Fragment książki

20 minut czytania

Prolog
Namono

Kamienie spadły trzy miesiące temu, a Namono wreszcie zobaczyła trochę błękitnego nieba. Uderzenie w Laghouat – pierwsze z trzech, które zniszczyły świat – wyrzuciło w powietrze tyle Sahary, że przez całe tygodnie nie widziała gwiazd ani księżyca. Przez brudne chmury nawet czerwonawy dysk słońca prawie się nie przebijał. Popiół i pył spadały na Większą Abuję, zbierając się w zaspy, nadając miastu takie same szarożółte barwy, jak kolor nieba. Pomagając grupom ochotników sprzątać gruz i opiekować się rannymi, wiedziała, że wstrząsający nią kaszel i wypluwana czarna flegma są wynikiem wdychania prochów zabitych.

Krater w miejscu byłego Laghouat dzieliło od Abuji trzy i pół tysiąca kilometrów, ale fala uderzeniowa i tak wybiła okna i powaliła budynki. Według reporterów w mieście zginęło dwieście osób, a rannych było około czterech tysięcy. Szpitale były przepełnione. Jeśli obrażenia nie groziły utratą życia, zalecano pozostanie w domu.

Szybko pojawiły się problemy z zasilaniem: brakowało światła słonecznego do zasilania paneli słonecznych, a zapylone powietrze niszczyło farmy wiatrowe szybciej, niż ekipy techniczne mogły je czyścić. Do czasu, gdy na północ dowieziono reaktor fuzyjny ze stoczni w Kinszasie, połowa miasta przez piętnaście dni czekała pogrążona w mroku. Ponieważ pierwszeństwo dostaw prądu przypadało szklarniom, szpitalom i budynkom rządowym, wciąż bardzo często zdarzały się wyłączenia zasilania. Ręczne terminale miały trudności w łączeniu się z siecią i często nie działały, bywało, że byli odcięci od świata nawet po kilka dni. Powtarzała sobie, że należało tego oczekiwać, jakby którąś z tych rzeczy dało się przewidzieć.

A jednak po trzech miesiącach pojawiła się przerwa w olbrzymiej zasłonie na niebie. Gdy czerwone słońce zbliżało się do zachodu, na wschodzie rozjarzyły się światła miast na Księżycu, jak klejnoty na niebieskim polu. Owszem, brudnym, skażonym i niepełnym, ale niebieskim. Nono ten widok bardzo podniósł na duchu.

Dzielnica międzynarodowa była, historycznie rzecz biorąc, bardzo młoda. Tylko nieliczne budynki miały więcej niż sto lat. Królowały tu typowe dla poprzedniego pokolenia szerokie aleje rozdzielające labirynty wąskich uliczek między powykrzywianymi, pseudoorganicznymi budynkami. Nad wszystkim wznosiła się Zuma Rock, wysoki charakterystyczny element miasta. Pył i popiół mogły pobrudzić kamień, ale nie zdołały go zmienić. Rodzinne miasto Nono, miejsce, w którym dorastała i gdzie sprowadziła swą niewielką rodzinę po zakończeniu przygód. Jej dom spokojnej starości.

Roześmiała się gorzko, ze śmiechem przechodzącym w kaszel.

Ośrodkiem pomocy była furgonetka zaparkowana na skraju parku. Na boku miała wymalowaną koniczynę, logo farmy hydroponicznej. Nie ONZ, nawet nie lokalnej administracji. Potrzeba szybkiego działania w zaistniałej sytuacji sprawiła, że zatarły się granice pomiędzy poszczególnymi warstwami biurokracji. Wiedziała, że powinna czuć wdzięczność, bo były takie miejsca, gdzie furgonetki nie docierały.

Popiół zbity z pyłem pokrywał skorupą łagodne pagórki, na których wcześniej rosła trawa. Miejscami widać było nierówne pęknięcia i rowy podobne do śladów olbrzymich węży w miejscach, gdzie dzieci mimo wszystko próbowały się bawić, ale teraz nikt po nich nie zjeżdżał. Tworzyła się tylko kolejka. Zajęła w niej swoje miejsce. Pozostali czekający mieli takie same, puste spojrzenia. Szok, wyczerpanie i głód. Oraz pragnienie. W dzielnicy międzynarodowej znajdowały się duże enklawy Norwegów i Wietnamczyków, ale niezależnie od koloru skóry i włosów, pył i katastrofa uczyniły z nich jedno plemię.

Z boku furgonetki otworzyły się drzwi i kolejka poruszyła się w oczekiwaniu. Racje na kolejny tydzień, choćby mizerne. Gdy zbliżała się jej kolej, Nono poczuła ukłucie wstydu. Całe życie, aż do tego momentu, przeszła bez potrzeby korzystania z podstawowego utrzymania. Była jedną z osób, które pomagały innym, nie kimś, kto potrzebował wsparcia. Tyle że teraz go potrzebowała.

Dotarła na czoło kolejki. Widziała już wcześniej mężczyznę wydającego paczki. Miał szeroką twarz, brązową z czarnymi piegami. Zapytał ją o adres, odpowiedziała. Chwilę później, grzebiąc w stosie pudełek, wyćwiczonym gestem podał jej białe plastikowe opakowanie, które od niego przyjęła. Wydawało się niesamowicie lekkie. Spojrzał jej w oczy dopiero, gdy nie odeszła.

– Mam żonę – powiedziała Namono. – I córkę.

W jego oczach pojawił się błysk złości, twardy jak uderzenie.

– Jeśli zdołają przyśpieszyć wzrost zboża albo przywołać ryż z powietrza, to nam je przyślą. A na razie zatrzymujesz kolejkę.

Poczuła, jak w oczach zbierają jej się piekące łzy.

– Jeden na rodzinę – warknął mężczyzna. – Odejdź.

– Ale...

– Odejdź! – krzyknął, strzelając jej palcami przed nosem. – Za tobą czekają inni.

Odeszła, słysząc, jak mamrocze pod nosem coś obelżywego. Łez nie było dużo, ledwie tyle, by zdążyła szybko je wycierać, za to bardzo piekły.

Wcisnęła sobie pudełko pod pachę i gdy tylko jej wzrok odzyskał ostrość na tyle, by mogła widzieć, opuściła głowę i ruszyła do domu. Nie mogła tu zostać, bo byli ludzie bardziej zdesperowani lub o słabszych zasadach moralnych, czekali na rogach i w drzwiach na okazję, by ukraść nieostrożnym filtry do wody i żywność. Jeśli nie będzie szła energicznie, mogą ją uznać za ofiarę. Przez kilka przecznic jej wygłodzony i wyczerpany umysł zabawiał się fantazjami walki ze złodziejami. Jakby oczyszczenie w przemocy mogło w jakiś sposób zapewnić jej spokój.

Wychodząc z mieszkania, obiecała Annie, że w drodze do domu wstąpi do starego Gina i upewni się, że staruszek wybrał się do furgonetki z pomocą, ale gdy dotarła do właściwego zakrętu, poszła dalej prosto. Zmęczenie wżarło się już głęboko w jej kości i wizja podpierania staruszka i czekania z nim w kolejce zdecydowanie przerastała jej możliwości. Powie, że zapomniała, co będzie prawie prawdą.

Na łuku prowadzącym z szerokiej alei do ślepej uliczki, przy której stał ich dom, odkryła, że pełne przemocy fantazje w jej głowie uległy zmianie. Ludzie, których bicie sobie wyobrażała, aż przeproszą i będą błagać o wybaczenie, nie byli złodziejami, a piegowatym mężczyzną z furgonetki. Jeśli zdołają przyśpieszyć wzrost zboża. Co to w ogóle miało znaczyć? Żartował sobie o używaniu ich ciał jako nawozu? Ośmielił się grozić jej rodzinie? Za kogo on się, u diabła, uważał?

Nie, głos w jej głowie zabrzmiał tak wyraźnie, jakby Anna zrobiła to osobiście. Nie, był zły, ponieważ chciał pomóc, zrobić coś więcej, ale nie mógł. Świadomość, że to, co dajesz, nie wystarcza, też jest ciężarem. To wszystko. Wybacz mu.

Namono wiedziała, że powinna, ale nie potrafiła.

Ich dom był mały: sześć pokoi ściśniętych razem jak mokry piach zgnieciony dłonią dziecka. Nic tu nie było równe, żaden kąt nie był prosty. Nadawało to przestrzeni wrażenie czegoś naturalnego, bardziej jaskini lub groty niż budynku wzniesionego przez ludzi. Zatrzymała się na chwilę przed otwarciem drzwi, próbując oczyścić myśli. Zachodzące słońce schowało się za Zuma Rock, a pył i dym w powietrzu zdradzały, gdzie przebijały się przez nie szerokie promienie. Wyglądało to tak, jakby kamień otaczała aureola. A na ciemniejącym niebie pojawiła się jasna iskra. Wenus. Dziś w nocy może będzie widać gwiazdy. Chwyciła się tej myśli jak szalupy na morzu. Mogą być gwiazdy.

W środku dom był czysty. Dywany wytrzepano, ceglane podłogi zamieciono. Powietrze pachniało bzem dzięki małej świeczce zapachowej – prezent od jednego z parafian Anny. Namono starła resztki łez. Mogła udawać, że zaczerwienienie oczu to efekt powietrza na zewnątrz. Nawet jeśli jej nie uwierzą, to mogą udawać, że uwierzyły.

– Halo? – zawołała. – Jest ktoś w domu?

Z sypialni na tyłach wybiegła z piskiem Nami, plaskając bosymi stopami po cegłach. Jej mała dziewczynka nie była już taka mała, sięgała jej prawie pod pachę. I do ramienia Anny. ­Zniknęła łagodna pulchność dziecka i zaczynała się przez nią przebijać niezręczna uroda nastolatki. Skórę miała niewiele jaśniejszą niż Nono, a włosy gęste i skręcone, ale uśmiechała się jak Rosjanka.

– Wróciłaś!

– Oczywiście, że tak – potwierdziła Nono.

– Co mamy?

Namono wyjęła spod pachy białe opakowanie i wcisnęła je w dłonie córki. Nachyliła się do niej z uśmiechem sprawiającym wrażenie współudziału.

– Może sama sprawdzisz, a potem mi powiesz?

Nami odpowiedziała szerokim uśmiechem i popędziła do kuchni, jakby filtry do wody i szybko rosnący owies były najlepszym możliwym prezentem. Dziewczyna miała w sobie olbrzymie pokłady szczerego entuzjazmu, ale jej zachowanie po części wynikało też z chęci dowiedzenia matkom, że nic jej nie jest, że nie muszą się o nią martwić. Tak wiele ich siły – wspólnej dla całej rodziny – brało się z prób zapewnienia sobie wzajemnie ochrony. Nie wiedziała, czy tak jest lepiej, czy gorzej.

Anna leżała na łóżku w sypialni, z rozłożonym obok grubym tomem zniekształconym od wielokrotnego czytania. Wojna i pokój. Miała szarawą, wymizerowaną skórę. Nono usiadła przy niej ostrożnie, kładąc dłoń na odsłoniętej skórze uda żony tuż nad zmiażdżonym kolanem. Skóra nie była już gorąca ani naciągnięta jak na bębnie. To musiał być dobry znak.

– Dzisiaj widziałam błękitne niebo – odezwała się Nono. – W nocy mogą się pojawić gwiazdy.

Anna posłała jej swój rosyjski uśmiech, taki sam, jaki jej geny przekazały Nami.

– To bardzo dobrze. Jest jakaś poprawa.

– Bóg wie, że mamy mnóstwo miejsca na poprawę – odpowiedziała Namono, od razu żałując negatywnego nastawienia w głosie. Spróbowała je złagodzić, ujmując dłoń Anny. – Ty też lepiej wyglądasz.

– Dzisiaj nie miałam gorączki – potwierdziła Anna.

– W ogóle?

– No, tylko niewielką.

– Wielu miałaś gości? – spytała, starając się utrzymać lekki ton.

Parafianie Anny bardzo przejęli się jej wypadkiem, zapewniali różnego rodzaju pomoc i oferowali wsparcie tak często, że Anna nie miała szansy na odpoczynek. Namono w końcu tupnęła i ich odesłała. Anna przeważnie pozwalała im na wizyty, ponieważ powstrzymywało to też jej trzódkę przed oddawaniem zaopatrzenia, bez którego by sobie nie poradzili.

– Wstąpił Amiri – przyznała Anna.

– Doprawdy? I czego chciał mój kuzyn?

– Organizujemy jutro krąg modlitewny, tylko kilkanaście osób. Nami pomogła przygotować frontowy pokój. Wiem, że powinnam była cię najpierw zapytać, ale...

Anna kiwnęła głową w stronę nabrzmiałej, opuchniętej nogi, jakby jej niezdolność do stanięcia za kazalnicą była najgorszym, co jej się przytrafiło. I może tak było.

– Jeśli masz dość sił – powiedziała Namono.

– Przepraszam.

– Wybaczam ci. Znowu. Zawsze.

– Jesteś dla mnie dobra, Nono. – A potem cicho, żeby nie usłyszała jej Nami. – Kiedy cię nie było, ogłoszono alarm.

Namono zamarło serce.

– Gdzie uderzy?

– Nigdzie. Przechwycili go, ale...

Cisza niosła całe znaczenie. Ale był kolejny. Kolejny kamień rzucony w dół studni grawitacyjnej, w stronę delikatnych pozostałości Ziemi.

– Nie mówiłam Nami – wyznała Anna, jakby ochrona ich dziecka przed strachem była kolejnym grzechem wymagającym wybaczenia.

– Nic nie szkodzi – odparła Namono. – Ja to zrobię, jeśli będzie trzeba.

– Jak radzi sobie Gino?

Zapomniałam wylądowało już na końcu języka Namono, ale nie potrafiła skłamać. Może mogła to zrobić sobie, ale nie pozwalały na to czyste oczy Anny.

– Za chwilę do niego pójdę.

– To ważne – przypomniała Anna.

– Wiem, po prostu jestem taka zmęczona...

– Dlatego właśnie to takie ważne – potwierdziła Anna. – W czasach kryzysu naturalnie się do siebie zbliżamy. Wtedy to łatwe. Dopiero gdy wszystko się przeciąga, musimy się wysilić. Musimy dopilnować, żeby wszyscy widzieli, że jesteśmy w tym razem.

Chyba że nadleci kolejny kamień, którego flota nie złapie na czas. Chyba że farmy hydroponiczne przestaną działać pod aktualnym obciążeniem i wszyscy zostaną bez jedzenia. Chyba że zawiodą recyklery wody. Chyba że stanie się jedna z tysiąca rzeczy, z których każda oznaczała śmierć.

Dla Anny nawet to nie byłoby porażką. Przynajmniej tak długo, jak długo byliby wszyscy dla siebie dobrzy i mili. Jeśli z życzliwością pomagaliby sobie wzajemnie wejść do grobów, Anna uznałaby, że postępuje zgodnie z powołaniem. Może miała rację.

– Oczywiście – zapewniła Namono. – Chciałam po prostu najpierw przynieść tu zapasy.

Chwilę później do pokoju wpadła Nami, z recyklerem wody w ręce.

– Patrzcie! Kolejny cudowny tydzień picia oczyszczonych sików i brudnej deszczówki! – oznajmiła z uśmiechem, a Namono po raz milionowy uderzyło, jak idealnym połączeniem swoich matek jest ta dziewczynka.

Resztę pakietu stanowiły gotowe do gotowania brykiety owsiane, paczuszki czegoś, co według napisów po chińsku i w hindi było gulaszem z kurczaka, oraz garść tabletek. Witaminy dla całej rodziny, środki przeciwbólowe dla Anny. Przynajmniej coś.

Namono siedziała z żoną, trzymając ją za rękę, aż powieki Anny zaczęły opadać, a jej policzki przybrały miękki wygląd świadczący o nadchodzącym śnie. Za oknem szarzały resztki czerwieni zachodu. Ciało Anny się rozluźniło, ustąpiło napięcie ramion. Wygładziły się zmarszczki na czole. Anna nie narzekała, ale ból rany i obciążenie nagłego okaleczenia łączyły się z dzielonym przez nie obie strachem. Miło było zobaczyć, jak to wszystko ustępuje, choćby na chwilę. Anna zawsze była ładną kobietą, ale podczas snu robiła się piękna.

Nono wstała od łóżka dopiero, gdy oddech jej żony zrobił się równy i głęboki. Była już prawie przy drzwiach, gdy zabrzmiał rozespany głos Anny.

– Nie zapomnij o Gino.

– Właśnie tam idę – zapewniła cicho Nono, a oddech Anny wrócił do rytmu snu.

– Mogę iść z tobą? – zapytała Nami, gdy Nono podchodziła do drzwi mieszkania. – Terminale znowu nie działają i nie mam tu nic do zrobienia.

Przez głowę Nono przemknęło tam jest zbyt niebezpiecznie oraz mama może cię potrzebować, ale w oczach córki kryło się tyle nadziei.

– Tak, ale załóż buty.

Marsz do Gina był jak taniec w cieniach. Panele słoneczne oświetlenia awaryjnego złapały dość światła, by połowa mijanych domów jarzyła się słabo od środka. Niewiele bardziej niż od światła świecy, ale i tak było lepiej niż wcześniej. Samo miasto wciąż było czarne. Żadnych ulicznych latarni, blasku wieżowców, tylko kilka jaśniejszych punktów wzdłuż organicznej krzywizny arkologii na południu.

Namono dopadło żywe wspomnienie z czasów, gdy była młodsza od swojej córki teraz i po raz pierwszy leciała na Lunę. Jaskrawość gwiazd i urzekająca uroda Drogi Mlecznej. Nawet z pyłem wciąż unoszącym się w powietrzu nad nimi, teraz widać było w górze więcej gwiazd niż w czasach, gdy ukrywał je blask miejskich świateł. Błyszczał też srebrny półksiężyc Luny z rozciąg­niętymi w czerni pajęczynami świateł. Ujęła dłoń córki.

Palce dziewczyny wydawały się takie grube i solidne w porównaniu z tym, jakie były kiedyś. Dorastała. Nie była już ich małą dziewczynką. Miały tak wiele planów wspólnego podróżowania i nauki na uniwersytecie. Teraz wszystkie przepadły. Zniknął świat, dla którego spodziewały się ją wychować. Poczuła ukłucie winy, jakby mogła coś zrobić, żeby nie dopuścić do tego wszystkiego. Jakby to w jakiś sposób było jej winą.

W pogłębiającym się mroku rozbrzmiewały głosy, choć nie było ich tak wiele jak wcześniej. Wcześniej ta okolica tętniła bogatym życiem nocnym. Puby, uliczni artyści i ostra, modna ostatnio grzechotliwa muzyka, wylewająca się strumieniami na ulice. Teraz ludzie spali w ciemności i wstawali wraz ze słońcem. Poczuła woń gotowanego jedzenia. Dziwne było to, że nawet gotowany owies mógł się kojarzyć z komfortem. Miała nadzieję, że stary Gino poszedł do furgonetki albo że zrobił to za niego jeden z parafian Anny, bo inaczej Anna będzie nalegać, żeby oddać mu część ich żywności, a Namono jej na to pozwoli.

Ale jeszcze do tego nie doszło, nie trzeba się źle nastawiać. I tak miała za dużo na swoich barkach. Kiedy dotarły do skrzyżowania z uliczką starego Gina, zgasły ostatnie resztki światła słońca. Jedynym śladem dalszego istnienia Zuma Rock był ciemniejszy mrok, który unosił się na tysiące metrów nad miastem. Sama ziemia wyzywająco wznosząca pięść ku niebu.

– Och – odezwała się Nami. Nawet nie było to słowo, a wciąg­nięcie powietrza. – Widziałaś to?

– Co takiego? – zapytała Namono.

– Spadająca gwiazda. Tam jest następna. Patrz!

Faktycznie, pośród migających gwiazd pojawiła się na chwilę smuga światła. A potem następna. Kiedy tak stały, trzymając się za ręce, zobaczyły jeszcze kilka. Potrzebowała całej siły woli i opanowania, by nie wepchnąć córki pod osłonę najbliższych drzwi i nie próbować jej zasłonić. Ogłoszono alarm, ale pozostałości floty ONZ przechwyciły ten głaz. Smugi mknące przez górną atmosferę mogły nawet nie być jego pozostałościami. Ale nie można było wykluczyć takiej możliwości.

Tak czy siak, spadające gwiazdy kiedyś były czymś pięknym, niewinnym. Nie teraz. Nie dla niej, nie dla nikogo na Ziemi. Każda jaskrawa smuga była szeptem śmierci. Sykiem pocisku. Przypomnieniem głośnym jak głos. To wszystko może przepaść i nie zdołacie tego powstrzymać.

Kolejna smuga, jasna jak promień latarki, zakończona cichą kulą ognia wielkości jej paznokcia.

– Ten był duży – skomentowała Nami.

Nie, pomyślała Namono. Wcale nie był.

Rozdział pierwszy
Pa

– Nie macie do tego pieprzonego prawa! – wykrzyknął nie po raz pierwszy właściciel Hornblowera. – Pracowaliśmy na to, co mamy. Jest nasze.

– Już to przerabialiśmy, proszę pana – odpowiedziała Michio Pa, kapitan Connaughta. – Pański statek i jego ładunek zostają przejęte z rozkazu Wolnej Floty.

– Te wasze bzdury o pomocy? Jeśli Pasiarze potrzebują zaopatrzenia, to niech je sobie kupią. Moje jest moje.

– To wszystko jest potrzebne. Gdyby pan postąpił zgodnie z rozkazami...

– Strzeliliście do nas! Zniszczyliście nam dyszę silnika!

– Próbował pan przed nami uciekać. Pańscy pasażerowie i załoga...

– Wolna Flota, do chuja pana! Jesteście złodziejami. Piratami.

Siedzący z jej lewej strony Evans – pierwszy oficer i najnowszy członek rodziny – sapnął, jakby został uderzony. Michio zerknęła na niego i napotkała spojrzenie jego błękitnych oczu. Uśmiechnął się: białe zęby i zbyt przystojna twarz. Był ładny i dobrze o tym wiedział. Michio wyciszyła mikrofon, pozwalając, by strumień obelg wylewał się z Hornblowera bez jej udziału i kiwnęła do niego głową. O co chodzi?

Evans wskazał konsolę kciukiem.

– Tyle złości – rzucił. – Rzuca się, jakbyśmy zranili uczucia biednego coyo.

– Bądź poważny – odpowiedziała Michio, choć z uśmiechem.

– Jestem poważny. Fragé bist.

– Ty? Wrażliwy?

– W głębi serca – zapewnił Evans, przyciskając dłoń do umięś­nionej piersi. – Mały chłopiec, ja.

W głośnikach właściciel Hornblowera nadal pieklił się, rzucając wyzwiskami. Według niego Pa była złodziejką, kurwą i osobą, której nie obchodziło, czyje dzieci zginą, byle tylko dostała swoją wypłatę. Gdyby był jej ojcem, prędzej by ją zabił, niż pozwolił tak zbezcześcić rodowe nazwisko. Evans zachichotał.

Wbrew sobie Michio też się roześmiała.

– Wiesz, że twój akcent przybiera na sile, gdy flirtujesz?

– Owszem – potwierdził Evans. – Stanowię złożone połączenie uczuć i występków. Ale udało mi się odciągnąć twoją uwagę od niego. Zaczynałaś tracić panowanie.

– Jeszcze go nie straciłam – rzuciła, a potem z powrotem włączyła mikrofon. – Proszę pana. Proszę pana! Czy możemy się przynajmniej zgodzić, że jestem piratką, która oferuje zamknięcie pana w pańskiej kabinie na czas podróży do Kalisto, chociaż mogłabym wyrzucić pana w kosmos? Może być?

W odbiorniku na chwilę zapanowała pełna oburzenia cisza, a potem z głośnika dobiegł ryk furii, z którego wyłoniły się zwroty w rodzaju wypiję twoją pieprzoną pasiarską krew oraz zabiję cię, jeśli spróbujesz. Michio uniosła trzy palce. Z drugiej strony mostka Oksana Busch machnęła ręką w potwierdzeniu i stuknęła przyciski sterowania uzbrojeniem.

Connaught nie był pasiarskim okrętem. Przynajmniej pierwotnie. Został zbudowany przez flotę Marsjańskiej Republiki Kongresowej i wyposażono go w różnorodne eksperckie systemy bojowe i techniczne. Przebywali na jego pokładzie już prawie rok, z początku szkoląc się w tajemnicy, a potem nadszedł dzień, gdy poprowadzili go do boju. Teraz Michio przyglądała się na monitorze, jak Connaught identyfikuje sześć punktów na unoszącym się frachtowcu; w namierzonych miejscach strumień pocisków z działek obrony punktowej przebije kadłub. Włączyły się lasery celownicze, oświetlając Hornblowera. Michio czekała. Uśmiech Evansa zrobił się mniej pewny siebie. Wyraźnie nie miał ochoty na zabijanie cywili. Szczerze mówiąc, Michio też wolałaby tego uniknąć, ale Hornblower nie miał szans na odbycie swojej podróży przez wrota i do obcych planet, które jego ­pasażerowie zamierzali skolonizować. Teraz negocjacje sprowadzały się już tylko do warunków kapitulacji.

– Mam wystrzelić, bossmang? – zapytała Busch.

– Jeszcze nie – odparła Michio. – Ale uważaj na silnik. Jeśli spróbują go włączyć, strzelaj.

– Jeśli spróbują go odpalić z tą uszkodzoną dyszą, równie dobrze możemy sobie oszczędzić amunicję – skomentowała szyderczo Busch.

– Ludzie liczą na ten ładunek.

– Ja savvy – potwierdziła Busch. – Wciąż nie aktywują – dodała po chwili.

Z trzaskiem obudziło się radio, potem dobiegło z niego coś jeszcze. Na drugim statku ktoś krzyczał, ale nie do niej. Potem zabrzmiał inny głos, cały chór wzajemnie przekrzykujących się osób. Głośny wystrzał z pistoletu, dźwięki ataku spłaszczone i unieszkodliwione przez głośniki.

Rozległ się nowy głos.

Connaught? Jesteście tam?

– Czekamy – potwierdziła Michio. – Z kim rozmawiam?

– Nazywam się Sergio Plant – przedstawił się człowiek po drugiej stronie. – Pełnię obowiązki kapitana Hornblowera. Oferuję poddanie się, tylko niech nikomu nie stanie się krzywda, dobra?

Evans wyszczerzył się do niej z radością i ulgą.

– Besse pana słyszeć, kapitanie Plant – odpowiedziała Michio. – Przyjmuję pańskie warunki. Proszę się przygotować do abordażu.

Rozłączyła się.

* * *

Zdaniem Michio historia była długą serią niespodzianek, które z perspektywy czasu wydawały się nieuniknione. A to, co było prawdą dla narodów, planet i potężnych organizmów korporacyjno-państwowych, dotyczyło też pomniejszych losów kobiet i mężczyzn. Jak w górze, tak na dole. Co dotyczyło SPZ, Ziemi i Marsjańskiej Republiki Kongresowej, było też prawdą dla Oksany Busch, Evansa Garnera-Choi i Michio Pa. Właściwie to wszystkich żyjących i pracujących na Connaughcie i jego bliźniaczych jednostkach. Drobne osobiste historie załogi Connaughta wydawały się mieć większe znaczenie wyłącznie z powodu tego, gdzie siedziała, czym dowodziła i za sprawą obciążenia, jakim było zapewnienie bezpieczeństwa kobietom i mężczyznom jej załogi oraz dopilnowanie, by znaleźli się po właściwej stronie historii.

Dla niej pierwszą niespodzianką z wielu było stanie się elementem zbrojnego ramienia Pasa. Jako młoda kobieta spodziewała się zostać inżynierką lub administratorką na jednej z dużych stacji. I może tak by się stało, gdyby okazywała trochę większe zamiłowanie do matematyki. Przebijała się przez uniwersytet, bo sądziła, że tak powinna zrobić, i zawiodła, ponieważ mogła zrobić to z honorem. Poczuła wstrząs po odebraniu wiadomości, że została skreślona z listy studentów. Z perspektywy czasu było to oczywiste. Szkło powiększające historii.

Lepiej pasowała do SPZ, a przynajmniej do tego odłamu, do którego przystąpiła. W ciągu pierwszego miesiąca stało się jasne, że Sojusz Planet Zewnętrznych jest nie tyle zjednoczoną biurokracją rewolucji, co swego rodzaju franczyzową marką przyjmowaną przez obywateli Pasa, którzy uważali, że coś takiego powinno istnieć. Kolektyw Voltaire uważał się za SPZ, ale to samo dotyczyło grupy Freda Johnsona z bazą na stacji Tycho. Anderson Dawes pełnił funkcję gubernatora Ceres pod znakiem rozerwanego kręgu, a Zig Ochoa zwalczała go pod tą samą flagą.

Michio przez lata wyrabiała sobie opinię kobiety z karierą wojskową, choć w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę, że struktura dowodzenia była bardzo płynna. Z tego też powodu zdarzało się jej, że odruchowo broniła władzy – jej władzy nad podwładnymi oraz władzy przełożonych nad nią. Dzięki temu właśnie wylądowała na fotelu pierwszej oficer Behemota, co z kolei zaprowadziło ją do powolnej strefy, gdy ludzkość po raz pierwszy przekroczyła wrota, dostając się do przestrzeni kontrolującej odziedziczone przez nich imperium tysiąca trzystu układów gwiezdnych. To właśnie zabiło jej ukochaną, Sam ­Rosenberg. Po tamtych wydarzeniach jej wiara w struktury dowodzenia znacząco osłabła.

Co z perspektywy czasu znowu wydało się oczywiste.

Jeśli chodzi o drugie zaskoczenie, nie potrafiła go precyzyjnie określić. Zbiorowe małżeństwo, rekrutacja przez Marco Inarosa, a może przejęcie dowodzenia nad nowym statkiem i jego rewolucyjną misją w Wolnej Flocie. Punktów zwrotnych w życiu człowieka było więcej niż ziaren piasku na pustyni i nie każdy był oczywisty, nawet w retrospektywie.

* * *

– Oddział abordażowy gotowy – oznajmił Carmondy głosem spłaszczonym przez mikrofon skafandra. – Mamy dokonać przebicia?

Jako dowódca oddziału szturmowego technicznie Carmondy nie podlegał bezpośrednio Michio, ale uznał jej autorytet zaraz po wejściu na pokład ze swoimi ludźmi. Przez kilka lat mieszkał na Marsie, nie był członkiem grupowego małżeństwa tworzącego rdzeń załogi Connaughta i miał w sobie dość profesjonalizmu, by zaakceptować własny status outsidera. Lubiła go przynajmniej za to.

– Pozwólmy im być mili – odpowiedziała Michio. – Jeśli zaczną do nas strzelać, zrób, co będzie trzeba.

– Savvy – potwierdził Carmondy, a potem przełączył kanały.

Oba statki unosiły się teraz w nieważkości, więc nie mogła się rozsiąść w swojej pryczy przeciążeniowej. A zrobiłaby to, gdyby tylko się dało.

Kiedy nadeszła wiadomość, że Wolna Flota przejmuje kontrolę nad Układem, a pierścień wrót zostaje zamknięty dla ruchu, statki kolonizacyjne lecące w stronę nowych planet po drugiej stronie stanęły przed wyborem. Poddać się i przekazać swoje zasoby do rozprowadzenia na stacje i statki, które ich najbardziej potrzebowały, dzięki czemu mogli zachować swoje jednostki, albo uciekać, a wtedy je stracą.

Hornblower – jak Bóg wie ile innych jednostek – dokonał kalkulacji i zdecydował, że ryzyko jest warte nagrody. Wyłączyli transponder, obrócili statki i ruszyli pełnym ciągiem, krótko. Potem znowu obrót, ciąg, obrót, ciąg. Nazywali to Hotaru. Strategia świecenia dyszą z silnika tylko przez chwilę, a potem lot bez żadnych emisji w nadziei, że bezmiar przestrzeni ukryje ich do czasu zmiany sytuacji politycznej. Statki miały dość żywności i zapasów, by utrzymać kolonistów przez wiele lat. Układ był tak wielki, że jeśli uda im się uniknąć wykrycia na samym początku, znalezienie ich później mogło potrwać całe dziesięciolecia.

Niestety, gazy wylotowe z silnika Hornblowera zostały wykryte przez teleskopy Wolnej Floty na Ganimedesie i Tytanie. Najbardziej nie podobało jej się to, że pościg zabrał ich poza płaszczyznę ekliptyki. Zdecydowana większość heliosfery rozciągała się powyżej i poniżej cienkiego dysku, w którego obrębie mieściły się orbity planet i pasa asteroid. Michio żywiła przesądną niechęć do tych otchłani, olbrzymiej pustki, która, w jej umyśle, unosiła się nad i pod ludzką cywilizacją.

Pierścień wrót i nierzeczywista przestrzeń po jego drugiej stronie mogły być dziwniejsze – były dziwniejsze – ale jej niepokój dotyczący lotów poza ekliptyką narodził się, gdy była jeszcze dzieckiem. Był elementem jej osobistej mitologii, zwiastunem nieszczęścia.

Ustawiła monitor na wyświetlanie obrazów z kamer oddziału abordażowego i włączyła łagodną muzykę. Hornblower oglądany równocześnie z dwudziestu perspektyw przy akompaniamencie kojących harf i bębenków. W śluzie stał ciemnoskóry Ziemianin z szeroko rozstawionymi rękami. Patrzyło na niego sześć kamer z widocznymi lufami broni. Pozostali się przesunęli, rozglądając się za ruchem na obrzeżach lub nadchodzącym spoza statku. Mężczyzna sięgnął do góry i użył uchwytu do odwrócenia się, wyciągając ręce za plecy do nałożenia kajdanek. Jego ruchy świadczyły o tym, że kapitan Plant – czy ktokolwiek to był – bywał już zatrzymywany przez policję.

Oddział abordażowy ruszył w głąb statku, ostrożnie przemieszczając się grupami przez korytarze. Ruch na ekranie powiązany z postacią widoczną na innym obrazie. Załogę Hornblowera zastali czekającą karnie rzędami w kambuzie, z rękami wyciągniętymi w gotowości na los przygotowany im przez Connaughta. Nawet w bardzo małych okienkach kamer widziała lśniącą powłokę łez rozchodzących się po twarzach poszczególnych pojmanych. Maski żalu z soli fizjologicznej i napięcia powierzchniowego.

– Nic im nie będzie – odezwał się Evans. – Esá? To twoje zadanie, prawda?

– Wiem – rzuciła Michio ze spojrzeniem utkwionym w ekranie.

Oddział abordażowy przemieszczał się przez pokłady, blokując sterowanie jednostki. Ich koordynacja nadawała im pozór jednego organizmu z dwudziestoma parami oczu. Grupowa, wyćwiczona świadomość profesjonalizmu. Mostek wyglądał na źle utrzymany. Przy kratce wyciągu powietrza tkwił ręczny terminal i bańka do picia, wyraźnie zostawione w powietrzu. Bez ciążenia ciągu do skoordynowania ustawień prycze przeciążeniowe sterczały pod różnymi kątami. Widok skojarzył się jej ze starymi nagraniami z wraków statków na starej Ziemi. Statek kolonizacyjny tonący w nieskończonej próżni.

Wiedziała, że Carmondy wezwie ją, jeszcze zanim to zrobił, i przygotowała się, ściszając muzykę. Prośba o połączenie zabrzmiała uprzejmym sygnałem dźwiękowym.

– Przejęliśmy kontrolę nad statkiem, kapitanie – oznajmił. Dwóch jego ludzi przyglądało mu się, gdy to mówił, więc zobaczyła ruchy jego warg i szczęki formujące słowa z dwóch kątów. – Żadnego oporu, żadnych problemów.

– Oficer Busch? – rzuciła Michio.

– Ich zapory ogniowe są już wyłączone – zgłosiła Oksana. – Toda y alles.

Michio kiwnęła głową, bardziej do siebie niż do Carmondy'ego.

Connaught przejął kontrolę nad systemami wrogiego statku.

– Ustanawiamy perymetr i zabezpieczamy więźniów. Ustawiliśmy automatyczne zgłaszanie.

– Zrozumiano – potwierdziła Michio. Następnie zwróciła się do Evansa. – Odsuńmy się na tyle, żeby znaleźć się poza zasięgiem wybuchu, gdyby się okazało, że ukryli atomówkę w zbożu.

– Tak jest – odpowiedział Evans.

Silniki manewrowe przesunęły ją na pasy bezpieczeństwa, nawet nie z siłą jednej dziesiątej g, a i to zaledwie przez kilka sekund. Odbieranie rzeczy, które inni ludzie uważali za należące się im, było niebezpiecznym zadaniem. Connaught oczywiście będzie czuwał nad oddziałem abordażowym, delikatnie trzymając rękę na pulsie zdarzeń. A dodatkowo Carmondy będzie się zgłaszał co pół godziny za pomocą jednorazowych protokołów łączności. Jeśli się nie zgłosi, Michio zmieni Hornblowera w rozszerzającą się chmurę gorącego gazu jako ostrzeżenie dla następnej jednostki. A kilka tysięcy osób na Kalisto, Io i Europie będzie musiało mieć nadzieję, że uda się zrealizować inne misje rekwizycyjne Wolnej Floty.

Pas zrzucił wreszcie jarzmo planet wewnętrznych. Mieli stację Medyna w sercu pierścieni wrót, mieli jedyną sprawną flotę w Układzie Słonecznym i wdzięczność milionów Pasiarzy. Na dłuższą metę było to największe oświadczenie niezależności i wolności, jakiego kiedykolwiek dokonała rasa ludzka. Na krótką metę jej zadaniem było dopilnować, by zwycięstwo nie doprowadziło ich do śmierci głodowej.

Przez następne dwa dni Carmondy i jego ludzie dopilnują, by potencjalni koloniści zostali bezpiecznie zamknięci na wydzielonych pokładach, gdzie przeczekają lot na stabilną orbitę wokół Jowisza. Potem dokonają pełnej inwentaryzacji wszystkiego, co zdobyli, przejmując Hornblowera. Gdy skończą, i tak upłynie jeszcze tydzień, zanim uda się uruchomić odzyskane silniki. W tym czasie Connaught będzie z nimi jako strażnik i porywacz, a Michio nie będzie miała do zrobienia nic poza skanowaniem czerni w poszukiwaniu innych uciekinierów.

Wcale nie miała na to ochoty i była pewna, że inni członkowie zbiorowego małżeństwa także dzielili jej odczucia. Mimo wszystko, kiedy Oksana się odezwała, w jej głosie brzmiało coś więcej.

– Bossmang. Mamy potwierdzenie z Ceres.

– Dobrze – rzuciła Michio, ale tonem głosu zasugerowała, że usłyszała to, czego Oksana nie powiedziała.

Oksana Busch była jej żoną niemal tak długo, jak cała grupa pozostawała razem. Doskonale znały nawzajem swoje nastroje.

– Mam coś jeszcze. Wiadomość od niego.

– Czego chce Dawes? – zapytała Michio.

– Nie Dawes, sam Najwyższy we własnej osobie.

– Inaros? – zdziwiła się Michio. – Odtwórz.

– Zaszyfrowane kluczem kapitańskim – wyjaśniła Oksana. – Mogę to przesłać do twojej kabiny albo terminala, jeśli...

– Odtwórz, Oksana.

Na ekranie pojawił się Marco Inaros. Sądząc po tym, jak układały się jego włosy, był na Ceres albo leciał z ciągiem. W tle nie było widać dość, żeby stwierdzić, czy znajduje się na statku, czy w biurze. Jego czarujący uśmiech sięgał ciepłych, ciemnych oczu. Michio poczuła, jak lekko przyśpiesza jej puls i powiedziała sobie, że to niepokój, a nie jego atrakcyjność. Co w większości było prawdą. Choć musiała przyznać, że drań miał charyzmę.

– Kapitan Pa – odezwał się Marco. – Miło mi słyszeć, że czysto przejęła pani Hornblowera, co stanowi kolejny dowód pani umiejętności. Mieliśmy rację, przydzielając pani dowodzenie nad akcjami rekwizycyjnymi. Sytuacja rozwija się na tyle dobrze, że jesteśmy gotowi przejść do następnego etapu naszego planu.

Michio zerknęła na Evansa i Oksanę. Mężczyzna skubał brodę i próbował nie oglądać się na Michio.

– Chcemy, żeby skierowała pani Hornblowera bezpośrednio na Ceres – oznajmił Marco. – Ale wcześniej organizuję spotkanie. Wyłącznie wewnętrzny krąg. Pani, ja, Dawes, Rosenfeld, Sanjrani. Na stacji Ceres. – Uśmiechnął się szerzej. – Teraz, gdy kontrolujemy Układ, powinniśmy wprowadzić pewne zmiany, prawda? Pella twierdzi, że może tam pani dotrzeć za dwa tygodnie. Dobrze będzie zobaczyć panią osobiście.

Wykonał energiczny salut Wolnej Floty, ten wymyślony przez niego. Ekran zgasł. Niełatwo było jej się połapać w ogarniającym ją zmieszaniu, niepokoju i uldze. Tak niespodziewana, raptowna i podana praktycznie bez wyjaśnienia zmiana jej misji sprawiła, że poczuła się niepewnie. Z kolei wybranie się na spotkanie wewnętrznego kręgu wciąż wiązało się z poczuciem zagrożenia, które towarzyszyło im, zanim Wolna Flota ujawniła się światu. Lata poruszania się w cieniach wyrobiły pewne nawyki i odczucia, które trudno było zignorować nawet po wygranej. Choć przynajmniej wrócą do płaszczyzny ekliptyki i nie będą dłużej tkwić w czerni, gdzie działy się złe rzeczy. Bardzo złe.

Takie, odezwał się cichy głos w głębi głowy, jak wezwanie na niespodziewane spotkanie.

– Dwa tygodnie? – zapytała Michio.

– Możliwe. – Busch odpowiedziała, prawie zanim przebrzmiało pytanie. Już zdążyła przeanalizować kurs. – Ale to oznacza ostry ciąg i ani chwili czekania na Hornblowera.

– Carmondy'emu się to nie spodoba – skomentowała Pa.

– Ale co ma powiedzieć? – stwierdziła Oksana. – To rozkaz z samej góry.

– To prawda – zgodziła się Michio.

Evans odchrząknął.

– Czyli lecimy?

Michio uniosła pięść. Tak.

– To Inaros – powiedziała, ucinając nadchodzący protest jego nazwiskiem.

– Cóż. Bien – ustąpił Evans, choć ton jego głosu sugerował coś innego.

– Masz coś do powiedzenia? – zapytała Pa.

– Po prostu to nie pierwszy raz, gdy zmieniają się plany – rzucił Evans z twarzą pomarszczoną niepokojem. W ten sposób nie wyglądał ładnie, ale był jej najnowszym mężem, więc tego nie skomentowała. Ładni mężczyźni bywali tacy delikatni.

– Mów dalej – powiedziała zamiast tego.

– No cóż, była ta sprawa z pieniędzmi i Sanjranim. I premier Marsa w końcu bezpiecznie dotarł do Luny, choć starała się go załatwić połowa Wolnej Floty. A słyszałem też, że próbował zabić Freda Johnsona i Jamesa Holdena, ale obaj ciągle cieszą się dobrym zdrowiem. Zaczynam się zastanawiać.

– Że może Marco nie jest tak nieomylny, za jakiego się podaje? – zasugerowała Michio.

Przez chwilę nie odpowiadał. Pomyślała, że może tego nie zrobić.

– Coś w tym stylu – przyznał w końcu Evans. – Ale nawet takie myślenie sprawia wrażenie, jakby mogło się zrobić nieprzyjemnie, nie?

– Coś w tym stylu – zgodziła się Michio.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...