Trzymam właśnie w ręku „Przebudzenie”, czyli ciąg dalszy „Wezwania”, autorstwa Kelley Armstrong. Zgodnie z informacją na wkładce do okładki, ta kanadyjska pisarka zaliczana jest do grona najoryginalniejszych współczesnych twórców opowieści z gatunku thrillera nadnaturalnego i kryminału. Nie będę się spierać co do narodowości wspomnianej pani, lecz co do reszty mógłbym mieć kilka „ale”. Jeśli chcecie je poznać, to ta recenzja jest dla was.
Wpierw jednak kilka słów wyjaśnienia dla tych, którzy dotąd nie zetknęli się z Chloe Saunders. Na pozór normalna nastolatka, zaczyna widzieć duchy, a następnie trafia do ośrodka dla trudnej młodzieży Lyle House. Tam poznaje dość niezwykłych pacjentów, którzy posiadają nadprzyrodzone umiejętności. Pierwszy tom opisywanego cyklu, „Przebudzenie”, kończy się sceną ucieczki z ośrodka i złapaniem przez doktora Davidoffa.
Poznajemy dalsze losy czwórki uciekinierów – wspomnianej już Chloe, nekromantki, jak też wilkołaka Dereka oraz dwójki, która para się magią – Simona oraz Victorii, zwanej przez wszystkich Tori. Czytelnik nie powinien się zatem dziwić początkowym rozdziałom, ukazującym nam zamknięty ośrodek grupy, która nazywa siebie Grupą Edisona. To właśnie oni stoją za Lyle House, gdzie przetrzymywani są niepokorni pacjenci ich genetycznych eksperymentów. Nikt nie przepada za przymusowym zamknięciem, więc nic dziwnego, że Chloe oraz Tori uciekają, chcąc odnaleźć Dereka oraz Simona.
W tym miejscu mógłbym posłużyć się sprawdzonym kopiuj-wklej, gdyż Kelley Armstrong także w „Wezwaniu” powiela błędy swej poprzedniczki. Zacznijmy oczywiście od fabuły, której daleko od oryginalności. Co więcej, motyw ucieczki staje się elementem dominującym, przez co wciąż czytamy o kolejnym przemieszczeniu się z miejsca na miejsce. Pal licho schematyczność, gdyby jednak nie bijąca ze stron naiwność. Czwórka nastolatków ucieka przez Buffalo do Nowego Jorku i, bez większych problemów, znajduje schronienie, zaś pieniędzy zawsze wystarcza na coś ciepłego do jedzenia i picia. Ba, karta Chloe wciąż działa, gdyż jak stwierdza narrator, ojciec dziewczyny uznał, że może być w niebezpieczeństwie i pieniądze się jej przydadzą. Błagam, kto tu miał pełnić rolę nastolatka? Element, który mógł się okazać fajny, czyli przywoływanie zmarłych, jest wybitnie nieciekawy – kiepsko opisany, nie mający solidnej podstawy fabularnej i do tego nie odgrywający znaczącej roli. Być może zaciekawi kogoś, kogo pasjonuje przywoływanie zmarłych królików czy nietoperzy.
Takich kwiatków jest niestety więcej, zatem przejdźmy w końcu do postaci. Najciekawszą z nich jest oczywiście… Derek. Nie, wcale nie Chloe. Główna bohaterka jest pełna skrajności, począwszy na przemyśleniach, a na reakcjach kończąc. Boi się wszystkiego, lecz spokojnie siedzi obok Dereka w czasie jego przemiany. Jasne, zaufała mu tuż po tym, jak parę stron wcześniej wykrzyczeli sobie parę niemiłych słów. Cóż za niezwykła zmiana nastawienia i przypływ dobroci. Doszukać się można nawet czegoś na kształt rozterek panny Saunders, której podoba się wygadany i przystojny Simon, ale coś ciągnie ją do oschłego, ale silnego i niebezpiecznego Dereka. Nie trzeba być jednak detektywem, by zauważyć, iż postacie drugoplanowe, a więc wszystkie za wyjątkiem Chloe, są dla nas wciąż zagadką, której rozwikłanie powinniśmy znaleźć w kolejnych częściach serii. Wszyscy jednak zachowują się zbyt dorośle, zaś ich język odbiegł od młodzieżowego, przez co brzmi sztucznie w książce, która została skierowana do nastoletniego odbiorcy. To niestety częsty problem pisarzy, którzy nie potrafią napisać czegoś dla nastolatków, gdyż sami nimi już nie są.
Jak już wspomniałem, akcja książki rozpoczyna się w Buffalo, a następnie uciekająca czwórka dociera do przedmieść Nowego Jorku. Problem tkwi w tym, że wiele miejsc jest do siebie zbyt podobnych. Ciągle przydrożne knajpy, droga, jakieś opuszczone domy. Czyżby autorkę dopadła niemoc twórcza? Na samym początku pojawia się zamknięty ośrodek, o którym wiemy tyle co nic. Dwa pokoje przypominające hotelowe, sterownia z ekranami. Gdzie tu jakieś laboratoria? Gdzie tu ta oryginalność? Wszystko skąpo opisane, jakby zupełnie nie miało większego znaczenia. Wyjątki, bo i takie się zdarzają, zwyczajowo tylko potwierdzają regułę. Oryginalność?
Szukałem jej na tyle długo, iż zdołałem zgłodnieć. Nie poszedłem jednak jeść, gdyż mimo wymienionych wad, książka wciąga. Akcja nie wlecze się niczym kolejny odcinek „Mody na sukces”, choć nie ma co liczyć na jej niespodziewane zawroty. Nie jestem co prawda nastolatkiem, ale nawet w ich wieku nie dziwiła mnie zdrada najlepszej koleżanki. Drodzy nastoletni czytelnicy, zapamiętajcie raz na zawsze – na liście osób, które nas zdradzą, najbliższe koleżanki, koledzy, chłopacy i dziewczyny są zawsze na jednym z pierwszych miejsc. Potem są tylko przypadkowa staruszka i rodzice.
Pojęcia nie mam, co też takiego stało się z okładką. Jak dobrze pamiętam, „Wezwanie” kusiło uroczymi ustami i naszyjnikiem z czerwonym kamieniem. Był jeszcze oczywiście mały dekolt, ale ten element pomińmy w ramach poprawności. „Przebudzenie” nie zrywa z tym pomysłem, choć tym razem postać trzyma naszyjnik przed sobą w dłoniach, dzięki czemu od razu zauważamy inny kolor kamienia i jesteśmy w stanie odróżnić tomy bez potrzeby ich otwierania. Wszystko super, ale niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego trzymające klejnot ręce są takie ohydne? Przypominają mi dłonie dziecka albo jakiegoś zahartowanego pracą mężczyzny. „Przebudzenie” pokazuje nam ten element wręcz zachwycająco, tu mamy ogromny regres. Bardzo nieładnie.
Uff, wreszcie mam za sobą okładkę. W środku nie ma literówek, jedynie strasznie krótkie rozdziały, czego osobiście nie lubię. Nie dość, że sztucznie wydłużają tę i tak nie za grubą książkę (325 stron), to jeszcze zawsze kończą się w dziwnych momentach. Jak już ciąć, to w takiej chwili, by czytelnik szybko wzrokiem szukał dalszego ciągu. W innych przypadkach mija się to z celem.
Przyznam, że wystawienie oceny „Przebudzeniu” przyszło mi dużo łatwiej, niż pierwszemu tomowi cyklu. Patrząc na tamtą książkę dzisiaj widzę, iż trochę przeszarżowałem, mając na względzie fakt, iż pozycja ta wciągała i liczyłem na poprawę autorki w kolejnej części. Dziś mam ją przed sobą i widzę, że postępu żadnego nie ma. Nie liczę oczywiście nieco doroślejszego języka i przefarbowania się Chloe na czarno, bo to zawsze sprawa, co się komu podoba. Jednak to brzydkie kaczątko wciąż potrafi zaciekawić, lecz pływać może jedynie w jeziorze pełnym przeciętnych, podobnych sobie, kaczek. Czy w „Odwecie” zdarzy się coś, co mnie zaskoczy? Jeśli ma to być okładka, to z miejsca chciałbym podziękować.
Dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz