Fragment książki

3 minuty czytania

Tak więc porzucono mnie w tym barbarzyńskim kraju. I uczynili to moi towarzysze, ludzie, którym ufałem, których chroniłem własną piersią i którym uratowałem życie. Zostawili mnie na łaskę i niełaskę dzikiej księżnej, która mieszkała w komnatach obitych złotą blachą, a jadała drewnianą kopyścią z drewnianej misy. Zostawili mnie w kraju obłąkanych kapłanów, pomylonych wiedźm i otępiałego ludu, po którym nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać. Czy złorzecząc, wbije komuś widły w plecy lub rozłupie mi głowę siekierą, czy błogosławiąc, padnie mu do stóp. Porzucili mnie niczym starego, bezzębnego psa, a ja jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć z murów, jak kawalkada inkwizytorów oraz żołnierzy odjeżdża na zachód. Do Nowogrodu, a potem do Cesarstwa. Do cywilizacji. Tysiące mil ode mnie. Tam, gdzie nie tylko nie można z wież fortecy ujrzeć Kamiennych Gór, za którymi rozciągają się już azjatyckie królestwa pogan, lecz istnienie lub nieistnienie tych gór kompletnie nikogo nie obchodzi. Dopiero od wczoraj wiedziałem, że nie powrócę do znanego mi świata, a już tęskniłem do niego całym sercem i całą duszą.

Był początek września, więc do Peczory i do całego Księstwa Peczorskiego zima nadchodziła wielkimi krokami, a zeszłej nocy spadł nawet pierwszy śnieg. Przez chwilę szary, błotnisty podworzec wyglądał czysto i świeżo, kiedy lśnił nieskalaną bielą i iskrzącym się srebrem w promieniach jasno świecącego księżyca. Ale zaraz potem buty żołnierzy i służby rozdeptały ten pierwszych puch i zmieszały go z błockiem. A rano przeszła odwilż i błotnista maź zalegająca podworzec sięgnęła już ludziom za kostki. I zupełnie nikt się tym nie przejmował.

Usłyszałem kroki i zobaczyłem zbliżającego się Andrzeja, sługę księżnej, jednego z nielicznych ludzi na tej potępionej dziczy, który był na tyle cywilizowany, by znać łacinę. Kiedy przesłuchiwałem skrytobójcę usiłującego zamordować księżną Ludmiłę, właśnie Andrzej tłumaczył moje rozumne pytania na ich mowę. Był to mężczyzna jeszcze młody, na pewno młodszy ode mnie i charakteryzujący się zarówno pewną obyczajnością zachowania, jak i delikatnością rysów, tak niezwykłą w krainie zamieszkiwanej przez tych barbarzyńców. Nie miał też bujnej i skudlonej brody jak większość Rusinów, a jedynie jasny, niezbyt mocny zarost. W połączeniu tych cech z zadbanym strojem wyglądał na tyle cywilizowanie, że mógłby wręcz uchodzić za obywatela Cesarstwa.

Teraz zawołał donośnie:

- Pani wzywa, pospieszajcie, inkwizytorze.

I tak ma wyglądać od tej pory moje życie, pomyślałem z goryczą. Jak chłopca na posyłki albo psa mającego przybiegać na każde gwizdnięcie czy każdy gest pana. Taki los spotkał mnie – inkwizytora. Sługę Bożego i absolwenta najuczeńszej, najczcigodniejszej i najsławniejszej Akademii Inkwizytorium. Ale cóż było czynić? Mogłem utyskiwać, lecz gorzka i smutna prawda przedstawiała się tak, iż znajdowałem się całkowicie w mocy peczorskiej księżnej. W mocy kobiety, która, przypomnę wam, mili moi, własnego męża kazała zapakować do żelaznej klatki i wywiesić za bramę fortecy, gdzie skonał z głodu, pragnienia i zimna. Nie trzeba było wielkiej mądrości, by dojść do wniosku, iż Ludmiła nie była i nie jest (a zapewne również nigdy nie będzie) osobą zdolną polubić humory czy kaprysy cudzoziemca. Cudzoziemca, który w dodatku w Cesarstwie piastował godność inkwizytora – a więc na Rusi był jedynie znienawidzonym przybyszem, którego wynikająca z powagi urzędu władza kończyła się gdzieś jakieś trzy tysiące mil od granic księstwa.

- Prowadź – rzekłem.

Andrzej uśmiechnął się szeroko i poklepał mnie poufale po ramieniu.

- Przyzwyczaicie się do nas, inkwizytorze – powiedział. – Jej Wysokość jest sprawiedliwą władczynią. Dobrze się jej przysłużycie, a zostaniecie nagrodzeni ponad oczekiwania i ponad pojęcie.

- Najbardziej by mnie wynagrodziła, gdyby pozwoliła mi wrócić do domu – mruknąłem.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- O tym to długo nawet mowy nie będzie. – Machnął ręką. – Księżna ma wobec was wielkie plany, inkwizytorze Madderdin...

Nie brzmiało to dobrze. Wielkie plany możnych tego świata oznaczają zazwyczaj, że ludzie objęcie tymi planami giną w szybki i nieprzyjemny sposób. Oni giną, a plany zostają. Dla następnych...

- Jeśli tylko w międzyczasie nie umrzecie, to wierzę, że zostaniecie z nami przez wiele lat. Przez wiele wspaniałych lat... – dokończył.

Nie byłem pewien, czy widząc moje przygnębienie, kpi sobie ze mnie, czy też mówi szczerze. Zresztą naprawdę mogło być przecież zarówno tak, jak i tak.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...