnego poparcia księcia dla mieszkańców sąsiednich krain, okazanego w chwili wielkiej potrzeby. Wybaczymy również to, że Zakątek nie dostarczył na czas wymaganej ilości drewna.
Leesha zacisnęła usta.
– Będziemy potrzebowali o wiele więcej, Wasza Łaskawość. Jeden koc przypada u nas na trzy osoby, a dzieci biegają w łachmanach. Jeśli nie możecie podzielić się żywnością, przyślijcie chociaż odzież lub wełnę z Doliny Pastuszków, byśmy mogli sporządzić własne ubrania. Właśnie trwa sezon strzyżenia owiec, czyż nie?
Araine zastanowiła się.
– Każę wysłać do was kilka wozów surowej wełny i setkę owiec.
– Dwieście – powiedziała Leesha. – I niech przynajmniej połowa z nich będzie jeszcze gotowa do rozrodu. Przydałaby się też setka mlecznych krów.
Araine skrzywiła się, ale skinęła głową.
– Załatwione.
– Potrzeba nam również ziarna z Wysokich Pól i Drewnorogu – dodała Leesha. – Nastał właśnie sezon siewu i jeśli będziemy mieli nasiona, przygotujemy pola pod zasiew.
– To jest w interesie nas wszystkich – zgodziła się Araine. – Dostaniecie tyle, ile będziemy w stanie rozdać.
– Skąd macie pewność, Wasza Łaskawość, że mężczyźni przystaną na te warunki? – spytała Leesha.
Araine zachichotała.
– Moi synowie nie umieliby zawiązać własnych butów bez Jansona, a Janson jest całkowicie lojalny wobec mnie. Nie dość, że książęta podejmą decyzję zgodnie z moimi wytycznymi, to jeszcze odejdą z tego świata całkowicie przeświadczeni, iż były to ich własne pomysły.
Leesha nadal miała wątpliwości, ale księżna pani wzruszyła jedynie ramionami.
– Zaraz usłyszysz to na własne uszy, gdy tylko twoi przyjaciele wyjdą z sali audiencyjnej i powiedzą ci, co „wynegocjowali”. A my tymczasem skończmy herbatę.
***
– Dlaczego stanąłeś przed bluszczowym tronem? – zapytał Rhinebeck.
– Najazd Krasjan jest zagrożeniem dla wszystkich – rzekł Naznaczony. – Fale uchodźców zalewają wiejskie tereny. Uciekinierów już jest o wiele więcej, niż wsie są w stanie wyżywić, a gdy Krasjanie ruszą na Lakton...
– Idiotyczny pomysł – przerwał mu książę Mickael. – Co więcej, skoro masz czelność przemawiać do księcia, ukaż oblicze.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. – Naznaczony ukłonił się lekko i odsunął kaptur. W blasku słonecznym, który wpadał przez okna sali tronowej, runy pokrywające jego twarz zdawały się pełzać niczym żywe istoty. Thamos i Janson widzieli już wcześniej tatuaże Naznaczonego i okazali opanowanie, ale pozostali książęta nie potrafili ukryć oszołomienia.
– Na Stwórcę – wyszeptał Pether i nakreślił run w powietrzu.
Zaskoczenie na twarzy Mickaela szybko zmieniło się w drwiący grymas.
– Skoro nie nosisz żadnego miana, to może powinniśmy cię zwać panem Wielki Run? – zapytał.
Naznaczony pokręcił głową i uśmiechnął się oschle.
– Jestem tylko zwykłym, nisko urodzonym chłopem. Nie noszę żadnych tytułów.
– Mniejsza o urodzenie – parsknął Mickael. – Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by człowiek, który udaje Wybawiciela, nie uważał się za pana równego przynajmniej członkom rodu panującego. A może sądzisz, że jesteś ponad to?
– Nie jestem Wybawicielem, Wasza Wysokość – rzekł Naznaczony. – Nigdy też nie głosiłem niczego innego.
– Opiekun w Zakątku Drwali wierzy w coś przeciwnego, jeśli ufać jego raportom – zauważył Pasterz Pether, machając zwojem papierów.
– To nie jest mój Opiekun – skrzywił się Naznaczony. – Może sobie wierzyć, w co zechce.
– Tak naprawdę to nie może – przerwał mu Janson. – Jeśli reprezentuje Opiekunów Stwórcy z Angiers, jest winien posłuszeństwo Jego Łaskawości Pasterzowi oraz Radzie Opiekunów. Skoro głosi herezję...
– Słuszna uwaga, Janson – wtrącił się Pether. – Trzeba będzie się temu przyjrzeć.
– Moglibyście przykazać Radzie Opiekunów, by wezwała tego Jonę i poddała go przesłuchaniom, Wasza Łaskawość – zaproponował Janson.
– Słusznie, słusznie – rzekł Mickael i spojrzał na brata. – Powinieneś się tym zająć, i to bezzwłocznie, bracie.
Pether potaknął z namysłem.
– Uważam, że wasz były mentor, Opiekun Hayes, będzie się idealnie nadawał, by zastąpić Jonę w Zakątku i wspierać duchowo uchodźców, Wasza Łaskawość – ciągnął Janson. – Ma doświadczenie w pracy z ludźmi ubogimi, a ponadto jest lojalny wobec bluszczowego tronu. Być może udałoby się wam przekonać Radę, by wysłano właśnie jego?
– Przekonać? – spytał ostro Pether. – Janson, ja jestem ich Pasterzem! Każę im wysłać Opiekuna Hayesa i koniec!
– Wasza wola, panie – ukłonił się Janson.
– Co zaś się tyczy ciebie... – Pether znów skupił swą uwagę na Naznaczonym. – Wyjaśnij, dlaczego mieszkańcy zmienili nazwę wsi na Zakątek Wybawiciela, skoro nie masz tam żadnych wpływów?
– Nie chciałem żadnych zmian – odparł Naznaczony. – Uczynili to wbrew moim sugestiom.
– Wciskaj tę bajeczkę pijakom w podłych tawernach – parsknął Mickael. – Ależ oczywiście, że dążyłeś do zmian.
– Po co, Wasza Wysokość? Przecież ta decyzja rozpowszechniła miano, które najchętniej bym zdeptał i odrzucił.
– Jeśli to prawda, to zapewne nie sprzeciwisz się, jeśli Jego Łaskawość wyśle radzie miasteczka książęcy dekret nakazujący powrót do poprzedniej nazwy, prawda? – spytał Janson.
Naznaczony wzruszył ramionami.
– Zajmij się tym. – Rhinebeck skinął na pierwszego ministra.
– Jak każecie, Wasza Wysokość – rzekł Janson.
– Słuchajcie, to przecież próżna gadanina bez ładu i składu – warknął książę Thamos i uderzył końcem włóczni w podłogę. Potem wbił wzrok w Naznaczonego. – Sprawdziliśmy te wojenne runy. Własnoręcznie ubiłem drzewnego demona tą twoją strzałą. Chcę ich więcej. Chcę też dostać inne runy wojenne, które opracowałeś, a do tego pragnę, by moi ludzie zostali przeszkoleni do polowania na otchłańce. Czego chcesz w zamian?
– To, czego on chce, nie ma znaczenia – rzekł Rhinebeck. – Mieszkańcy Zakątka są moimi poddanymi i nie mam zamiaru płacić za to, co i tak są winni bluszczowemu tronowi.
– Jak już mówiłem księciu Thamosowi i ministrowi Jansonowi, Wasza Łaskawość – odparł Naznaczony – naszym prawdziwym przeciwnikiem są otchłańce. Dam runiczną broń każdemu, kto o nią poprosi.
Rhinebeck warknął tylko, a w oczach Thamosa błysnął zapał.
– Mogę skontaktować się z Gildią Patronów Runów, by wybrali najlepszych ze swojego grona i posłali ich do Zakątka, jeśli Jego Łaskawość sobie życzy – rzekł Janson. – Być może warto by też dodać kontyngent Drewnianych Żołnierzy, by ich strzegli?
– Poprowadzę ich osobiście, bracie – rzekł Thamos, odwracając się ku Rhinebeckowi, który skinął głową na znak zgody.
– Niech tak będzie – oznajmił.
– A co z uchodźcami z Rizon? – zapytał Naznaczony. – Przyjmiecie ich?
– W moim mieście nie ma miejsca dla tysięcy bezdomnych – odparł Rhinebeck. – Niech szukają schronienia po wsiach. My zaś możemy im zaoferować... Jak to było, Janson?
– Książęcy azyl – podpowiedział Janson. – I opiekę dla wszystkich, którzy złożą przysięgę na wierność wobec tronu Angiers.
– To bardzo hojna propozycja, Wasza Łaskawość. – Naznaczony ukłonił się. – Niemniej ci ludzie są wygłodzeni i bez grosza przy duszy, brakuje im dosłownie wszystkiego i ledwie udaje im się przeżyć. W swoim miłosierdziu z pewnością możecie zaoferować więcej.
– Dobrze – rzekł Rhinebeck wspaniałomyślnie. – Nie jestem człowiekiem bez serca. Janson, co możemy oddać?
– Cóż, Wasza Łaskawość. – Janson otworzył księgę rachunkową i przejrzał jej treść. – Oczywiście możemy darować Zakątkowi zaległy transport drewna...
– Oczywiście – powtórzył Rhinebeck.
– Po przybyciu do Zakątka książęcy Patroni Runów mogą służyć doświadczeniem i pomagać w ochronie uchodźców nocą – ciągnął minister. – Wraz z Drewnianymi Żołnierzami, rzecz jasna.
– Oczywiście, oczywiście – potwierdził Rhinebeck.
Janson zacisnął usta.
– Proszę dać mi chwilę, a przejrzę nasze zasoby, Wasza Łaskawość, po czym przedstawię szczegółową listę surowców, które mamy do dyspozycji.
– Zajmij się tym – przykazał Rhinebeck, a minister znów się ukłonił.
– Jak sobie życzycie, Wasza Łaskawość – powiedział.
– A co z krasjańską inwazją? – wtrącił Naznaczony.
– Poza twoimi słowami nic nie potwierdza, że Krasjanie w ogóle ruszą dalej – stwierdził Rhinebeck.
– Ruszą – zapewnił go Naznaczony. – Evejah ich do tego obliguje.
– Sporo wiesz o pustynnych szczurach i ich pogańskiej religii – odezwał się Pether. – Janson przekazał nam, że nawet mieszkałeś kiedyś wśród nich.
– To prawda, Wasza Łaskawość.
– A zatem skąd mamy wiedzieć, wobec kogo jesteś tak naprawdę lojalny? – spytał Pasterz. – Może jesteś zrodzonym przez Otchłań wyznawcą Evejah? Na noc, jeśli nie powiesz nam, kim jesteś i skąd pochodzisz, skąd będziemy mieć pewność, czy pod tymi tatuażami nie kryje się Krasjanin?
Gared warknął, ale Naznaczony uniósł palec, uciszając go. Ogromny Rębacz zamilkł.
– Zapewniam was, panie, że nie jest tak, jak myślicie – rzekł. – Jestem lojalny wobec Thesy.
– Udowodnij to – uśmiechnął się Rhinebeck.
– W jaki sposób, Wasza Łaskawość? – Naznaczony przechylił głowę, wpatrując się w księcia z zaciekawieniem.
– Mój herold objeżdża właśnie wsie – rzekł Rhinebeck. – A nawet gdyby był do dyspozycji, z pewnością nie potrafi podróżować równie szybko jak ty. Udaj się do Fortu Miln w moim imieniu i rozmów z księciem Euchorem. Zainicjuj odrodzenie Paktu.
– Paktu, Wasza Wysokość? – powtórzył Naznaczony. Rhinebeck spojrzał na Jansona, który odkaszlnął.
– Chodzi o Pakt Wolnych Miast – wyjaśnił minister. – W pierwszym roku po Powrocie, gdy zakończono budowę pierwszych murów wzmocnionych runami, a w spustoszonych przez otchłańce krainach przywrócono porządek, ocaleli książęta Thesy podpisali porozumienie o nieagresji zwane Paktem Wolnych Miast. Stwierdzili w nim śmierć króla Thesy i wygaśnięcie jego dynastii oraz uznali swą suwerenność na rządzonych terytoriach. Pakt zabrania atakować terytoria innych księstw i zobowiązuje sygnatariuszy do współpracy w zwalczaniu agresorów.
– Czy Krasjanie również podpisali to porozumienie? – spytał Naznaczony.
– Nie, Krasja nigdy nie stanowiła części Thesy – pokręcił głową Janson. – Niemniej – uniósł palec, by uprzedzić dalsze pytania, po czym poprawił okulary i rozwinął stary pergamin – dokładna treść dokumentu brzmi następująco: „Gdyby terytorium lub suwerenność któregokolwiek z księstw została zagrożona działalnością ze strony ludzi, obowiązkiem wszystkich sygnatariuszy oraz ich dziedziców będzie zjednoczenie sił celem udzielenia pomocy tym, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie” – odczytał, a potem odłożył pergamin. – Treść Paktu została zatem sformułowana tak, by wykluczyć i uniemożliwić działania wojenne między ludźmi, gdyż Powrót zdziesiątkował naszą społeczność. Pozostaje więc wiążący, bez względu na to, czy przywódcy krasjańscy podpisali go, czy też nie.
– Sądzisz, panie, że książę Euchor zgodzi się z twoją opinią? – zapytał Naznaczony Jansona.
– Czy to audiencja u mego sekretarza, czy u mnie? – zagrzmiał Rhinebeck, na powrót przyciągając uwagę zgromadzonych. Rojer spostrzegł, że książę poczerwieniał zupełnie jak tej nocy, gdy natknął się na siedmioletniego Rojera śpiącego w książęcym łożu u boku jednej z ulubionych nałożnic Jego Łaskawości.
Naznaczony ukłonił się.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Łaskawość – oznajmił. – Nie zamierzałem okazać wam braku szacunku.
Jego odpowiedź załagodziła nieco gniew Rhinebecka, niemniej w głosie księcia nadal pobrzmiewała uraza.
– Euchor będzie próbował znaleźć sposób, by się z tego wykręcić, zupełnie jak otchłaniec usiłujący prześlizgnąć się przez lukę w barierze, ale bez jego wsparcia Angiers nie poradzi sobie z krasjańską armią.
– Pogwałcilibyście Pakt, Wasza Łaskawość? – zapytał Naznaczony.
– Pakt nakazuje nam „zjednoczenie sił” – warknął książę. – Mam zetrzeć się z pustynnymi szczurami samotnie tylko po to, by Euchor zebrał później własne wojska, rozbił nasze zdziesiątkowane oddziały i ogłosił się królem?
Naznaczony milczał przez dłuższą chwilę.
– A dlaczego ja, Wasza Wysokość?
– Nie bądź taki skromny – parsknął Rhinebeck. – Śpiewa o tobie każdy Minstrel w Thesie. Jeśli twoje przybycie wywoła w Miln zamieszanie nawet o połowę mniejsze od tego w Angiers, Euchor nie będzie miał wyboru. Będzie musiał uszanować Pakt, tym bardziej jeśli osłodzisz gorycz księcia darem z runów wojennych.
– Nie zamierzam wykorzystywać runów w politycznych rozgrywkach – zaoponował Naznaczony.
– Oczywiście, że nie – wyszczerzył zęby Rhinebeck. – Ale Euchor nie musi o tym wiedzieć, prawda?
Rojer zbliżył się niezauważalnie do wojownika. Jako uzdolniony aktor i lalkarz, potrafił szeptać, a nawet krzyczeć, nie poruszając ustami, potrafił też stworzyć wrażenie, że dźwięki dobiegają z innego miejsca.
– On po prostu próbuje się ciebie pozbyć – ostrzegł towarzysza szeptem, ale jeśli Naznaczony usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.
– Dobrze – rzekł. – Wypełnię wasze polecenie. Będę potrzebował waszego glejtu, panie, by książę Euchor wiedział, że naprawdę zostałem przysłany przez was.
– Otrzymasz wszystko, co ci będzie potrzebne – obiecał Rhinebeck.
***
– Wasza Łaskawość – odezwała się dwórka – lord Janson kazał przekazać, że audiencja delegacji z Zakątka Drwali dobiega końca.
– Dziękuję, Ema. – Araine nie zapytała nawet o przebieg spotkania. – Poinformuj, proszę, Jansona, że spotkam się z nim w salonie po wypiciu herbaty.
Ema dygnęła dwornie i zniknęła. Wonda opróżniła filiżankę i zerwała się nerwowo.
– Nie ma powodu do pośpiechu, młoda damo – napomniała ją Araine. – Mężczyźnie nie zawadzi poczekać na kobietę raz na jakiś czas. Mało co tak dobrze uczy cierpliwości.
– Tak, proszę pani – ukłoniła się Wonda.
– Podejdź tu, dziewczę – rzekła księżna, wstając. – Niech no ci się dobrze przyjrzę.
Wonda zbliżyła się nieśmiało, a Araine obeszła ją dookoła, oglądając znoszone, połatane ubranie oraz poszarpane blizny na jej nadobnej twarzy. Księżna kilkakrotnie uścisnęła również barki i ramiona Wondy, niczym rzeźnik kupujący bydło.
– Rozumiem już, dlaczego zdecydowałaś się prowadzić męski tryb życia – stwierdziła stara dama. – Jesteś zbudowana jak mężczyzna. Nie brakuje ci strojenia się w sukienki i rumieńców na widok kawalerów uderzających w konkury?
Leesha poderwała się na równe nogi, ale księżna pani uniosła palec, nawet się nie obracając. Zielarka powstrzymała pragnienie, by się wtrącić do rozmowy.
Wonda przestąpiła z nogi na nogę, czując się cokolwiek nieswojo.
– Jakoś żem się nad tym nie zastanawiała.
Araine pokiwała głową.
– Co to za uczucie, dziewczę, stanąć między mężczyznami i ruszyć na wojnę?
Wonda wzruszyła ramionami.
– Dobrze jest niszczyć demony. Zabiły mojego ojca i wielu przyjaciół. Z początku niektórzy Rębacze traktowali nas, kobiety, inaczej i próbowali trzymać nas z tyłu, gdy pojawiały się demony, ale zabijałyśmy je równie skutecznie jak oni. Oczywiście trzeba było pacnąć jednego z drugim, żeby wreszcie zaczęli się zajmować potworami, a nie nami, ale szybko nabrali rozumu.
– Tutaj mężczyźni bywają o wiele gorsi – rzekła Araine. – Po śmierci męża musiałam abdykować, choć mój najstarszy syn był głupcem, a jego bracia okazali się niewiele lepsi. Na Stwórcę, kobieta na bluszczowym tronie? Nie do pomyślenia. Zawsze nieco zazdrościłam starej Brunie jej umiejętności wpływania na ludzi. Tutaj, w Angiers, nie da się tego robić otwarcie, tak jak ona miała w zwyczaju.
Znów zmierzyła Wondę bacznym spojrzeniem.
– A w każdym razie jeszcze nie – dodała. – Stawaj z honorem, gdy nadejdzie noc, dziewczyno. Stawaj dumnie, bo walczysz w imieniu każdej kobiety w Angiers. I nigdy pod żadnym pozorem nie pozwól nikomu, ani mężczyźnie, ani kobiecie, by przygiął cię do ziemi.
– Nie pozwolę, Wasza Łaskawość – rzekła Wonda i ukłoniła się, po raz pierwszy należycie. – Przysięgam na słońce.
Araine chrząknęła i poklepała ją po policzku, a potem strzeliła palcami. Pochwyciła srebrny dzwonek i potrząsnęła. W okamgnieniu zjawiła się jedna z dwórek.
– Natychmiast wezwij tu krawcową – powiedziała Araine.
Kobieta dygnęła i wybiegła z komnaty, a w chwilę później pojawiła się inna kobieta w asyście młodej dziewczyny z oprawioną w skórę księgą i piórem.
– Chodzi o tę pannę – rzekła Araine, wskazując Wondę. – Weź jej wymiary. Wszystkie.
Książęca krawcowa dygnęła, wyciągnęła zwój sznurków z węzełkami i przystąpiła do mierzenia oszołomionej, stojącej bezradnie Wondy. Oplatała ją sznurkami, unosiła jej ręce jak lalce i bez skrupułów dotykała miejsc intymnych, co sprawiło, że lica dziewczyny natychmiast oblał głęboki rumieniec, a białe blizny na jej twarzy stały się jeszcze bardziej widoczne. Krawcowa wykrzykiwała pobrane wymiary, a jej pomocnica skrupulatnie zapisywała je w księdze.
Zakończywszy pracę, krawcowa podeszła do Araine i Leeshy.
– To godne wyzwanie – przyznała. – Dziewczyna jest płaska tam, gdzie kobieta powinna być zaokrąglona, i szeroka tam, gdzie kobieta powinna być wąska. Dodam kilka falbanek na sukni, by zatuszować niedoskonałości, trzeba będzie także znaleźć wachlarz, który mógłby zasłonić blizny...
– Masz mnie za idiotkę? – warknęła Araine. – Równie dobrze mogłabym przystroić w kieckę Thamosa!
Kobieta pobladła i dygnęła pokornie.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Łaskawość – powiedziała. – Co mieliście na myśli, pani?
– Jeszcze nie wiem – rzekła Araine. – Ale jestem pewna, że wpadnę na jakiś pomysł. Dobrze, idź już.
Kobieta dygnęła raz jeszcze i szybko opuściła komnatę wraz ze swą pomocnicą.
Araine zaś zwróciła się ku Leeshy, która wraz z Wondą zbierała się również do wyjścia:
– Byłyśmy z Bruną dobrymi przyjaciółkami, moja droga, i ceniłyśmy się wzajemnie, co przyniosło nam wiele korzyści. Mam nadzieję, że my również się zaprzyjaźnimy.
– Ja także mam taką nadzieję – rzekła Leesha.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz