Rozdział I
Rozmowa z komisarzem
Lije Baley ledwie usiadł przy biurku, gdy spostrzegł, że R. Sammy przygląda mu się wyczekująco.
– Czego chcesz? – spytał, a rysy pociągłej twarzy mu zesztywniały.
– Szef chce pana widzieć, Lije. I to zaraz, bez zwłoki.
– Dobrze.
R. Sammy dalej stał nieruchomo.
– Powiedziałem, że dobrze – rzekł Baley.
– Możesz iść!
R. Sammy obrócił się na pięcie i poszedł do swych zajęć. Baley myślał z irytacją, dlaczego tych czynności nie można by powierzyć człowiekowi.
Zbadał zawartość woreczka z tytoniem i dokonał w myśli obliczeń. Jeśli ograniczy się do dwóch fajek dziennie, wytrzyma do następnego przydziału.
Wyszedł zza barierki (pracował w tym kącie już od dwóch lat) i ruszył wzdłuż sali ogólnej.
Simpson zahaczył go, odrywając się od rtęcioteki:
– Szef cię wzywał, Lije.
– Wiem. R. Sammy już mi mówił.
Z głębi rtęcioteki wysuwała się zaszyfrowana taśma, podczas gdy sam przyrząd badał i analizował swoją „pamięć”, poszukując żądanej informacji wśród danych nagromadzonych w postaci drobnych drgań połyskujących warstw rtęci.
– Gdybym się nie bał, że złamię sobie nogę – rzekł Simpson – dałbym temu R. Sammy’emu porządnego kopniaka. Widziałem się niedawno z Vince’em Barrettem.
– Tak?
– Chciałby wrócić na swoją posadę czy w ogóle na jakąkolwiek posadę w departamencie. Biedak jest w rozpaczy, ale co mu mogłem powiedzieć? R. Sammy zajął jego miejsce i koniec. Vince musiał wziąć pracę przy dostawie produktów farm drożdżowych. A porządny chłopak był z niego. Wszyscy go lubili.
Baley wzruszył ramionami i tonem ostrzejszym, niż zamierzał, odpowiedział:
– Wszyscy mamy podobne kłopoty.
Szef zajmował osobny gabinet. Na matowej szybie widniał napis: JULIUS ENDERBY. Ładnie to było wygrawerowane. Pod nazwiskiem można było przeczytać: Komisarz policji, Nowy Jork.
– Chciał pan mnie widzieć, komisarzu – zagadnął Baley, wchodząc.
Enderby spojrzał zza biurka. Nosił okulary, gdyż miał wrażliwe oczy i nie mógł używać zwykłych soczewek kontaktowych. Toteż trzeba było przyzwyczaić się najpierw do widoku dziwacznych szkieł, aby przyjrzeć się samej twarzy, która nie wyróżniała się niczym. Baley był przekonany, że komisarz cenił swe okulary ze względu na to właśnie, że nadawały mu indywidualny wyraz, i powątpiewał we wrażliwość oczu.
Komisarz sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego. Poprawił mankiety, oparł się i powiedział z przesadną serdecznością:
– Siadaj, Lije, siadaj.
Baley usiadł sztywno i czekał.
– Jak się miewa Jessie? – spytał Enderby. – A chłopak?
– Doskonale – odparł głucho Baley. – A pańska rodzina?
– Też doskonale – zabrzmiał jak echo Enderby.
Początek się nie udał.
Coś jest nie w porządku z jego wyglądem, pomyślał Baley, a głośno dodał:
– Komisarzu, wolałbym, żeby nie przysyłał pan po mnie R. Sammy’ego.
– Wiesz dobrze, Lije, co o tym wszystkim myślę. Ale przydzielono go tutaj, więc muszę go czymś zajmować.
– Ale to bardzo nieprzyjemne, komisarzu. Mówi, że pan mnie wzywa, a potem nie rusza się z miejsca. Pan wie, o co mi chodzi. Trzeba za każdym razem powiedzieć mu, żeby poszedł, bo inaczej się nie ruszy.
– Ach, to moja wina. Wydałem mu polecenie, żeby cię wezwał, a zapomniałem dodać, że potem ma wrócić do swojej pracy.
Baley westchnął. Sieć drobnych zmarszczek wokół jego głęboko piwnych oczu uwydatniła się.
– W każdym razie chciał pan mnie widzieć.
– Tak, Lije – rzekł komisarz – ale to bardzo skomplikowana sprawa.
Wstał, odwrócił się i poszedł do ściany za biurkiem. Przycisnął niewidoczny włącznik i część ściany stała się przezroczysta.
Baley zamrugał pod wpływem nieoczekiwanej powodzi szarawego światła.
– Kazałem to specjalnie zainstalować w zeszłym roku – uśmiechnął się komisarz. – Ale zdaje się, że dotąd ci nie pokazywałem. Chodź tutaj i zobacz. Za dawnych czasów takie urządzenia były we wszystkich pokojach. Nazywało się to „okno”. Wiedziałeś o tym?
Baley wiedział doskonale, gdyż czytał dużo powieści historycznych.
– Słyszałem – odpowiedział.
– Chodź tutaj.
Z pewnym oporem Baley zrobił, co mu kazano. Takie odsłanianie pokoju zewnętrznemu światu wydało mu się trochę nieprzyzwoite. Komisarz lubował się w średniowieczu i czasem w tym zdecydowanie przesadzał.
To tak jak z jego okularami, pomyślał Baley. Otóż to! Dlatego w jego wyglądzie jest coś nie w porządku.
– Przepraszam bardzo, komisarzu – odezwał się – ale pan ma, zdaje się, nowe okulary?
Komisarz spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, zdjął okulary, przyjrzał się im, a potem znów przeniósł wzrok na Baleya. Bez okularów jego okrągła twarz zdawała się jeszcze bardziej okrągła, a podbródek nieco bardziej wydatny. Miał także trochę nieokreślony wyraz twarzy, gdyż oczy nie ogniskowały się jak należy.
– A tak – odpowiedział. Założył okulary na nos i dodał z nie tajoną złością: – Poprzednie zbiłem trzy dni temu. Byłem tak zajęty, że dopiero dzisiaj sprawiłem sobie nowe. Ach, Lije, te trzy dni były prawdziwym piekłem.
– Z powodu okularów?
– Tak, ale i innych rzeczy. Właśnie o tym chcę mówić.
Obrócił się do okna i Baley zrobił to samo. Lije uderzyło, że pada deszcz. Na chwilę zatracił się w niezkłym obrazie wody płynącej z nieba, a komisarz wyprostował się z dumą, jakby to zjawisko było jego dziełem.
– Już trzeci raz w tym miesiącu oglądam deszcz. Ciekawy widok, prawda?
Wbrew woli Baley musiał przyznać w duchu, że widok jest istotnie imponujący. W ciągu czterdziestu dwóch lat swego życia rzadko widywał deszcz, podobnie zresztą jak inne zjawiska przyrody.
– Zawsze wydaje mi się strasznym marnotrawstwem – powiedział – że tyle wody spada na miasto. Powinno padać tylko do zbiorników.
– Jesteś modernistą, Lije – rzekł komisarz. – To twoja wada. W średniowieczu ludzie mieszkali pod otwartym niebem. I to nie tylko na farmach, ale i w miastach. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy padał deszcz, nikomu nie przychodziło na myśl, że to marnotrawstwo. Bardzo to lubili. Żyli w ścisłym związku z naturą. To zdrowsze i lepsze. Niedole współczesnego życia mają swe źródło w oderwaniu się od natury. Poczytaj sobie kiedyś o epoce węgla.
Baley czytał. Słyszał też wiele narzekań na wynalazek reaktora atomowego. Sam także na niego narzekał, kiedy coś mu się nie udało albo był zmęczony. Narzekanie to jedna z cech natury ludzkiej. W epoce węgla ludzie narzekali na wynalazek maszyny parowej. W jednej ze sztuk Szekspira któraś postać narzeka na wynalazek prochu. Za tysiąc lat ludzie będą narzekać na wynalazek mózgu pozytonowego.
Do diabła z tym wszystkim.
– Słuchaj, Julius – powiedział ponuro (nie miał zwyczaju spoufalać się z komisarzem w godzinach pracy, ale chwila wydała mu się niezwykła). – Mówisz o wszystkim, tylko nie o tym, po co mnie wezwałeś. Co się takiego stało?
– Zaraz do tego przejdę, Lije – odparł komisarz. – Pozwól, że zrobię to na mój sposób. Stało się... stało się coś przykrego.
– To wiadomo. Co nie jest przykre na tej planecie? Masz znowu kłopoty z robotami?
– W pewnym sensie. Zastanawiam się właśnie, ile jeszcze kłopotów może znieść nasz stary świat. Kiedy zainstalowałem to okno, chciałem nie tylko móc czasem popatrzeć na niebo. Chodziło mi także o Miasto. Patrzę na nie i zastanawiam się, co z nim będzie za sto lat.
Taki sentymentalizm budził wstręt w Baleyu, ale nie mógł oderwać oczu od widoku, jaki roztaczał się z okna. Nawet zasnute deszczem, Miasto sprawiało kolosalne wrażenie. Departament Policji mieścił się na jednym z górnych pięter ratusza, a ratusz był wysoki. Z okna komisarza sąsiednie wieżowce zdawały się niskie i widać było ich szczyty. Drapacze wyglądały jak szereg palców wskazujących w górę. Ich mury były puste i bez wyrazu. Tworzyły skorupy ludzkich uli.
– Żałuję trochę – rzekł komisarz – że tak się rozpadało. Nie widać Kosmopolu.
Baley spojrzał na zachód, ale było tak, jak powiedział komisarz. Widnokrąg był zamknięty. Wieże Nowego Jorku widniały jak przez mgłę i rozpływały się w białawym tle.
– Wiem, jak wygląda Kosmopol – rzekł Baley.
– Stąd przedstawia ciekawy obraz – powiedział komisarz. – Dojrzeć go można w wyrwie między dwoma sektorami Brunswicku. Niskie kopuły ciągną się daleko. Na tym polega różnica między nami a Przestrzeńcami. My lubimy się skupiać i sięgać wysoko. U nich każda rodzina ma kopułę dla siebie. Jeden dom i jedna rodzina. A między kopułami jeszcze przestrzeń. Rozmawiałeś kiedy z jakimś Przestrzeńcem, Lije?
– Parę razy. Może z miesiąc temu rozmawiałem z jednym przez twój interkom – odparł cierpliwie Baley.
– Tak, przypominam sobie. Więc widzisz, trudno o tym nie myśleć filozoficznie. My i oni to dwa różne sposoby życia.
Baleya zaczynało gnieść w dołku. Im bardziej komisarz kołował, tym straszliwszy był zapewne koniec.
– Oczywiście – rzekł Baley. – Ale co w tym dziwnego? Nie można rozmieścić na Ziemi ośmiu miliardów ludzi w małych kopułach. A tamci mają tyle przestrzeni na swoich planetach, że mogą żyć, jak im się podoba.
Komisarz wrócił do swego fotela i usiadł. Jego oczy, trochę pomniejszone przez wypukłe soczewki okularów, wbiły się w Baleya.
– Nie każdy ma tyle tolerancji dla różnicy kultur – powiedział. – Ani u nas, ani wśród Przestrzeńców.
– Dobrze, ale co z tego?
– To, że trzy dni temu jeden z Przestrzeńców umarł.
Więc o to chodzi! Kąciki wąskich ust Baleya uniosły się trochę, ale nie zmieniło to wyrazu jego długiej, smutnej twarzy.
– Bardzo przykre – stwierdził. – Pewnie coś zaraźliwego. Jakiś wirus. Czy nie grypa przypadkiem?
– O czym ty mówisz? – spytał zdumiony komisarz.
Baley nie miał ochoty tłumaczyć. Dokładność, z jaką Przestrzeńcy wytępili choroby w swoich społeczeństwach, była dobrze znana. Jeszcze bardziej znana była staranność, z jaką unikali, w miarę możności, kontaktów z cierpiącymi na różne choroby mieszkańcami Ziemi. Ale komisarz nie dostrzegł wcale ironii.
– Tak tylko mówię – odparł Baley. – Więc na co umarł? – Spojrzał znowu przez okno.
– Na brak klatki piersiowej – rzekł Enderby. – Ktoś strzelił do niego z miotacza.
Baley poczuł ciarki na plecach. Nie odwracając się, spytał:
– O czym ty mówisz?
– Mówię o morderstwie – rzekł cicho komisarz. – Jesteś policjantem i wiesz, co to morderstwo.
Baley się odwrócił.
– Ale żeby Przestrzeniec?! Trzy dni temu?
– Tak.
– Kto to zrobił? I jak?
– Przestrzeńcy mówią, że zrobił to Ziemianin.
– Niemożliwe!
– Dlaczego? Ty nie lubisz Przestrzeńców, prawda? Ja też. Kto ich w ogóle lubi? Okazało się, że ktoś nie lubi ich trochę za bardzo, i tyle.
– Oczywiście, ale...
– Mieliśmy pożar w zakładach w Los Angeles. Mieliśmy pogrom robotów w Berlinie. Były rozruchy w Szaghaju.
– To prawda.
– Wszystko to wskazuje na rosnące niezadowolenie. A może i na jakąś organizację.
– Komisarzu – odparł Baley – muszę powiedzieć, że nic nie rozumiem. Chce mnie pan wypróbować dla jakichś powodów?
– Co? – Enderby był szczerze zdumiony.
Baley bacznie mu się przyglądał.
– Trzy dni temu zamordowano Przestrzeńca – rzekł – i oni myślą, że mordercą jest Ziemianin. Jak dotąd – uderzył palcem w biurko – niczego nie ujawniono, czy tak? Komisarzu, to nie do wiary. Do licha ciężkiego, gdyby coś takiego stało się naprawdę, Nowy Jork zniknąłby z powierzchni Ziemi.
– To nie takie proste – powiedział Enderby, kręcąc głową. – Posłuchaj, Lije. Zajmuję się tym od trzech dni. Konferowałem z burmistrzem. Byłem w Kosmopolu. Byłem w Waszyngtonie i rozmawiałem z Wszechziemskim Biurem Śledczym.
– Tak? I co oni mówią?
– Mówią, że to nasza sprawa. Bo Kosmopol jest w kompetencji Nowego Jorku.
– Ale jest także eksterytorialny.
– Wiem. Zaraz do tego przejdę.
Komisarz opuścił oczy pod twardym spojrzeniem Baleya. Czuł się tak, jakby nagle zdegradowano go na pomocnika detektywa, a ten zachowywał się niczym przełożony.
– Śledztwo mogą poprowadzić Przestrzeńcy – powiedział Baley.
– Nie spiesz się tak, Lije – poprosił komisarz. – Nie popędzaj mnie. Staram się z tobą mówić jak z przyjacielem. Chcę, żebyś zrozumiał moje położenie. Byłem tam, kiedy nadeszła wiadomość. Miałem akurat wyznaczone spotkanie... Właśnie z nim: z Rojem Nemennuhem Sartonem.
– Z denatem?
– Tak – stęknął komisarz. – Pięć minut później, a sam byłbym odkrył zwłoki. To by dopiero był wstrząs. Ale i tak sytuacja jest straszna. Wyszli mi na spotkanie i zaraz mi powiedzieli. I potem zaczął się ten trzydniowy koszmar, Lije. Na domiar złego widziałem wszystko jak przez mgłę, a nie mogłem znaleźć chwili, by zmienić okulary. No, ale przynajmniej to więcej mi się nie zdarzy. Zamówiłem trzy pary.
Baley wyobraził sobie przebieg zdarzenia. Zdawało mu się, że widzi wysokie, jasne postacie Przestrzeńców, jak podchodzą i zawiadamiają komisarza o zbrodni w swój beznamiętny, bezbarwny sposób. Julius na pewno zdjął okulary i zaczął je przecierać. Pod wrażeniem zdarzenia upuścił je, a potem zbierał potłuczone szczątki z grymasem pełnych i miękkich ust. Baley był pewien, że przez dobre pięć minut komisarz musiał być znacznie bardziej przejęty okularami niż zbrodnią.
– Ohydne położenie – stwierdził Enderby. – Jak sam powiedziałeś, Przestrzeńcy mają eksterytorialność. Mają prawo sami prowadzić śledztwo i składać sprawozdania swoim rządom. A Światy Zaziemskie mogą to wykorzystać i zażądać od nas szalonych odszkodowań. Wyobrażasz sobie, jak by to przyjęła nasza opinia publiczna?
– Oczywiście. Dla Białego Domu zgoda na wypłatę odszkodowań byłaby politycznym samobójstwem.
– A samobójstwem innego rodzaju byłaby odmowa.
– Nie musisz mi tego mówić – rzekł Baley.
Był małym chłopcem, kiedy błyszczące krążowniki wyrzucały oddziały desantowe w Waszyngtonie, Nowym Jorku i Moskwie dla ściągnięcia sum, jakie ich zdaniem im się należały.
– Sam więc widzisz. Tak czy owak, sytuacja jest fatalna. Jedynym ratunkiem byłoby znaleźć mordercę i wydać go Przestrzeńcom. To właśnie musimy zrobić.
– A dlaczego nie przekazać tego WBŚ? Nawet jeżeli z prawnego punktu widzenia to nasza działka, wchodzi w grę sprawa stosunków międzygwiezdnych...
– WBŚ nie chce tego tknąć. Sprawa jest śmierdząca i uparli się nam ją podrzucić. – Uniósł głowę i przenikliwie spojrzał na podwładnego. – Nie jest dobrze, Lije. Ryzykujemy, że nas wszystkich powyrzucają.
– Mieliby nas wszystkich usunąć? – zdziwił się Baley. – To szaleństwo. Nie mają przecież odpowiednich sił, żeby nas zastąpić.
– Owszem, mają – odparł komisarz. – Roboty.
– Co?
– R. Sammy to dopiero początek. Jest tylko gońcem. Ale inni mogą patrolować drogi ekspresowe. Do licha, człowieku, znam Przestrzeńców lepiej niż ty i wiem, do czego zmierzają. Istnieją roboty, które potrafią wykonać i twoją pracę, i moją. Mogą nas zdyskwalifikować. To nie przelewki. A w naszym wieku znaleźć się w rezerwie pracy...
– Dobrze już, dobrze – odparł cierpko Baley.
Komisarz zmieszał się.
– Bardzo mi przykro, Lije.
Baley pokiwał głową i starał się nie myśleć o swoim ojcu. Enderby istotnie wiedział, jak rzeczy stoją.
– Jak właściwie wygląda sprawa zastępowania ludzi? – spytał.
– Trwa nieustannie, odkąd przybyli Przestrzeńcy, to znaczy od dwudziestu pięciu lat. Nie bądź dzieckiem, Lije, wiesz o tym dobrze. A teraz zaczęło się to wzmagać. Jeżeli położymy tę sprawę, będzie to bardzo ważny krok w kierunku wyrzucenia nas wszystkich. Z drugiej strony, gdyby nam się udało, kwestia zastąpienia ludzi robotami odsunęłaby się daleko w przyszłość. A dla ciebie byłaby to nawet okazja do awansu.
– Dlaczego akurat dla mnie? – spytał Baley.
– Bo ty będziesz prowadził śledztwo.
– Nie mam odpowiedniej rangi, komisarzu. Jestem zwyczajnym C-pięć, to wszystko.
– A chciałbyś dostać klasę C-sześć?
Czy chciałby? Baley wiedział, jakie przywileje daje klasa C-6: miejsce siedzące na drogach ekspresowych w godzinach szczytu, nie zaś tylko od dziesiątej do szesnastej, pierwszeństwo wyboru w kuchniach sekcji, a może nawet widoki na lepsze mieszkanie i bilet do solarium dla Jessie.
– Pewnie, kto by nie chciał – odrzekł. – Ale co będzie ze mną, jeżeli zawalę sprawę?
– Dlaczego miałbyś ją zawalić, Lije? – powiedział komisarz. – Jesteś jednym z naszych najlepszych pracowników.
– Ale w samej naszej sekcji jest przynajmniej kilku ludzi o wyższej klasyfikacji niż moja. Dlaczego ich pomijać?
Baley był przekonany, choć głośno tego nie powiedział, że komisarz narusza przyjęty protokół tylko w zupełnie wyjątkowych sytuacjach.
– Z dwóch powodów – odparł Enderby, składając ręce. – Dla mnie jesteś nie tylko detektywem, Lije, ale i przyjacielem. Nigdy nie zapomniałem, że trzymaliśmy się razem w college’u. Czasem może się wydawać, że tego nie pamiętam, ale to tylko wina klasyfikacji. Jestem komisarzem, więc rozumiesz, co to znaczy. Ale nie przestałem być twoim przyjacielem, a tę sprawę uważam za wspaniałą okazję dla właściwego człowieka. Dlatego chcę, żebyś ją wziął.
– To jeden powód – rzekł bez entuzjazmu Baley.
– Drugi to ten, że jesteś, jak sądzę, moim przyjacielem. Muszę cię prosić o przysługę.
– Jaką?
– Chcę, żebyś za partnera obrał sobie Przestrzeńca. Taki warunek postawili. Zgadzają się nie składać raportu o zbrodni. Zgadzają się pozostawić nam prowadzenie śledztwa. W zamian domagają się, by jeden z ich agentów brał w tym udział, we wszystkich etapach.
– Wygląda na to, że niezbyt nam ufają.
– Musisz ich zrozumieć. Gdyby śledztwo nic nie dało, wielu Przestrzeńców miałoby kłopoty ze swoimi rządami. Muszę im wierzyć na słowo, Lije, i przyjąć, że mają najlepszą wolę.
– Na pewno mają, komisarzu. W tym cały problem.
Enderby popatrzył z niewyraźną miną, lecz ciągnął:
– Zgadzasz się na partnera Przestrzeńca, Lije?
– Czy to ma być ta przysługa?
– Tak. Bardzo cię proszę, żebyś objął to śledztwo na warunkach, jakie postawili Przestrzeńcy.
– Dobrze, wezmę za partnera Przestrzeńca.
– Dziękuję ci, Lije. Ale pamiętaj, że będzie musiał z tobą mieszkać.
– Oho, nie tak szybko.
– Wiem, wiem. Ale masz przecież duże mieszkanie. Trzy pokoje i tylko jedno dziecko. Jakoś sobie poradzisz. Nie sprawi ci kłopotu. Najmniejszego kłopotu. A to konieczne.
– Jessie nie będzie tym zachwycona.
– Powiedz Jessie – komisarz wpatrywał się w niego tak poważnie, że zdawało się, iż lada chwila wyboruje otwory w szklanych krążkach zasłaniających mu oczy – że jeśli zrobisz to dla mnie, postaram się, żebyś przeskoczył o jeden stopień, do C-siedem. Pomyśl, Lije, C-siedem!
– Dobrze, komisarzu. Umowa stoi.
Baley uniósł się z krzesła, ale spojrzał na Enderby’ego i usiadł z powrotem.
– Jest jeszcze coś?
Komisarz skinął wolno głową.
– Jeszcze jedno.
– Co takiego?
– Nazwisko twojego partnera.
– Co za różnica?
– Przestrzeńcy – wycedził Enderby – mają dosyć dziwne metody. Partner, którego wyznaczyli, nie jest... nie jest...
– Zaraz, zaraz! – Baley szeroko otworzył oczy.
– Musisz się na to zgodzić, Lije. Po prostu musisz. Nie ma wyjścia.
– I ma mieszkać u mnie? Coś takiego?
– Proszę cię jako przyjaciel!
– Nie. Nie!
– Lije, tobie jednemu mogę w tej sprawie zaufać. Mam ci to tłumaczyć? Przecież z Przestrzeńcami musimy dojść do ładu. I musi nam się udać, jeżeli chcemy zapobiec ekspedycji karnej na Ziemię. Ale stare metody byłyby tu na nic. Twoim partnerem będzie jeden z ich robotów. Jeżeli on rozwiąże sprawę, jeżeli doniesie, że jesteśmy do niczego, będziemy skończeni. To znaczy, my jako departament. Rozumiesz to, prawda? Więc, jak sam widzisz, masz w ręku bardzo delikatną sprawę. Musisz z nim pracować, a jednocześnie pilnować, żebyś to ty rozwiązał zagadkę, nie on. Rozumiesz?
– Chce pan powiedzieć, że mam z nim współpracować na sto procent, a w ostatniej chwili podciąć mu gardło? Unieszkodliwić go w razie potrzeby?
– A co możemy zrobić? Nie ma innej rady.
– Doprawdy nie wiem, co powie Jessie – wybąkał Lije Baley.
– Mogę z nią pomówić, jeżeli chcesz.
– Nie, komisarzu. – Westchnął głęboko. – Jak się nazywa mój partner?
– R. Daneel Olivaw.
– Nie jest to pora na eufemizmy, komisarzu. Zgodziłem się wziąć tę pracę, więc nazwijmy go pełnym nazwiskiem: Robot Daneel Olivaw.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz