Fragment książki

19 minut czytania

Wówczas rzekli do Niego niektórzy z uczonych w Piśmie i faryzeuszów: "Nauczycielu, chcielibyśmy jakiś znak widzieć od Ciebie". Lecz On im odpowiedział: "Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku proroka Jonasza"

Mt, 12, 38-39

Umysł, który by znał siły działające w danej chwili w przyrodzie oraz wzajemne położenie wszystkich istności, z których się ona składa, gdyby zdołał ująć je i poddać analizie – w jednym wzorze zawarłby ruchy największych ciał niebieskich i najdrobniejszych atomów. Nie byłoby dla niego nic niepewnego: zarówno przyszłość jak i przeszłość byłyby obecne dla jego oka.

Simon Laplace

Rozdział pierwszy
BYKI NA PARADZIE

W kałuży krwi przeglądał się inny świat. Na powierzchni jasnoczerwonej plamy igrały słoneczne refleksy. Rzeczywistość wypełniały zdeformowane postaci, uchwycone w chaotycznym tańcu niczym ćmy tłukące o lampę.

Genipo Herz kontemplowałby nieznany wymiar świata dłużej, gdyby nie przerwał mu krzyk. Umysł zalała fala danych, nie był w stanie ich przetwarzać, a jedynie rejestrować. Uliczką zbliżała się kolumna ludzi, uciekających przed oszalałymi bykami. Ile było zwierząt? Zdawało mu się, że dwa albo trzy. Świetnie widział natomiast twarze uciekających – oblicza ściągnięte grymasem przerażenia i nienawiści. Nozdrza wypełnił odór potu, zwierzęcego łajna oraz parujących wnętrzności. Z okien kamienic wychylali się gapie. Wulgarnie pokrzykując, ciskali w byki kamieniami i wylewali nieczystości. Zwierzęta toczyły z pysków pianę, kolejny ze śmiałków nie wytrzymał morderczego tempa i zniknął pod kopytami. Tego Genipo nie był w stanie zobaczyć, jednak wrzask padającego dokonał ostatecznego przebudzenia. Uchyliwszy się przed spadającym kamieniem, pobiegł przed siebie. Wybiegł na rynek.

- Jakbym przeszedł do innego świata – skonstatował. Wcześniej było głośno, teraz huk rozsadzał uszy. Jeszcze przed chwilą wzrok rejestrował jedynie ograniczoną paletę kolorów: szare budynki, brunatną kostkę brukową, rozjaśnioną plamami posoki – ludzkiej i zwierzęcej. Teraz mrużył oczy, nie mogąc oswoić się z oszałamiającą feerią barw.

Na rynku trwał karnawał. Niedaleko pręgierza zbudowano scenę, wokół której zgromadziło się najwięcej widzów. Wysoki aktor wcielał się w burmistrza – Leona Lavouple'a, ogłaszając przed Akademią Naukową przełomowe prace. Później nadeszła zaraza i mieszkańcy miasta dokonali elekcji Lavouple'a na obecne stanowisko. Wydarzenia sprzed czterdziestu pięciu lat. Genipo podziwiał wygłupy błaznów, gdy z ulicy Rzecznej wylał się rozgorączkowany tłum, a za nim byki. Na to czekali pikadorzy. Rumaki wdarły się ławą pomiędzy ludzi, piki zabłysły w słońcu, by za chwilę utonąć w karkach zwierząt. Tylko jeden buhaj przeżył pierwsze ciosy i pobiegł, roztrącając stragany i namioty wróżbitów. Tracił jednak dużo krwi i słabł z każdym krokiem. Gdy nie miał już sił biec dalej, role odwróciły się – tłum został oprawcą. W ruch poszły szpady, noże i rewolwery, czarna krew ochlapała stojących w pobliżu.

Genipo odwrócił wzrok. Miał nadzieję, że nie załapie się na więcej – do spotkania z Ludwikiem Moebiusem, pozostało niewiele czasu. W ulicznym kramie zamówił kufel piwa i usiadł za ławą. Jaki był cel spotkania z dawnym przyjacielem? – Genipo nie wiedział.

O wiele lepiej tracić czas przyglądając się cyrkowej trupie. Żongler przeliczył się z umiejętnościami i nie złapał czwartej dorzuconej pochodni. Upadła mu na stopę, zawył, a tłum pokładał się ze śmiechu. Genipo spojrzał na zegarek – prezent od przyszłego teścia. Do siedemnastej pozostało niecałe dziesięć minut. Haustem dopił piwo, szykując się do wyjścia.

- Nazywam się Anna – szczupłe ręce otoczyły szyję, poczuł gorący oddech. Dziewczyna przysuwała się coraz bliżej, drobne piersi przez cienką, czerwoną sukienkę ocierały się o ramię Genipa. Była bardzo młoda i miała twarz pokrytą piegami. – Masz ochotę?

Odsunął się.

- Nie, dzięki. Nie dzisiaj – popatrzył na nią: miała jasną skórę i lekko skośne oczy.

- Tylko piętnaście marek. Za tę cenę nie znajdziesz lepszej – oblizała wargi.

Pokręcił głową i zignorował kolejne uwagi: o gwarantowanej higienie poświadczonej lekarskim orzeczeniem, o zastosowaniu nowych, popularnych wśród arystokracji pozycji, a nawet o zaproszeniu koleżanki bez podnoszenia ceny. Ostatnia zachęta miała być kartą atutową, a ponieważ i ona nie spotkała się z entuzjazmem, Anna oddaliła się. Podeszła do innego stolika. Genipo odprowadził dziewczynę wzrokiem. Miała miękkie, wystudiowane ruchy, zupełnie nie jak ulicznica. Dzisiejszy dzień nie należał do szczęśliwych. Przytuliła się do następnego klienta in spe, a ten brutalnie ją odepchnął, nie pozwalając nawet na zaprezentowanie cennika. Wymierzyła mu policzek i uciekła. Mężczyzna ruszył w pogoń, ale prostytutka wmieszała się w tłum.

Genipo odstawił naczynie na kontuar i wyszedł. Nie zdążył zrobić kroku, gdy podeszło do niego dwóch strażników.

- Poproszę kartę tożsamości – powiedział uprzejmie funkcjonariusz.

Genipo wyjął dokument. Czekała go teraz seria standardowych pytań. Imię: Genipo, nazwisko: Herz, imię ojca: nieznane, wiek: 26 lat, zamieszkały: Nadbrzeżna 48, zawód: nauczyciel przyrody w I Gimnazjum...

Kontrola trwała kilka minut. Oficer oddał kartę i podziękował.

Straży miejskiej nie bał się nikt. Może dlatego, że od polityki trzymali się daleko, a zawsze zrzucano na nich czarną robotę. W przeciwieństwie do żandarmów, strażnicy nie dobijali się w nocy do drzwi. Oczywiście sytuacje przytrafiały się różne i czasami wystawiano ich w pierwszym rzędzie, naprzeciw rozwścieczonego tłumu, gdy starcie było nieuniknione.

Tymczasem wybiła godzina spotkania, a on był spóźniony. Przy wylocie ulicy Zamkowej, gdzie mieściła się letnia rezydencja burmistrza Lavouple'a, kłębili się gapie. Ludwik Moebius tego nie przewidział – miejsce spotkania było początkiem kolejnego wyścigu: byki kontra ludzie. Olbrzymi buhaj rzucał się po stalowej klatce, pręty wyginały się, strażnicy kłuli zwierzę pikami. Powoli oczyszczano przedpole: kilkudziesięciu śmiałków chętnych do ucieczki zajęło pozycje parę metrów od klatki. Przeważnie byli to młodzi chłopcy. Wiedzieli, że umrą, jeśli mają umrzeć, a przeżyją, jeśli zapisano im żyć. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki – od dzieciństwa kładziono im to do głów.

Genipo dowiedział się, że trasa wyścigu z ulicy Zamkowej skręcała w Ratuszową, by doprowadzić do Szewskiej. Tam zawijała powtórnie i wracała na rynek. Poszukując dawnego przyjaciela Genipo rozglądał się niecierpliwie, gdy nagle zatrzymał wzrok na grupie śmiałków i tam, pośród przerażonych, młodych twarzy, dojrzał nie pasujące do reszty oblicze. Twarz Ludwika Moebiusa – całkowicie wyzbytą strachu i jakby nieobecną.

- Ludwiku! – Genipo krzyczał i wymachiwał rękami, starając się przedrzeć przez ciżbę, ale głos utonął w ogólnym rwetesie. – Tu jestem, Ludwiku!

Moebius nie słyszał. Napięcie sięgało zenitu – otwierano już klatkę, na zwierzę posypał się grad kamieni. Rozwścieczony buhaj natarł na tłum.

Ludwik Moebius stał jak sparaliżowany. Szeroko otwartymi oczami patrzył na zbliżającego się byka. Otrzymał uderzenie, upadł kilka metrów dalej – szklanym wzrokiem wpatrując się w bezchmurne niebo.

- Nie!!! Nie!!! – Genipo wrzeszczał, ale nikt nie przejął się jego krzykiem. Gonitwa trwała w najlepsze, byk osiągnął już zakręt Ratuszowej. Nim zajdzie słońce i rozpocznie się biesiada, wielu jeszcze odda życie. Zresztą: umarł, bo miał tak sądzone.

Wszystko wydarzyło się stanowczo za szybko, by znalazł czas na myślenie. Tłum, widząc wzburzenie Genipa, począł z wolna ustępować i nie minęła minuta, a nauczyciel przyrody klęczał przy przyjacielu, próbując zatamować krwawienie.

- Co się stało? – Genipo chwycił jego dłoń. Była gorąca. – Czemu nie uciekałeś?

Nie usłyszał odpowiedzi. Ludwik poruszał wprawdzie ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Męczarnia trwała zaledwie kilkadziesiąt sekund, Genipo zaczął płakać. Aż w końcu Ludwik zamknął oczy, uśmiechnął się i wyzionął ducha.

Roztrzęsiony i oszołomiony Genipo spróbował wstać, zakręciło mu się w głowie i runął na ziemię. Podniósł się na czworaka, gdy chwyciły go torsje. Ktoś próbował pomóc, ale odepchnął go brutalnie. Wreszcie stanął i ruszył przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie. W tłumie mignęła twarz funkcjonariusza straży miejskiej, który kontrolował go przed paroma minutami.

Karnawał Genipa dobiegł końca.

* * *

Trzy godziny później, gdy słońce skryło się za kominami, a na rynku wciąż wznoszono toasty na cześć burmistrza, w odległe zakamarki miasta, na ulicę Drukarską, zajechała dorożka. Siedział w niej profesor Henryk Achtenberg – z wykształcenia matematyk, z zamiłowania kompozytor i kryptograf. Zamyślony wyglądał przez okno, bawiąc się złożoną na cztery kartką papieru. Gdy dojrzał nazwę ulicy, rozłożył kartkę i ponownie przeczytał tajemniczy list:

"Pragnę pilnie zaprosić Pana na uroczysty bankiet. Wśród znamienitych gości, Pańska obecność jest potrzebna niezmiernie. Pomoc w dotarciu nie będzie konieczna. Drukarska 12 – oto adres, który proponuję zapamiętać.

Owo spotkanie powinno dostarczyć Panu wiele powodów do zadowolenia. Spotka Pan szanowane osoby – i to już jutro. O powrót proszę się nie kłopotać, zapewniamy dorożki.

Przewidujemy, że zabawa rozpocznie się o godzinie 8 wieczorem. Bycie na czas wydaje nam się wskazane. W razie spóźnienia, proszę nie czuć się winnym.

Dom leży na wzgórzu, z którego rozpościera się przepiękny widok na całe miasto. To najpiękniejsze miejsce pod słońcem. O rozpoczęciu balu bliższą i dalszą okolicę poinformujemy dzwonem".

Henryk Achtenberg jako szanowany obywatel miasta i uniwersytecki wykładowca bywał często gościem na uroczystych bankietach. Jednak zapraszający zwykle pamiętali, by najpierw przedstawić się. Tym razem było inaczej. Znaleziona wczoraj w skrzynce na listy szara koperta, pozbawiona informacji o nadawcy, wzbudziła zainteresowanie profesora. Tajemnice pociągały go do dawna, z tego powodu zajął się matematyką. I tekst – pełen dziwacznych zdań, jakby napisany przez dziecko. Inni wyrzuciliby list, podejrzewając mało zrozumiały żart. On postanowił przyjąć zaproszenie. Tego dnia otrzymał jeszcze jedną podejrzaną przesyłkę. Znalazł w niej popularny podręcznik akademicki, Wstęp do analizy matematycznej, z zakładką w miejscu, gdzie omówiona została liczba e – granica w nieskończoności ciągu (1+1/n)n. Czy to tak zwany zbieg okoliczności, czy przesyłki coś łączyło? Henryk nie wiedział.

- Dwanaście, to tutaj – woźnica postukał w okienko, wyrywając matematyka z zadumy. – Należą się dwie marki. Zaczekać na pana?

Profesor z ociąganiem pokręcił głową – wszak gospodarz przyjęcia zapewniał dorożki.

- Jak pan chce – woźnica nasunął czapkę na oczy. Zanosiło się na zimną noc. – Życzę miłego wieczoru – pogardliwie parsknął śmiechem, ale szybko zamilkł i wkrótce jedynym dźwiękiem był stukot kopyt.

Henryk poprawił kapelusz i rozejrzał się. Ulica Drukarska leżała daleko od rynku, po drugiej stronie rzeki. Tu nie dotarły jeszcze gazowe latarnie. Na szczęście noc była jasna, a pulchny księżyc stał wysoko. Po ulicy nie chodził nikt, dziś życie towarzyskie koncentrowało się w okolicach rynku. Czterdziesta piąta rocznica elekcji Lavouple'a wymagała hucznego uczczenia, a ustanowiony z tego powodu dwudniowy karnawał dobiegał właśnie końca. Nad ranem sprzątną z ulic trupy, zasypią piaskiem krew i miasto ponownie wpadnie w koleiny codzienności. A on znów będzie budził się w środku nocy i drżał, ilekroć ktoś zapuka do drzwi.

W tej chwili miał jednak inne problemy i perspektywa aresztowania przez polityczny wydział żandarmerii zdawała się odległa. Nic bowiem nie wskazywało, że w domu numer dwanaście trwa się przyjęcie. Nie było nawet podstaw sądzić, że dom jest zamieszkały. W dodatku ten parterowy budynek z czerwonej cegły wcale nie stał na wzgórzu. Nie miał też dzwonnicy. Zamiast tego straszył powybijanymi szybami i gąszczem chwastów w ogrodzie. Bale mogły urządzać tam wyłącznie bezpańskie koty.

W tym momencie każdy rozsądny obywatel odszedłby, bogatszy o przekonanie, że padł ofiarą mało wybrednego żartu. Każdy, ale nie Henryk Achtenberg. Ponownie, mimo czterdziestki piątki na karku, zagrała w nim nuta poszukiwacza przygód.

To pierwszy etap zagadki – pomyślał. – W środku znajdę zaszyfrowane wskazówki. Z rozmarzoną miną uchylił furtkę. Zaskrzypiała, jakby nie oliwiono jej od czasów zarazy. W krzakach miauczał kot, księżyc oświetlał wijącą się w zaroślach ścieżkę. Henryk stąpał ostrożnie, z każdym krokiem narastała obawa. – A może to pułapka? Może cała sytuacja jest ukartowana, w środku czekają sfabrykowane dowody przestępstwa, a na tyłach domu agenci żandarmerii są już gotowi, by założyć mu kajdanki? Zatrzymał się, ale opamiętanie przyszło szybko.

Ty staruchu – pomyślał. – Gdyby chcieli cię zamknąć, już byś siedział. Oni nie potrzebują żadnych dowodów. Jak było z Ujęciami determinizmu operacyjnego? Potępiający odczyt wygłoszony przed Akademią Nauk, w obecności samego Lavouple'a. Wydawnictwo zatrzymano w drukarni, a wszystkie egzemplarze spalono na rynku. Wszystkie? To co robi ta zniszczona książka w zielonej okładce, leżąca na komodzie, pomiędzy wykrochmaloną pościelą?

Drogę przebiegł mu kot.

Kot, czarny kot, zły znak. Matematyczny model koincydencji zdarzeń, wynikający z ortodoksyjnej interpretacji równań Lavouple'a, żyje w podaniach jako czarny kot. Ale dlaczego właśnie kot? Tego równania burmistrz nie potrafiły już wyjaśnić, a wulgarne wersje koincydencji pod postacią algorytmów do dziś wykorzystywane są przez wróżbitów i twórców horoskopów.

Dotarł do celu. Serce łomotało, na czole, pomimo mroźnego wiatru, perliły się kropelki potu. Załomotał. DDźwięk rozdarł ciszę i Henryk poczuł się nieswojo. Zapukał ponownie, ale wciąż nikt nie odpowiadał. Zdecydowany na wszystko pchnął drzwi i zajrzał do środka.

Minęło kilka chwil, nim oczy oswoiły się z ciemnością, ale on wiedział już wszystko od pierwszych sekund. Żaden bankiet się tu nie odbędzie: ani dziś, ani w najbliższej przyszłości. Przyczynę stanowił pożar, który parę lat temu wyżarł trzewia budynku przy ulicy Drukarskiej 12, a do dnia dzisiejszego nikt nie zatroszczył się o remont. Niegdyś była to gospoda – pod ścianą zachowały się resztki baru. Teraz schronienie znajdowali tam bezdomni, o czym świadczyły dwa legowiska w rogu oraz wszechobecny smród uryny. Na szczęście gospodarze byli dziś nieobecni – pewnie bawili się na rynku.

Henryk utracił wszelkie złudzenia.

Oszukali mnie – przeklinał w duchu łatwowierność i zamiłowanie do zagadek. – Na przyszłość trzeba dokładnie sprawdzać podobne okazje – złość była jednak niczym, w obliczu czterech nowych problemów: "Kto to był?", "Dlaczego?" "Jak ja teraz wrócę do domu?" i ostatniego, najważniejszego: "Jak to wszystko wytłumaczę przed służącą?"

* * *

- Ludwik Moebius nie żyje – słysząc to, Julia Dürmann, ściągnęła usta w wąską, niemalże niewidoczną kreskę. Genipo znał ten wyraz twarzy.- Jak ty wyglądasz? Jak śmiesz przychodzić w takim stanie? – Wbrew oczekiwaniom Julia nie krzyczała, a mówiła powoli, cedząc słowa, co było zwiastunem nadchodzącego wybuchu. – Masz szczęście, rodzice wyszli na bal. Ciekawe co by powiedzieli, gdyby cię zobaczyli?

- Ludwik Moebius nie żyje – powtórzył Genipo spokojnie, ignorując jej fochy. Takie zachowanie rozwścieczy ją jeszcze bardziej, miał tego świadomość. Punkt krytyczny został w końcu przekroczony, twarz Julii wezbrała czerwienią, głos wspinał się na coraz wyższe rejestry:

- Nie wiem kim jest Ludwik Moebius! Nie obchodzi mnie jego śmierć! – eksplodowała piskiem. – Popatrz lepiej na siebie! Ty... Ty cuchniesz! Cały jesteś we krwi i wymiocinach! Nie obchodzi mnie, co robiłeś, nic mi nie mów. Nie chcę słyszeć! Zaraz przyjdą rodzice, ciekawe co powie papa? Wiesz doskonale, co on myśli o pogoniach z bykami...

Udał, że nie zauważył łez. Odczekał spokojnie, aż skończy i spróbował delikatnie ująć ją za włosy. Po chwili wahania, odepchnęła jego dłoń. Na usta cisnęła się wiązanka przekleństw, nie pozwolił im się wydostać. Nie potrzebował w tej chwili awantury. Julia powinna się zaraz opanować.

- Powiesz służącej, by zagrzała wody? – od odpowiedzi zależał dalszy przebieg wieczoru. Jeśli Julia nadal odgrywałaby histeryczne przedstawienie, Genipo był zdecydowany trzasnąć drzwiami i wrócić do siebie, gdzie przy chwiejnym świetle lampy naftowej siedziałby do późna, pisząc przepraszający list. Ku jego uciesze stało się inaczej.

- Wejdź, proszę – Julia spuściła wzrok. – Służąca ma dzisiaj wolne, zaraz przygotuję ci kąpiel. Wyrzuć ubranie. Nie masz co na siebie włożyć? Nie martw się, znajdę stary garnitur papy...

Pół godziny później Genipo leżał rozleniwiony w wannie, kontemplując skomplikowany kształt żyrandola. Co kilkanaście minut przychodziła Julia i dolewała gorącej wody. Nie mówiła nic – złość stygła powoli. Przez uchylone okno wdzierał się gwar ulicy. Tam zabawa trwała w najlepsze. Burmistrz zgodnie z obietnicami otworzył dziś piwniczkę ratusza i każdy, kto tylko miał ochotę, mógł śmiało zanurzać kufel w odszpuntowanych beczkach i pić do woli.

Będą się bawić do rana, byleby tylko nie wybili okna, jak w zeszłym roku – pomyślał. Było to jeszcze przed zaręczynami, jedli wykwintny obiad, gdy przez szybę w salonie wleciał odłamek cegły, co nieodwracalnie zburzyło miłą atmosferę tego wieczoru. Pani Hanna Dürmann dostała spazmów – uroda domu od zawsze stała na pierwszym miejscu w jej hierarchii potrzeb. Genipo poderwał się od stołu i w towarzystwie ojca Julii – Rudolfa Dürmanna wybiegł, chcąc odnaleźć sprawców. Tam czekał na nich tłum pijanych robotników i przeprowadzanie postępowania egzekucyjnego okazało się niemożliwe. W ich stronę poleciały kamienie, Genipo wdał się w bójkę z prowodyrem zamieszek i skończył wieczór ze złamanym nosem. Na szczęście w porę pojawiła się straż miejska i ostudziła wzburzony tłum.

A wszystkiemu winien był dom. Jednopiętrowa kamienica stała na ulicy Winnej, w rzędzie starych, odrapanych i podobnych do siebie budynków. Ale ona była inna i kłuła w oczy świeżą, czerwoną farbą i licznymi rzeźbionymi zdobieniami. Skrzydlate węże, kobiety z rybimi ogonami i inne fantastyczne stworzenia zaklęte w kamieniu. Okoliczne dzieciaki uwielbiały się przypatrywać kamienicy państwa Dürmann, za każdym razem odkrywając coraz to nowe szczegóły tego majstersztyku myśli architektonicznej. Niegdyś na Winnej mieszkali bogacze, był to rewir właścicieli manufaktur, kupców i jubilerów. Ale czterdzieści sześć lat temu wśród bydła pojawiła się zaraza, która szybko przeniosła się na ludzi i populacja miasta została zdziesiątkowana. Ulica Winna również się wyludniła. Kryzys trwał półtora roku. Korzystając z niestabilnej sytuacji, rządy objął Leon Lavouple, choroba zaczęła ustępować, a ludzie próbowali odnaleźć swoje miejsce w zupełnie nowym świecie, wyłaniającym się z hekatomby. Większość starych mieszkańców Winnej zmarła. Ci, co przeżyli, szybko utracili ukryte w piwnicach fortuny: początkowo zżerała je gigantyczna inflacja, ale ostateczny cios zadała niespodziewana wymiana pieniędzy. Ojciec Rudolfa, a dziadek Julii, wcześniej prowadzący dobrze prosperujący zakład rzemieślniczy, także został bankrutem. Miał jednak na tyle rozumu, by zapewnić synowi wykształcenie – Rudolf ukończył szkołę techniczną i został specjalistą w zakresie systemów zegarowych. Zapoczątkowany przez Lavouple'a program reform społeczno-gospodarczych szybko przyniósł oczekiwane rezultaty i Rudolf, korzystając ze sprzyjającego inwestorom klimatu, za pożyczone fundusze otworzył manufakturę produkującą kieszonkowe zegary. I w ten sposób, nieśpiesznie, acz systematycznie, dorobił się fortuny. Inne kamienice wokół niszczały nie remontowane, natomiast dom rodziny Dürmann błyszczał urodą. Nic dziwnego, że w domu od pierwszego wejrzenia zakochała się Hanna Dürmann (wówczas jeszcze Hanna Schultz) i postanowiła poślubić Rudolfa. Podobnie Genipo, gdy onieśmielony przepychem, cztery lata temu po pierwszy raz przekroczył próg kamienicy przy Winnej 16, zapragnął tu zamieszkać. Chwilę potem zobaczył Julię Dürmann, nieśmiałą szesnastolatkę i zrozumiał, że ten świat nigdy nie będzie jego. Tymczasem, po czterech latach, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, a marzenia stawały się rzeczywistością.

Narzeczona przydźwigała następny gar gorącej wody; Genipo najchętniej zamknąłby oczy i porzuciwszy troski, próbował zasnąć. Niestety – Julia usiadła przy nim, opierając łokcie o krawędź wanny. Zanurzyła dłoń w wodzie, lecz szybko ją wyjęła.

- Strasznie gorąca – powiedziała cicho – nie parzysz się?

- Nie, tego mi trzeba – odpowiedział, patrząc na pianę ściekającą z jej smukłych palców.

- Kim był Ludwik Moebius? – zapytała, a on odetchnął z ulgą. Podświadomie czekał na podobne pytanie, pojednawczy gest.

- Opowiadałem ci o nim. Nie pamiętasz? Podczas pierwszych trzech lat studiów wynajmowaliśmy pokoje w tym samym mieszkaniu. Sąsiadowaliśmy przez ścianę. Studiował teorię i historię literatury. Był jednym z lepszych studentów na roku, zawsze z wysokim stypendium. Przez trzy lata zdążyliśmy się zaprzyjaźnić i przeżyć trochę. Potem nasze ścieżki się rozeszły – Ludwik wziął ślub i wyniósł się z Nabrzeżnej. Jeśli dobrze pamiętam, ona nazywała się Katarzyna. Ślub był na początku wakacji, zaraz potem, we wrześniu, poznałem ciebie. To był koniec naszej przyjaźni. Po studiach Ludwik został na uczelni, ja trafiłem do gimnazjum. Nie widzieliśmy się dwa lata, do przedwczoraj. Wracałem ze szkoły, Ludwik czekał na rogu niedaleko rynku. Czekał, jakby się mnie spodziewał. To wcale nie jest najkrótsza droga ze szkoły do domu, ale chodzę nią codziennie. Kupuję świeże owoce na pobliskim straganie. Czy Ludwik znał moją marszrutę? Obserwował mnie? Zastąpił drogę, w pierwszej chwili go nie poznałem.

- Za dwa dni chciałbym się z tobą spotkać. Masz czas? – zapytał. Po prostu, obyło się bez gorących powitań, uścisków i wymiany grzeczności. A ja nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej. "Masz czas?" – ponowił pytanie, zerkając nerwowo na zegarek. Wyjąkałem, że tak, oczywiście, spotkam się z nim z największą przyjemnością. Gwałtowny ruch ręki, niczym fryzjerska brzytwa, uciął kurtuazje.

- Godzina 17, róg Zamkowej i rynku. Pasuje? – skinąłem głową. Kazał powtórzyć miejsce i godzinę, powtórzyłem.

- Muszę lecieć. Trzymaj się, do zobaczenia – chwycił mnie za nadgarstek i mocno uścisnął. Potem pospiesznym krokiem ruszył w stronę rynku i tyle go widziałem.

- Co się stało dziś? – zapytała Julia.

Genipo rozpoczął kolejną opowieść i nie pominął żadnego szczegółu. Julia wpatrywała się szeroko otwartymi oczami, które potrafiły zniewolić bogactwem odcieni błękitu. Słuchała uważnie, zadając dużo pytań. Woda zdążyła wystygnąć, Genipo dostał gęsiej skórki, ale mówił dalej.

- Pół minuty wcześniej – ukrył twarz w dłoniach. – Pół minuty powinno wystarczyć. Wyciągnąłbym go z tłumu. Najpierw dziwka, potem straż miejska...

Julia położyła mu palec na ustach.

- Nie ma przypadków, doskonale wiesz. Uczyłeś mnie. Jego dzisiejsza śmierć była zakodowana w momencie...

- Wiem doskonale! – przerwał gwałtownie. Zbyt gwałtownie – szybko skonstatował. Zrobiła obrażoną minę.

- Przepraszam – próbował chwycić ją za dłoń, ale się wyrwała. – Uniosłem się. Doskonale wiem, masz rację, ale to nie jest w tej chwili najważniejsze. Mnie nurtuje co innego: dlaczego on nie uciekał? Stał, jakby wrósł w ziemię.

Julia nie odpowiadała – w krótkiej chwili zdążyła obrazić się ponownie.

- Przepraszam kochanie, najmocniej przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Dziś zginął mój dawny przyjaciel, być może dlatego, że spóźniłem się pół minuty. Nie mogę znaleźć pocieszenia w równaniach... – przerwał. Każde kolejne słowo pogarszało sytuację, wprowadzając Julię w wojowniczy nastrój. Przeprosiny i tłumaczenia były zbędne, najlepszą strategią okazywała się gra na czas. Zrezygnowany sięgnął po ręcznik. Julia, nie odezwawszy się ani słowem, wybiegła z łazienki.

Dawno już nie było między nami tak źle – pomyślał Genipo, stając nagi w oknie.

Mieszkańcy miasta tańczyli na ulicach, wino lało się strumieniami i wielu amatorów trunku z ratuszowych piwnic okupowało rynsztoki. Nie miał ich kto budzić, gdyż zgodnie ze specjalnym dekretem burmistrza straż miejska po 18.00 wycofała się do koszar i miała zakaz opuszczania ich do jutrzejszego ranka. W mieście nastała absolutna wolność – co prawda tylko na dwanaście godzin. Owoce nowej sytuacji były widoczne na pierwszy rzut oka: w tłumie wybuchały bójki, w ruch szybko szły noże. Z zaistniałego stanu rzeczy korzystały też prostytutki, by w zakamarkach bram świadczyć usługi.

Wtem, w gromadę zgromadzonych na ulicy Winnej osób wdarła się zaprzęgnięta w karą klacz dorożka. Świętujący tłum rozstąpił się – zrazu niechętnie, jednak widząc zdecydowanie dorożkarza musiał dać za wygraną. Zaprzęg stanął przed domem numer 16 i wysiadła z niego dystyngowana para. Państwo Dürmannowie szli z dumnie podniesionymi głowami, ignorując zawistne spojrzenia. Byli już dwa kroki od schodów, gdy nagle młody, pijany mężczyzna podbiegł do Hanny i próbował zerwać jej z naszyjnik. Biedak wypił jednak za dużo wina i ledwo trzymał się na nogach. Dorożkarz, który eskortował klientów do drzwi, odepchnął go mocno. Pijak upadł. Przez tłum przetoczył się groźny pomruk – w krótkiej chwili Genipo dostrzegł na twarzy pani Hanny Dürmann grymas niezdecydowania. Szacowna matrona stała przed dylematem: może powinnam pobiec, zostawić wściekły tłum i schować się w domu, ukochanym, bezpiecznym domu?... – myślała gorączkowo.

To nie wypada, pomyślą, że się ich boję, to nieprawda. Ja nimi po prostu pogardzam... – wybrała opcję drugą i momentalnie pożałowała decyzji, bo tłum ruszył naprzód, chcąc zamknąć grupę wąskim pierścieniem. Takiego obrotu wypadków nie spodziewał się nikt, nawet niezłomny Rudolf Dürmann rozglądał teraz się nerwowo na boki. Nikt, z wyjątkiem dorożkarza.

- Z drogi chamy, na bok, kurwa, mówię! Pogłuchliście? – argumenty słowne nie wystarczyły i w dłoni pojawił się rewolwer. Dopiero on ostudził tłum. Państwo Dürmannowie dotarli do schodów, skryli się za potężnymi drzwiami, a Genipo zdał sobie sprawę, że wciąż tkwi nagi w oknie.

Surdut Rudolfa wisiał na nim, a spodnie marszczyły się i dotykały ziemi, w całości przykrywając buty.

- Wyglądam jak młody artysta, a nie nauczyciel najlepszego w mieście gimnazjum – do tragikomicznych wniosków doprowadziła konfrontacja z lustrzanym odbiciem. – Gdyby zobaczył mnie teraz dyrektor, byłbym skończony. Dyrektor, oby tylko dyrektor... W takim ubraniu wstyd się pokazać Rudolfowi, nie wspominając o Hannie.

Byłby dłużej rozpaczał nad katastrofalnym położeniem, które mogło spalić go towarzysko do końca życia, gdyby nie Julia. Narzeczona znajdowała się dziś na wyjątkowej huśtawce emocjonalnej i gdy Genipo nerwowo starał się zawiązać krawat, wbiegła na piętro i zapukała do zamkniętych drzwi łazienki, głośno się śmiejąc.

- Kochanie, co tam robisz tak długo? Chodź do mnie szybko, rodzice są już w domu – znów to samo: po wybuchu złości sprzed kilku minut nie pozostał ślad. Julia na powrót stała się taka, jaką ją pokochał. Beztroska, ciekawska, wiecznie roześmiana dziewczyna. – Na co jeszcze czekasz? Niecierpliwię się już!

- Julia, co w ciebie wstąpiło, moje dziecko? Zejdź na dół i zrób nam wszystkim herbaty.

Genipo chwycił za klamkę. Donośny głos Hanny Dürmann, z łatwością zagłuszył szczebiot jej córki. Zawahał się, ale tylko przez chwilę. – Tego spotkania i tak nie uniknę – pomyślał, otwierając drzwi.

Julia schodziła już po schodach, zawiasy zaskrzypiały i odwróciła głowę. To samo zrobiła Hanna Dürmann, zatrzymując się w głębi korytarza. I w jednej chwili, matka i córka, wybuchły śmiechem. Genipo był uratowany. Niewielu ludzi widziało Hannę uśmiechniętą, a jeszcze mniej roześmianą. Od teraz mógł zaliczać się do prawdziwie elitarnej grupy.

- Julia, wstydź się! Coś ty mu dała? Przecież ten surdut ma dobre ćwierć wieku. A spodnie... Rudolf nosił je na studiach! Gdzieś ty to wynalazła?

Nie odpowiadała, tylko trzymała się za brzuch, a z oczu płynęły jej łzy śmiechu. – Genipo, jak ty wyglądasz! Przeglądałeś się w lustrze? Zaraz zawołam papę, by pośmiał się z nami.

Hanna reagowała czujnie i natychmiast wróciła do roli zatroskanej matrony, jaką odgrywała całe życie. Chwila szczerości napawała ją wstydem, zdecydowanie lepiej czuła się jako surowy dyspozytor poleceń. Przywołała do porządku córkę, zwolniwszy ją chwilowo z obowiązku przygotowania herbaty i wydała rozkaz odnalezienia ubrania na podwieczorek, a nie bal przebierańców. Czekając na narzeczoną, Genipo wymienił z Hanną uprzejmości, pochwalił wieczorną kreację, po czym z ulgą wycofał się do łazienki, nie chcąc stanowić dłużej pośmiewiska. Wkrótce Julia przyniosła nowy surdut, który też nie leżał najlepiej. Hanna, wciąż w balowej sukni, nieustannie strofowała córkę – a to w cukiernicy brakowało cukru, placek z wiśniami pokrojony był w zbyt małe kawałki, w końcu Julia, podając do stołu, garbiła się. W takich sytuacjach Genipo starał się bronić narzeczonej. Hanna reagowała surowymi reprymendami, których nie należało traktować poważnie. Na tym polegały reguły gry: na przekomarzaniu i wiecznym pozorowaniu.

Następne przedstawienie, kolejna rozgrywka: czasami miał tego dość; wystarczyło wówczas spojrzeć na roześmianą twarz Julii, a złe myśli czmychały precz i gotów był wciąż odgrywać główną rolę w mistyfikacji, ku uciesze Hanny Dürmann.

Podobnie i tym razem, Hanna, Julia i Genipo zatracili się bez reszty w znanej im wszystkim inscenizacji. Milczał tylko Rudolf. Gospodarz jak zwykle siedział z boku, drobnymi łykami popijając herbatę z małej filiżanki, która co chwilę znikała pomiędzy jego potężnymi palcami. Genipo często zastanawiał się, w jaki sposób ów człowiek mógł zajmować się naprawą zegarków. Gdyby ktoś na podstawie dłoni miał zgadywać, kim z zawodu jest Rudolf Dürmann, powiedziałby – robotnikiem. W jaki sposób godził to z precyzją wykonywanej pracy, nie wiedział nikt. Była to największa tajemnica Rudolfa Dürmanna. Największa, ale nie jedyna. Zegarmistrz zachowywał się zwykle, jakby skrywał niejeden sekret. Wiecznie małomówny, najlepiej czuł się w sytuacji, gdy wszyscy poznali już, z jakim nietowarzyskim typem mają do czynienia. Stawał wówczas na uboczu i rozpoczynał obserwacje, co i rusz uśmiechając się pod wąsem. Patrzył zachłannie, chcąc zapisać w pamięci jak najwięcej szczegółów. Genipo powinien już dawno przywyknąć do niecodziennego zachowania, ale nadal czuł się nieswojo, pod ciągłym ostrzałem uważnych spojrzeń przyszłego teścia.

Ze stołu znikły ostatnie kawałki ciasta i Julia zaparzyła kawę. Z salonu przenieśli się do pokoju kominkowego. Julia była już w doskonałym humorze i zaczęła błagać ojca, by rozpalił ogień. Rudolf nie dał się długo prosić i wkrótce polana trzaskały wesoło, a oni rozkoszowali się kawą. Julia opowiadała wyczytane w prasie dla dziewcząt dykteryjki, wszyscy zanosili się śmiechem. Ani słowem nie wspomniała o dzisiejszej przygodzie Genipa i nie wytłumaczyła, dlaczego narzeczony pilnie potrzebował świeżego ubrania. On także nie miał na to najmniejszej ochoty, nie chcąc rujnować miłej atmosfery świątecznego wieczoru.

Tajemnica za tajemnicę – przeszło mu przez myśl. – Oni nie powiedzieli nic o przygodzie przed domem. Dlaczego mam wspominać o śmierci Ludwika?

Wieczór rozwijał się według niepisanego schematu: po żartach Julii głos zabrała Hanna i rozpoczęła od narzekań. Zdrowie, brak pieniędzy i problemy z utrzymaniem domu – w tej lub innej kolejności. Aż w końcu, gdy rozwodziła się na temat potrzeby gruntownego remontu pierwszego piętra, do rozmowy pierwszy raz włączył się Rudolf.

- Dość tego marudzenia – stwierdził kategorycznie. – Pora na coś przyjemniejszego.

Hanna na to czekała. Miała teraz pełne przyzwolenie, by rozpocząć ukochany koncert wspomnień:

- To już cztery lata, panie Genipo. Był piękny wrzesień, jak przyszedł pan po raz pierwszy. Przestraszony młodzieniec. Nie wiem, kto bardziej się denerwował, Julia czy pan? A moja córka nie jest łatwą uczennicą, proszę powiedzieć...

Genipo ponownie stanął pomiędzy młotem i kowadłem. Musiał przyznać rację, nie urażając jednocześnie Julii. Hanna Dürmann była mistrzynią w prowokowaniu niezręcznych sytuacji, a on miał dość salonowych gierek na elokwencję. Zwłaszcza dziś, gdy Ludwik Moebius został zabity przez byka.­- Ależ skąd! Od razu poznałem się na jej talencie. Jasne, miała problemy z algebrą i naukami ścisłymi. Kto ich nie ma?

- A teoria skończonych automatów? – do rozmowy wtrąciła się Julia. – A wielkie twierdzenie o powrocie? Nic z tego nie rozumiałam.

- Problemy wynikały z objętości materiału. Zdecydowałem się wprowadzić zagadnienia wykraczające poza gimnazjalne ramy. Nacisk położyłem na prace Lavouple'a i teorię determinizmu.

- Jaki pan jest mądry – Hanna piała z zachwytu. Przedstawienie wkraczało w kolejny etap: Zachwycamy się wiedzą Genipa. – Pan wszystko czytał? Wszystkie tomy Lavouple'a i innych?

- Jak pani wie, doktryna Lavouple'a ma pół wieku – Genipo pozwolił sobie na półuśmieszek. – Przez ten czas została udoskonalona, rozwinięta oraz wielokrotnie interpretowana. Niektórzy zbłądzili, wspomnę choćby tzw. determinizm operacyjny. Obecnie myśl burmistrza rozwija wielu uczonych. Rocznie do biblioteki uniwersyteckiej trafia około setki tomów, nikt nie jest w stanie przyswoić całości. Wszystkim uczniom doradzam sięgnięcie po samego Lavouple'a. Przecież...

Wtem Rudolf Dürmann, o którym wszyscy zdążyli zapomnieć, wypuścił z sykiem powietrze. Genipo podskoczył jak oparzony i urwał w pół zdania. Gdy spojrzał na ojca Julii, ten zaniósł się kaszlem.

- Przepraszam, jestem nieco przeziębiony – wytłumaczył speszony. – Nie przeszkadzajcie sobie. To bardzo ciekawe, co pan mówi, panie Herz, proszę kontynuować.

- O czym to ja... Już pamiętam. Zetknąłem się ostatnio z ładną metaforą. Jeśli determinizm porównamy do rzeki, wówczas zasadnicze zręby myśli burmistrza okażą się głównym korytem. Żadna rzeka nie płynie jednak w linii prostej od źródła do ujścia. Dopływy, meandry, martwe, odcięte zakola – to dorobek następców. Rzeka wymaga uregulowania, w przeciwnym razie wyleje. Woda to groźny żywioł; niejednokrotnie przynosiła naszemu miastu zniszczenie. Ludka myśl podobnie. Niektóre odnogi lepiej zasypać u źródeł.

Genipo nie zdążył dokończyć wypowiedzi, a Hanna Dürmann już otwierała usta, by zasypać go pytaniami.

Jak bardzo ciebie nienawidzę. Jesteś fałszywa – pomyślał i skupił się na przygotowaniu kolejnych, błyskotliwych wypowiedzi. I tak do późna w nocy.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...