Kiedy we wstępie do recenzji "Opowieści niesamowitych" Marcina Rusnaka pisałem, że nie lubię zbiorów opowiadań, nie była to z mojej strony żadna sztuczna, retoryczna figura. I choć Rusnak zaskoczył mnie nad wyraz pozytywnie, to z własnej woli nie sięgnąłbym od razu po kolejne zestawienie "krótkometrażowych" wytworów innego autora. Tak się jednak złożyło, że pod nazwą "Pułapka Tesli" kryło się jeszcze kilka innych, poza tytułowym, opowiadań Andrzeja Ziemiańskiego. Nie wydziwiając jednak, postanowiłem, że po raz kolejny dam się zaskoczyć, tym razem znacznie bardziej znanemu oraz uznanemu pisarzowi. I faktycznie, zostałem zaskoczony.
Złożona z prawie 300 stron i 5 opowiadań książka rozpoczyna się od bardzo krótkiej historii "Polskiego domu". Ot, zwykła rodzina zatrzymuje się na zdewastowanym przystanku PKS pośrodku niczego, z zaziębioną córeczką i bez żadnych perspektyw na ucieczkę przed nadciągającą burzą. Szczęśliwym trafem na ich drodze staje ekscentryczny jegomość, który oferuje im schronienie oraz gościnę w swym dworku, znajdującym się nieopodal. Tym sposobem na przestrzeni zaledwie dziesięciu stron otrzymujemy bardzo przyzwoitą "opowieść o duchach", poprowadzoną zręcznie, z elegancją i wyczuciem, na końcu zaś okraszoną zgrabnym morałem.
"Zaczyna się nieźle" – pomyślałem, by potem powtórzyć po paru stronach kolejnego opowiadania. "Wypasacz" nie zwiastował niczego złowieszczego, a rozpoczął się całkiem obiecującym suspensem. Młoda policjantka pracuje nad sprawą tajemniczych zniknięć kobiet. Nie ma ciał, świadków porwań, dowodów zbrodni, niewiele jest poszlak łączących kolejne przypadki, pojawiające się w całym kraju. Słuch po uprowadzonych ginie, a coraz bardziej zdesperowana policja na podstawie zebranych okruchów informacji wystawia swą młodą funkcjonariuszkę na przynętę porywaczowi. Niby wszystko rozwija się w dobrym kierunku, jednak szybkim krokiem zmierzając ku schematyzmowi. Po udanym wstępie nieco rozczarowuje obserwowany u bohaterki (a wcześniej u kilkuset innych postaci w podobnych sytuacjach) sposób myślenia i zachowania, jednak nie to burzy całą koncepcję. Prawdziwą katastrofą okazuje się zakończenie, wraz z ostateczną pointą. Od lektury "Reguły dziewiątek" nie trafiłem na historię równie bestialsko zamordowaną podsumowującym ją gwałtem na logice wydarzeń. Cała koncepcja wykreowanej postaci i wiążącej się z nią historii została zgnieciona ciężarem finału, w założeniu autora na pewno bardzo szokującego, w praktyce zaś jedynie niesmacznego i wywołującego uśmiech politowania.
Chcąc czym prędzej zapomnieć o tej odrażającej głupocie, przeszedłem do tytułowego opowiadania. "Pułapka Tesli" również rozpoczęła się obiecująco, zestawieniem wątków intrygującego zabójcy wykonującego nietypowe zlecenie oraz rywalizujących ze sobą wynalazców z minionej epoki – Bella, Edisona, Marconiego oraz Tesli. Trzeba przyznać, że sylwetka ostatniego z wymienionych od lat inspiruje pisarzy oraz filmowców, doskonale nadając się do wykorzystywania na polu fantastyki, zwłaszcza naukowej. Ziemiański do pewnego stopnia realizuje ten potencjał, zarysowując bardzo ciekawą koncepcję podróży w czasie, połączoną z odwieczną zagadką nieśmiertelności. Do pewnego stopnia, bo choć bardzo lubię wszelkie zabawy w historical fiction, to muszą one prezentować sobą nieco więcej, niż tylko zbiór anegdot rodem z Wikipedii, połączonych w satyryczne linie dialogowe, pozostające bez większego związku oraz znaczenia dla fabuły. Niestety, "Pułapka Tesli" z niezłego kryminału o transcendencji z lekko steampunkowym zabarwieniem staje się właśnie przydługą anegdotą, która przestaje śmieszyć mniej więcej w połowie, a zaskakiwać – po mniej więcej 50 z 82 stron opowiadania. Wielki finał również zdaje się nie tyle przewrotny, co od niechcenia rzucony w twarz czytelnika. Krótka relacja z perspektywy osoby trzeciej, przedstawiająca wydarzenia, których autorowi chyba nie chciało się opisać szerzej i bardziej spektakularnie, końcowa pointa, przewidywalna zdecydowanie zbyt wcześnie, potraktowana nieco po macoszemu na tle niekończących się wygłupów trójki karykaturalnych wynalazców – oto końcowy obraz "Pułapki...", w którą wpadłem za sprawą własnego apetytu i początkowo rozbudzonych oczekiwań. Po raz kolejny niesmak i niedosyt. Szkoda.
"Chłopaki, wszyscy idziecie do piekła" – tytuł znowu nęci, choć zdążyłem już nauczyć się nie dowierzać autorowi "Achai". Spokojnie zatem, trzymając emocje na wodzy, obserwuję wydarzenia z siedziby socjalistycznego magnata, który, zdesperowany po zaginięciu syna, godzi się spełnić dziwne żądania pomagającej mu jasnowidzącej. Efekt? Istniejące przez dziesięciolecia, niedookreślone imperium finansowe, pozwalające na szkolenie pokoleń tajnych agentów, służących jedynie wypełnieniu równie tajemniczej misji. Wszystkie te enigmatyczne wątki koncentrują się wokół osoby głównego bohatera – niewyróżniającego się absolutnie niczym chłopca z marginesu alternatywnego społeczeństwa futurystycznej Polski. Niech będzie, pomyślałem, dajmy porwać się raz jeszcze. Opowiadanie w dynamicznym i mocno skrótowym tempie prowadzi nas przez karierę głównego bohatera, kilka sensacyjnych "cut-scenek" z udziałem jego anonimowych ochroniarzy, którzy z czasem nabierają zarysów tożsamości jedynie po to, by zginąć, wszystko zaś w oparciu o niedopowiedzianą misję, rzekomą wyjątkowość protagonisty oraz niezrozumiałą skłonność pozostałych postaci do poświęceń na jego rzecz. W szarej, niemal postapokaliptycznej oprawie, cała historia intryguje (znowu) mniej więcej do połowy. Dalej na pierwszy plan wyłazi kontrast między celowym niedopowiedzeniem a mimowolnym lub niechlujnym niedorobieniem tych wątków, na zagadkowości których budowano całą koncepcję. Bohater jest kimś niezwykłym, bo tak, jego protektorzy, poświęcający się od pokoleń na rzecz jego istnienia i przeżycia (z powodów dla nas niepoznawalnych), mają być naraz twardzielami, intelektualistami, Terminatorami i anonimowymi NPCami, więc w sumie nie wychodzi im pełnienie którejkolwiek z tych ról. Widać, że pisarz miał pomysł na coś wielopłaszczyznowego oraz faktycznie zaskakującego, ale na pomyśle się skończyło. Na domiar złego, Ziemiański nie odmówił sobie skrajnie żenującej, infantylnej gadki umoralniającej na temat Wielkiej Polski, rozwleczonej bez przyczyny na kilka stron zapisanych patetycznym, niby-młodzieżowym językiem. Niestety, nie udało się tym sposobem załatać fabularnych dziur w koncepcji, a jedynie pogłębić mój niesmak i chęć wyrzucenia książki na ostatnie dno śmietnika.
Bardziej dla zasady, niż z dawno zniszczonej ciekawości, przeszedłem do ostatniej historii. Tytuł, jak zwykle, frapujący – "A może to ja jestem Bogiem?". Prywatna klinika dla majętnych, nieznane czytelnikowi, choć bez wątpienia nietypowe przypadki wymagające równie nietypowych specjalistów, wśród których od razu pojawia się główny bohater. Młody, nieco bajronowski, całkiem oryginalnie wychodzący od pierwowzoru doktora House'a, choć zdecydowanie lekarzem nie będący. Ciekawe, po raz kolejny, tym bardziej, że szybko okazuje się, iż mamy do czynienia ze światem snów, siłą wyobraźni oraz walką z wewnętrznymi, podświadomymi lękami. Przyznałem niechętnie, że pisarz raz jeszcze zaskoczył mnie na wstępie, tym razem jednak lektura stawała się lepsza z każdą stroną. Pomysł, którego w tym wypadku nie chcę streszczać, okazuje się równie oryginalnie stworzony, co umiejętnie poprowadzony. Wszystko, począwszy od kreacji głównej postaci, przez postacie poboczne, ich zróżnicowanie i typową dla opowiadań krótką charakterystykę, po styl oraz konstrukcję narracji czy dialogów, prezentuje bardzo wysoki poziom, wciągając, angażując, przede wszystkim zaś ciesząc czytelnika. Z autentyczną przyjemnością śledziłem rozwój akcji, czekając na jej kolejne zwroty oraz dalsze rozbudowanie nietypowej, barwnej koncepcji, aż proszącej się o rozwinięcie na dłuższy, pełnowymiarowy tom. Otrzymujemy tu Ziemiańskiego, jakiego znamy i chcemy czytać – z wyczuciem operującego naszym zainteresowaniem, stopniowo odkrywającego wykreowany przez siebie świat.
Choć chciałoby się, by było inaczej, to jednak zaledwie wisienka na... Nie powiem czym. "A może to ja jestem Bogiem" zasługuje co najmniej na ósemkę w dziesięciostopniowej skali, ale czy warto dla tego jednego opowiadania kupować cały tom? Zdecydowanie nie. Niniejszy zbiór okazał się dokładnie tym, czego tak bardzo nie lubię w tego rodzaju publikacjach. Niedokończone, niedopracowane pomysły, rozbudzające nadzieje obiecującą koncepcją i w irytujący sposób owe nadzieje zawodzące. Marcin Rusnak pokusił się o posłowie, w którym zwięźle przybliżył nam historię kolejnych pomysłów, pracy nad opowiadaniami, własnych atutów czy wątpliwości. Ziemiański nie robi nic podobnego. Kilka wytworów znanego autora, rzuconych niechlujnie ot tak, aby były. Na pewno się sprzeda. Mogłoby i powinno być lepiej, ale nie jest, bo po co? Takie właśnie wrażenie odniosłem po lekturze "Pułapki Tesli". Bardzo możliwe, że błędnie odczytałem motywacje pisarza, jednak bez względu na to końcowa ocena i tak została mocno zawyżona jakością ostatniego opowiadania. Strata czasu, pieniędzy, a przede wszystkim nerwów.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
"Pułapkę Tesli" natomiast na pewno przeczytam, nawet jeżeli tylko dla jednego opowiadania, bo znając jego poprzednie twory wiem, że trafiają się mu czasem inspirujące perełki
Dwa z bardzo zmarnowanym potencjałem - A jeśli to ja jestem bogiem? Chłopaki wszyscy idziecie do piekła
Jedno bardzo przewidywalne i schematyczne - Polski dom
A pułapkę Tesli na którą najbardziej liczyłam zostawię bez komentarza
Dodaj komentarz