ROSA
Nad Atlantykiem obudziła ją cisza. Przykucnęła na siedzeniu z podciągniętymi pod brodę kolanami, zgięta i wykrzywiona od pięciu godzin ciasnoty. Okna samolotu były zasłonięte, większość pasażerów spała przykryta szarymi kocami.
Żadnych głosów, żadnych dźwięków. Potrzebowała chwili, by uświadomić sobie, dlaczego.
Jej słuchawki milczały.
Rzut oka na wyświetlacz iPoda – wszystko zniknęło, kilka tygodni muzyki przepadło w jednej chwili. Pozostał tylko jeden rodzaj, jeden wykonawca, jedna jedyna piosenka. Jedyna, której nigdy nie słyszała i z pewnością nie odtwarzała. Przejrzała jeszcze raz listę.
Inne
Scott Walker
My Death
Poza tym – nic. Wszystko zniknęło.
Pustka dobrze pasowała do nowego otwarcia w jej życiu.
Odchyliła się na fotelu, zamknęła oczy i słuchała My Death jak niekończącej się płyty, przez trzy kolejne godziny, aż do lądowania w Rzymie.
* * *
Na lotnisku Fiumicino Rosa dowiedziała się, że jej samolot do Palermo wypadł z rozkładu z powodu strajku pilotów. Następny lot miała za pięć i pół godziny. Była skonana, a My Death dźwięczała jej w uszach nawet bez słuchawek.
By złapać nowy samolot, musiała zmienić terminal. Stała z bagażem podręcznym w dłoni, niemal przysypiając na ruchomej taśmie, która przesuwała się bez końca. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, szósta rano, a jasno oświetlone wnętrze korytarza odbijało się w wielkich szybach okiennych. Rosa widziała siebie stojącą na taśmie – splątane długie blond włosy, rozczochrane jak zwykle, ubrana całkowicie na czarno, a cienie pod jej lodowato niebieskimi oczami były tak ciemne, jak gdyby użyła za dużo czarnego kajalu. A przecież nie umalowała się. Od czasu pewnej nocy przed rokiem powstrzymywała się od robienia makijażu.
Top bez ramion podkreślał jej figurę lalki. Była za mała i za wiotka na swoje siedemnaście lat. A jednak, kiedy spojrzała na rodzinę stojącą za nią na taśmie, ucieszyła się, że przyszła na świat taka szczupła, bez apetytu i właśnie taka inna, taka trudna.
Przed nią stała kobieta w ciąży. Rosa usiłowała zachować odstęp, a jednocześnie nie zbliżyć się do grupki za nią. W samolocie, mimo ciasnoty, czekał na nią fotel, wokół którego zbudowała w myślach klatkę. Jej mały świat tuż przy oknie. Tutaj, na ziemi, wszystko było w ruchu, za dużo ludzi, za duży zgiełk, by móc zamknąć się za szczelną barykadą.
Znów wcisnęła do uszu słuchawki. Zagadkowa piosenka, która pobrzmiewała czarno-białą Europą, starymi filmami z napisami, gangsterami w czarnych garniturach, rozpalonymi promenadami na plażach i przepięknymi Francuzkami w kapeluszach przeciwsłonecznych, które ginęły zaduszone przez zazdrosnych kochanków.
Piosenka nie musiała nazywać się My Death, by przywoływać takie skojarzenia. Było coś we wzburzonej dramaturgii muzyki, w dźwiękach głębokiego, ciemnego, męskiego głosu. Tęsknota za śmiercią z posmakiem lodowato zimnego martini.
My death waits like
A bible truth
At the funeral of my youth
Weep loud for that
And the passing time
W duszy widziała rozmazane krople krwi na pokładzie białego śródziemnomorskiego jachtu, wsłuchiwała się w melancholijną ciszę, jaka zapadła między kochankami pod słońcem Południa.
Ruchoma taśma wypluła ją wprost do przepełnionej hali odlotów.
* * *
Inni dla bezpieczeństwa nosili ze sobą paralizatory albo gaz pieprzowy, a Rosa kupiła zszywacz w sklepie z artykułami żelaznymi na Baltic Street, róg Clinton. Powód był prosty. Uderzenie prądem jest nieprzyjemne, ale nie pozostawia śladów. Ona natomiast mogła wbić w ciało napastnika dwie, trzy zszywki. Wtedy ten musiał się zastanowić, czy najpierw stawić jej czoło, czy wyciągnąć ze skóry zszywki. To dość czasu, by dać mu nauczkę. Ostatnim razem złamała sobie paznokieć. Nieprzyjemne.
Zszywacz musiała oddać do luku razem z głównym bagażem. Swoją czarną kurtkę niosła w lewej dłoni. Zdezelowana torba na ramię zdradzała, gdzie zwykle przechowywany był ciężki przedmiot. Ten widok niepokoił ją, czegoś jej brakowało. Neurotyczne, powiedziałaby jej siostra Zoe. Rosa postanowiła wypchać czymś torbę. Jej spojrzenie padło na stoisko ze słodyczami w hali odlotów. Sprzedawca opierał się o ścianę i drzemał z na wpół otwartymi oczami. Poza rodziną z ruchomej taśmy, w ciągu ostatniej półgodziny nikt niczego u niego nie kupił.
Rosa wstała z miejsca i przespacerowała się w jego stronę. Jej jasnoblond włosy były jeszcze dłuższe niż zwykle, zwisały na twarz i zakrywały zewnętrzny kącik oka. Sukienka mini należała kiedyś do Zoe i była dla Rosy za duża, rąbek sięgał jej kolan. Spojrzenie sprzedawcy prześlizgnęło się na jej cienkie nogi w czarnych rajstopach. Kończyły się w butach z metalowymi czubkami, ciasno zasznurowanymi wokół kostki. Nie chciała, by spadły, gdyby musiała kopać. Jakież by to było nieprzyjemne.
– Signorina, witamy we Włoszech! – powiedział po angielsku z wyraźnym włoskim akcentem. Na głowie miał czapkę, która wyglądem przypominała papierowy statek, i biało-czerwone ubranie. Nie rozumiała, jakim sposobem te żałosne czapeczki miałyby skłonić kogokolwiek do kupna większej ilości czekolady. Ktoś jednak musiał to wcześniej przemyśleć.
– Ciao. Poproszę ten. – Wyszukała batonik, ostatnią sztukę z tego rodzaju i zauważyła, że z paznokcia jej kciuka odpryskuje czarny lakier. Szybko wyciągnęła palec wskazujący, ale i ten nie wyglądał dużo lepiej. Najwyraźniej znów drapała coś przez sen.
Sprzedawca miał miłą twarz, a w jego przyjaznym nastawieniu nie było nachalności. Zgiął się za ladą, by wyłowić spod niej nowy batonik. Wykorzystała ten moment i niepostrzeżenie wcisnęła do kieszeni kurtki cztery inne. Następnie zapłaciła za ten, który podał jej sprzedawca, uśmiechnęła się i pospieszyła na swoje miejsce między przepełnionymi rzędami krzesełek.
Siedziało na nim jedno z grubych dzieci pary turystów i wyzywająco szczerzyło do niej zęby. Zatęskniła za swoim zszywaczem, nie powiedziała jednak ani słowa i znalazła sobie kawałek wolnej podłogi pod oknem. Położyła się na kurtce z podkurczonymi kolanami, poprawiła sukienkę, pod głowę podłożyła czarną torbę podróżną i zamknęła oczy.
Kiedy się obudziła, było już jasno, a czekolada pod nią stopiła się. Wyrzuciła wszystkie batoniki – ten, za który zapłaciła, i cztery skradzione. Chłopiec na jej krzesełku patrzył, nie pojmując, jak to możliwe, że słodycze znikają w koszu na śmieci. Sprzedawca mrugnął do niej, kiedy mijała jego stoisko.
– Fajna czapka – powiedziała.
W czasie kontroli przy bramce zwróciła się do niej stewardesa. Sądząc po akcencie – z północy Włoch.
– Rosa Alcantara? – Kobieta miała mocny makijaż i była w typie tych stewardes, które w sytuacji awaryjnego lądowania pierwsze udają się w bezpieczne miejsce, by spryskać się dezodorantem.
Rosa skinęła głową.
– Właśnie to jest tam napisane, prawda?
Stewardesa spojrzała na bilet, postukała w klawiaturę komputera i popatrzyła na Rosę, marszcząc czoło.
– To nie ja – powiedziała Rosa.
Zmarszczki na czole kobiety pogłębiły się.
– Granaty w mojej walizce. Ktoś musiał mi je podrzucić.
– To nie jest śmieszne.
Rosa obojętnie wzruszyła ramionami.
– Wywoływaliśmy panią przez głośniki.
– Spałam.
Stewardesa sprawiała wrażenie, jakby się zastanawiała, czy Rosa nie jest pod wpływem narkotyków. Za nią w kolejce ryczało dziecko. Ktoś mamrotał coś z niecierpliwością. Druga stewardesa przepuściła pozostałych pasażerów obok Rosy.
Wszyscy gapili się na nią, jakby przyłapano ją na próbie porwania samolotu.
– Więc? – zapytała Rosa.
– Pani walizka…
– Przecież powiedziałam.
– …została przypadkowo uszkodzona podczas transportu. Poważnie uszkodzona.
Rosa zmrużyła oczy.
– Czy mogę w związku z tym zaskarżyć pani firmę?
– Nie. Takie są warunki transakcji handlowej.
– Więc dolecę na Sycylię bez czystych rzeczy? – I bez muzyki. Tylko My Death.
– Przewoźnik wyraża ubolewanie z powodu komplikacji…
Wyglądasz właśnie, jakbyś ubolewała.
– …i oczywiście dostarczy pani bagaż.
– Miałam tam obłędnie drogie ciuchy. – Przeciągnęła dłońmi po starej spódniczce swojej siostry, którą nosiła od dwóch lat.
Stewardesa wykrzywiła usta, jej broda zmarszczyła się. Wyglądała jak pestka wiśni.
– Mamy ekspertów, którzy mogą to ustalić. – I niemal z rozkoszą dodała: – Na podstawie tego, co z nich zostało.
Podała Rosie formularz.
– Proszę zadzwonić pod ten numer telefonu. Tam udzielą pani dalszych informacji. W dole formularza może pani podać szczegóły dotyczące zawartości walizki.
– Czy mogę już wejść do samolotu?
– Oczywiście.
Kiedy kobieta podawała jej kartę pokładową, palce Rosy musnęły jej nadgarstek.
Na dole, w autobusie, wciśnięta pomiędzy innych pasażerów, otworzyła dłoń. Leżała w niej złota bransoletka. Wsunęła ją stojącej obok Japonce do kieszeni kurtki i włożyła do uszu słuchawki.
* * *
Od trzech kwadransów byli w powietrzu, kiedy mężczyzna siedzący obok niej nacisnął guzik wzywający personel pokładowy. „Co za niespodzianka” – pomyślała Rosa, kiedy w przejściu ukazała się stewardesa z bramki na lotnisku.
– Panienka nie chce podnieść żaluzji na oknie, a ja chciałbym zobaczyć chmury – powiedział.
– A przy okazji nachylić się nade mną i wgapić się w mój dekolt – zauważyła Rosa.
– To śmieszne! – odparł mężczyzna, nie patrząc Rosie w twarz.
Pełne powątpiewania spojrzenie stewardesy prześlizgnęło się po czarnej bluzce dziewczyny.
– Dopiero będzie śmieszne – powiedziała Rosa uspokajająco. – Bez obaw.
– Przecież ja chciałbym tylko zobaczyć chmury – powtórzył mężczyzna.
– Moje miejsce przy oknie, więc i moja żaluzja.
– Co za bzdura. Przecież okno nie należy do pani miejsca.
– A chmury do pana programu rozrywkowego.
Mężczyzna już zamierzał się najeżyć, ale stewardesa uśmiechnęła się z wdziękiem sklepowego manekina.
– Dwa rzędy z przodu jest wolne miejsce przy oknie. Mogę je panu zaproponować. Za kilka minut przyniosę panu kieliszek szampana. Proszę nam wybaczyć te niedogodności.
Mężczyzna szarpnięciem odpiął swój pas i cicho przeklinając, podążył przejściem między fotelami.
– My, kobiety, musimy trzymać się razem – powiedziała Rosa.
Stewardesa obejrzała się, osunęła na wolne miejsce i ściszyła głos.
– Posłuchaj, dziecko. Znam się na takich jak ty… Oddaj mi moją bransoletkę.
– Jaką bransoletkę?
– Tę, którą mi ukradłaś. Kobieta w ostatnim rzędzie cię zauważyła.
Rosa podniosła się i spojrzała przez ramię.
– Jeśli ta kobieta oskarżyłaby pani córkę o kradzież jakichś bzdetów, uwierzyłaby pani?
– Nawet nie próbuj…
– Więc dlaczego robi to mnie?
Stewardesa rzuciła jej wściekłe spojrzenie, milczała przez chwilę, a potem wstała.
– Powiem o tym kapitanowi. Po wylądowaniu w Palermo będą na ciebie czekać carabinieri.
Rosa chciała jej odpowiedzieć, ale głos z przedniego rzędu był szybszy:
– To mało prawdopodobne.
Rosa i stewardesa jednocześnie spojrzały w tym kierunku. Chłopak w wieku Rosy patrzył na nie z powagą zza oparcia.
– Widziałem bransoletkę leżącą przy bramce na lotnisku. Na podłodze, tam, gdzie pani stała.
Rosa uśmiechnęła się do stewardesy.
– Przecież mówiłam.
– Dajcie spokój, przecież to…
– Słowo przeciwko słowu. – Potarł sobie grzbiet nosa. – A jeśli chodzi o policję, to wcale nie jest takie łatwe. Kapitan to pani wytłumaczy. Poza tym ten dżentelmen w rzędzie przede mną czeka na szampana.
Stewardesa niczym ryba otwierała i zamykała usta, po czym w jednej chwili zerwała się z fotela i odeszła.
Chłopak jakby w tym momencie zapomniał o jej istnieniu i z ciekawością przyglądał się Rosie. W jego wzroku było wyczekiwanie.
– Dlaczego wtykasz swój pieprzony nos w nie swoje sprawy? – zagadnęła go przyjaźnie.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz