Jako oddanemu fanowi uniwersum "Star Trek" trudno mi nie dostrzec oczywistej analogii, która łączy jego filmową serię z kosmicznym cyklem świata "The Expanse". Jednym z punktów stycznych są niezrozumiałe i widoczne skoki jakości pomiędzy następującymi po sobie częściami. W przypadku książkowej "Ekspansji" tomy nieparzyste są praktycznie bezbłędne, napakowane jak kabanosy dynamiczną akcją i charakteryzują się doskonale dopracowaną intrygą, która nie wie, co to spadki napięcia. Zaczynając od świetnego startu związanego z "Przebudzeniem Lewiatana", po emocjonujące i zmieniające zasady "Wrota Abaddona", a skończywszy na bezbłędnych i wywracających wszystko do góry nogami "Grach Nemezis". Z kolei parzyste części cyklu cierpią na ewidentne niedostatki i o ile nie schodzą poniżej pewnego poziomu, o tyle obcowanie z nimi nie sprawia już tak wielkiej przyjemności, a czasem nawet męczy. "Wojna Kalibana" miała ewidentne problemy z dynamiką i momentami wkradała się w nią nuda, natomiast "Gorączka Ciboli" była ciągnącym się jak guma do żucia nieporozumieniem, pełnym niezrozumiałych zbiegów okoliczności. Niestety, tendencja została utrzymana i "Prochy Babilonu", wieńczące kolejny rozdział historii cyklu, również mają swoje za uszami w postaci mankamentów wpływających na odbiór całości.
W "Grach Nemezis" Wolna Flota, frakcja radykalnych Pasiarzy, niespodziewanie rzuciła na kolana potęgi ONZ i Marsa, a brutalność ataku Marco Inarosa spowodowała, że pierwszy raz siły rozdające karty w Układzie Słonecznym były w odwrocie i stanęły przed widmem porażki. Choć nie wszystkie cele zamachu zostały zrealizowane, to fanatycy oblewają zwycięstwo, powoli przejmując władzę na Pasie i we Wrotach, natomiast dowództwo sił planet wewnętrznych stara się otrząsnąć z szoku, układając desperacki plan kontrataku. Strategię, w której kluczową rolę, chcąc nie chcąc, odegra kapitan James Holden i załoga Rosynanta.
Powiedzieć, że tu się dzieje, to mało. Wszystko dlatego, że twórcy postanowili poeksperymentować i porzucić odwieczny schemat budowania intrygi w cyklu oparty na przedstawianiu zajść oczyma 2-4 bohaterów za pośrednictwem poświęconych im rozdziałów. W "Prochach Babilonu" autorzy zdecydowali się zaszaleć i pokazać wydarzenia z perspektywy aż 19 postaci! Robi to wrażenie, ale ten ruch niesie za sobą tyle samo plusów, co minusów.
Zacznijmy od tych pierwszych. Mnogość charakterów pozwala pokazać to, co obecnie dzieje się w Układzie Słonecznym z diametralnie różnych perspektyw, a co za tym idzie szerzej spojrzeć na skutki działań wojennych. Widzimy niedole mieszkańców pogrążonej w chaosie Ziemi czy Pasiarzy pozostawionych na śmierć, poświęconych na ołtarzu bezwzględnej taktyki preferowanej przez radykałów. Euforię i ciche nadzieje entuzjastów Wolnej Floty, jak również rozczarowanych przedstawicieli kadry dowódczej terrorystów, do których zaczyna dochodzić skala dzikiej przemocy działań Marco Inarosa i luk w jego planach. Przygniecionych ciężarem odpowiedzialności, stresem i bezsennością dowódców, którzy muszą cyklicznie przełykać gorzkie pigułki, działać w sprzeczności ze swoim zasadami czy godzić się na trudne sojusze, aby mieć jakiekolwiek nadzieje przywrócenia ładu na ich prawach. Polityków pływających w gęstym morzu intryg, ideologicznych przepychanek, zakulisowych wpływów i niedopowiedzeń przy stołach negocjacyjnych umieszczonych w dusznych salach obrad. W doskonały sposób chwyta to skalę międzygwiezdnego konfliktu, stanowiąc swoisty system naczyń połączonych. Przykładowo – proste filmy dokumentalne tworzone na stacji Ceres powodują impuls do wysłania istotnych danych na Ganimedesie, co stanowi implikację związaną z działaniami humanitarnymi na Ziemi, i tak dalej, i tak dalej...
Sęk w tym, że tak gigantyczne i rozbudowane przystawki powodują, że główne danie nie smakuje tak dobrze jak powinno, bo po prostu nie ma na nie miejsca. Może nawet pomysłu? Nie da się ukryć, że działania Wolnej Floty traciły impet już w poprzednim tomie, a czar charyzmatycznego Marco Inarosa wtedy zaczynał blednąć. Niby ma to sens, a twórcy z rozdziału na rozdział starają się udowodnić, że tak musiało po prostu być, lecz nie zmienia to faktu, że praktycznie od samego początku widzimy, jak karty zostały rozdane, i wiemy, iż na większe zaskoczenia nie możemy tu raczej liczyć.
Cierpi na tym fabuła, która z grubsza jest niezbyt intrygująca i atrakcyjna. Nagromadzenie bohaterów i różnych wątków też ma swoją cenę, ponieważ niejednokrotnie czujemy, że ich doświadczenia rozrzedzają całość, a wpływ, jaki mają na główną historię podjęte przez nich decyzje, jest w sumie niewielki. Dopiero pod koniec to wszystko całkiem nieźle zaczyna się zazębiać i znowu czujemy ten charakterystyczny głód "jeszcze jednego rozdziału". Co jednak z tego, skoro finałowe starcie przypomina desperacki pomysł sklecony na kolanie, mimo że autorzy starają się go przykryć otulającym niczym ciepły koc zakończeniem i następującym po nim epilogiem. Niby jest dobrze i jakoś nam lekko na sercu, ale trudno odepchnąć od siebie uczucie, że coś tu nie gra, a czytelnicy zostali nieco urobieni.
Nie da się ukryć, że za sukcesem skutecznie niwelującym chęć rzucenia książki w zakurzony kąt z pewnością stoją fantastycznie napisani bohaterowie z krwi i kości, do których ewidentnie się przywiązujemy. Począwszy od tych, których zdążyliśmy poznać w poprzednich tomach i teraz mamy czas, aby lepiej nakreślić ich rozterki czy motywacje (świetny wątek Bobbie, a więc bohaterki starającej pogodzić się z utratą marzeń, połączony z próbą zaprzestania walki o odzyskanie przeszłości – starych zasad zjadających ją od środka), poprzez tych przewijających się wcześniej pobocznych bohaterów, którzy otrzymali swoje rozdziały i w końcu dostaliśmy dostęp do ich myśli (świetne, niejednoznaczne i naprawdę wzruszające wątki Andersona Dawesa czy Filipa Inarosa), a skończywszy na zupełnie nowych jak Vandercaust i Jakulski. Twórcy nadal posiadają tę boską iskrę, która pozwala im tchnąć autentyczne życie w postaci i otaczające ich środowisko.
Czy "Prochy Babilonu" to godna polecenia pozycja? Cóż, jeżeli dotarłeś do szóstego tomu "The Expanse", tak długo oddychałeś tym samym przefiltrowanym powietrzem, co jego bohaterowie i cyklicznie przeżywałeś z nimi emocjonalne rollercoastery, jest to pytanie czysto retoryczne. Choć powieść w kilku miejscach łapie ewidentną zadyszkę i nie powoduje tak olbrzymiego głodu chłonięcia kolejnych kartek jak inne pozycje z tego cyklu, to wciąż nie schodzi poniżej pewnego, wysokiego poziomu. Niektóre atuty pozostały niezmienne, a autorzy doskonale wiedzą, jak zachęcić czytelnika i przykryć oczywiste niedoskonałości, więc po przeczytaniu ostatniej strony nie czujemy, że straciliśmy tutaj czas. Lepiej – czekamy na więcej. Jeśli wziąć pod uwagę tendencję, o której wspomniałem w pierwszym akapicie recenzji, będzie się działo. Kosmos, szczególnie ten w "The Expanse", nie lubi długiego czasu pokoju i stabilności.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz