Zapotrzebowanie na kino z superbohaterami w rolach głównych zawsze było duże, lecz ostatnio sięga zenitu. Ekranizowane są kolejne dzieła – głównie ze stajni Marvela oraz DC. Nic dziwnego, wszyscy lubią od czasu do czasu obejrzeć, jak gość obdarzony nadnaturalnymi mocami ratuje szarych obywateli. Z drugiej strony zdarza się tak, że laury zbierają czarne charaktery, jak chociażby Loki, największy wróg Thora. Nie zaskakuje więc, że ktoś wpadł kiedyś na pomysł, aby wykreować postać niejednoznaczną, piorącą bandytów po mordach, pozostającą jednocześnie poza prawem. Przykładem takiego herosa jest oczywiście Punisher. Pierwszy film o Franku Castle'u z 1989 roku daleki był od ideału, jednak przytłaczający klimat i doskonałe wcielenie się w psychopatycznego protagonistę przez Dolpha Lundgrena sprawiło, że produkcję oglądało się naprawdę nieźle. Po latach, w 2004 roku, reżyser Jonathan Hensleigh zdecydował się ponownie wziąć na warsztat człowieka z czachą na klacie, jednak podszedł do tematu od innej strony.
Frank Castle jest perfekcyjnie wyszkolonym tajniakiem. Praca powoli zaczyna dawać mu się we znaki, postanawia więc podjąć się ostatniego zadania i przejść na zasłużoną emeryturę. Jak to w życiu bywa, wszystko idzie gładko, poza jednym szczegółem. Podczas akcji ginie Bobby Saint, syn znanego biznesmena, Howarda Sainta. Nietrudno się domyślić, że większość majątku mężczyzny pochodzi z operacji w światku przestępczym. Gdy gangster dowiaduje się o stracie, poprzysięga zemstę Castle'owi. Co więcej, za namową żony nakłada wyrok śmierci również na jego rodzinę. W związku z tym mafiozo wysyła swoich goryli, którzy bez pardonu mordują całą familię Castle'ów, łącznie z żoną i synem Franka. Samemu tajniakowi udaje się cudem ujść z życiem, choć cały świat uznaje go za zmarłego. Straciwszy bliskich oraz otarłszy się o śmierć, Frank Castle postanawia pójść za sławetną zasadą "oko za oko". Postradawszy część zmysłów, mężczyzna staje się Punisherem, którego obawiać się będzie każdy przestępca.
Początkowo obraz Jonathana Hensleigha nie przypadł mi do gustu. Pamiętałem brudne miasto, jakie przedstawił nam Mark Goldblatt w swojej ekranizacji z 1989 roku. Duszna, psychodeliczna atmosfera zapadła mi w pamięć. Tutaj niczego takiego nie ma. Frank lata z uśmiechem na twarzy i cieszy się z czasu spędzanego ze swoją rodziną. Niemniej jednak już po chwili stwierdziłem, że produkcja mimo wszystko zaczyna mnie wciągać – szczególnie gdy protagonista dostaje od syna koszulkę ze sławnym symbolem czaszki – od razu wiadomo, że zaraz będzie się na ekranie sporo działo. Nastawcie się więc na jedno: remake jest inny od poprzednika, ale równie dobry. Tym razem dane nam jest poznać głównego bohatera, zanim staje się psychopatycznym dręczycielem gangsterów. Gdy więc później widziałem, jak między szlachtowaniem kolejnych mafiozów zapijał smutki alkoholem, nawet wykiełkowało we mnie coś na kształt współczucia.
Twórcy "Punishera" zdecydowali się też wrzucić do swojej produkcji sporo kiczu. Ma to swoje dobre oraz złe strony. Fenomenalnie prezentuje się długa walka protagonisty z niemal nieśmiertelnym wielkim Rosjaninem (Kevin Nash), w której chłopaki okładają się czym popadnie. To jedna z lepszych scen filmu. W innej oglądamy, jak wynajęty na Franka zabójca gra mu na gitarze w knajpie ułożoną specjalnie dla niego złowieszczą piosenkę, wcale nie kryjąc się ze swoimi późniejszymi zamiarami. Nie podobał mi się za to moment, w którym Castle "torturuje" więźnia, udając, że przypala go rozpalonym żelazem, a tak naprawdę smyra go kawałkiem lodu. W założeniu zabawne, niemniej takie okazanie litości zupełnie nie pasuje mi do portretu niecofającego się przed niczym demona zemsty. Także dziwni lokatorzy budynku, gdzie pomieszkuje Punisher, są irytujący – fajtłapowaty grubasek, chudy fan piercingu oraz dziewczyna po przejściach. Nie są może jakoś bardzo kiepscy, jednak zdecydowanie zbyt często kradną czas ekranowy.
Przyznam, że film jest ciekawy, ponieważ Castle nie postanawia od razu wkroczyć do willi Sainta i powitać go serią z M4 na klatę, częstując również jego bliskich kilkoma celnymi przyłożeniami z granatnika. O nie, mężczyźnie zrodził się w głowie plan o wiele perfidniejszy. I to właśnie te knucia oraz chęć poznania, czy uda mu się wydymać mafioza bez mydła, sprawiają, że oglądanie "Punishera" nie nudzi. Fanów siekanki na ekranie uspokoję – to wszystko nie oznacza, iż obraz Jonathana Hensleigha nie jest brutalny. Owszem, daleko mu do gęsto ścielącego się trupa, jak to miało miejsce w poprzedniku, lecz i tutaj pojawia się parę ciekawych scen. Co prawda czasem zwróciłem uwagę, że mocno ograniczono rozlew krwi, jednak po prostu wiele pozostawiono wyobraźni widza. Przykładowo wiemy, do jakiej niewdzięcznej roboty zabierze się gangster, trzymając w rękach obcęgi, ale oszczędza się nam widoku, jak wykonuje swoją pracę. Tak czy siak obraz powstający w głowie jest wystarczająco dosadny.
Aktorsko muszę przyznać, że jest całkiem nieźle. Thomas Jane może nie dorasta poziomem do Dolpha Lundgrena, lecz i tak jego występ należy do udanych. Nie oszukujmy się – to nie rola, w której mógłby pokazać jakiekolwiek fajerwerki, szczególnie przy wszechobecnym kiczu w scenariuszu. Pozytywnie zaskoczył mnie John Travolta, wcielający się w Howarda Sainta. Jego postaci daleko do kalibru chociażby Kingpina, bowiem tak naprawdę jest zwykłą płotką w przestępczym świecie, ale właśnie takiego bohatera Travolta odegrał dobrze, szczególnie gdy wszystko zaczyna się wokół niego sypać. Najlepszy występ zaliczył Will Patton, grający Quentina Glassa, prawą rękę Sainta – niestandardowy bohater, wybijający się spośród innych czarnych charakterów. Płeć piękna kompletnie zawaliła sprawę – Rebecca Romijn należała do irytującej trójki, natomiast Laura Harring jako żona Howarda nie wykorzystała tej skromnej ilości czasu, w jakiej jej dano zagrać.
Nie oszukujmy się, "Punisher" to żadne arcydzieło, ale też w założeniu nie pretendował do takiego tytułu. Mimo że mocno różni się klimatem od swojego poprzednika z 1989 roku, nadal można go obejrzeć z przyjemnością. Sporo kiczu nie każdemu może się spodobać – część głupawych scen przyjąłem z dezaprobatą. W produkcji pojawia się wątek romantyczny, jednak na szczęście jest delikatny, poprowadzony ze smakiem i... trochę jednostronny – nie psuje pozostałej treści. Aktorsko żadnych rewelacyjnych występów nie ma, poza kobiecą częścią obsady ekipa gra po prostu przyzwoicie. Jeżeli lubicie filmy o zemście, w której strzelanina goni strzelaninę, a gdzieś tam w tle przewija się nawet ciekawa intryga – to zdecydowanie wasz kandydat na wieczorny seans. Jeśli stronicie od takich rzeczy – odpuśćcie sobie, niczego tu dla siebie nie znajdziecie.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz