Fragment książki

12 minut czytania

Rozdział I
Rozmowa z komisarzem

Lije Ba­ley le­d­wie usiadł przy biurku, gdy spo­strzegł, że R. Sam­my przy­glą­da mu się wycze­ku­ją­co.

– Cze­go chcesz? – spy­tał, a rysy po­cią­głej twa­rzy mu ze­sztyw­nia­ły.

– Szef chce pana wi­dzieć, Lije. I to za­raz, bez zwło­ki.

– Do­brze.

R. Sam­my da­lej stał nie­ru­cho­mo.

– Po­wie­dzia­łem, że do­brze – rzekł Ba­ley.

– Mo­żesz iść!

R. Sam­my ob­ró­cił się na pię­cie i po­szedł do swych za­jęć. Ba­ley my­ślał z iry­ta­cją, dla­cze­go tych czynności nie moż­na by po­wie­rzyć człowie­ko­wi.

Zba­dał za­war­tość wo­recz­ka z ty­to­niem i doko­nał w my­śli ob­li­czeń. Je­śli ogra­ni­czy się do dwóch fa­jek dziennie, wy­trzy­ma do na­stępnego przy­dzia­łu.

Wy­szedł zza ba­rier­ki (pra­co­wał w tym ką­cie już od dwóch lat) i ru­szył wzdłuż sali ogól­nej.

Simp­son za­ha­czył go, od­ry­wa­jąc się od rtę­cio­te­ki:

– Szef cię wzy­wał, Lije.

– Wiem. R. Sam­my już mi mó­wił.

Z głę­bi rtę­cio­te­ki wy­su­wa­ła się za­szy­fro­wa­na ta­śma, pod­czas gdy sam przy­rząd ba­dał i ana­li­zo­wał swoją „pa­mięć”, po­szu­ku­jąc żą­da­nej in­for­ma­cji wśród da­nych na­gro­ma­dzo­nych w po­sta­ci drob­nych drgań połysku­ją­cych warstw rtę­ci.

– Gdy­bym się nie bał, że zła­mię so­bie nogę – rzekł Simp­son – dał­bym temu R. Sam­my’emu porządne­go kop­nia­ka. Wi­dzia­łem się nie­daw­no z Vin­ce’em Bar­ret­tem.

– Tak?

– Chciał­by wró­cić na swo­ją po­sa­dę czy w ogó­le na ja­ką­kol­wiek po­sa­dę w de­par­ta­men­cie. Bie­dak jest w rozpa­czy, ale co mu mo­głem po­wie­dzieć? R. Sam­my za­jął jego miej­sce i ko­niec. Vin­ce mu­siał wziąć pra­cę przy do­sta­wie pro­duk­tów farm droż­dżo­wych. A po­rząd­ny chło­pak był z nie­go. Wszy­scy go lu­bi­li.

Ba­ley wzru­szył ra­mio­na­mi i to­nem ostrzej­szym, niż za­mie­rzał, od­po­wie­dział:

– Wszy­scy mamy po­dob­ne kło­po­ty.

Szef zaj­mo­wał osob­ny ga­bi­net. Na ma­to­wej szy­bie wid­niał na­pis: JU­LIUS EN­DER­BY. Ład­nie to było wygrawe­ro­wa­ne. Pod na­zwi­skiem moż­na było prze­czy­tać: Ko­mi­sarz po­li­cji, Nowy Jork.

– Chciał pan mnie wi­dzieć, ko­mi­sa­rzu – za­gad­nął Ba­ley, wcho­dząc.

En­der­by spoj­rzał zza biur­ka. No­sił oku­la­ry, gdyż miał wraż­li­we oczy i nie mógł uży­wać zwy­kłych soczewek kon­tak­to­wych. To­też trze­ba było przy­zwy­cza­ić się naj­pierw do wi­do­ku dzi­wacz­nych szkieł, aby przyj­rzeć się sa­mej twa­rzy, któ­ra nie wy­róż­nia­ła się ni­czym. Ba­ley był prze­ko­na­ny, że ko­mi­sarz ce­nił swe oku­la­ry ze wzglę­du na to wła­śnie, że nada­wa­ły mu in­dy­wi­du­al­ny wy­raz, i po­wąt­pie­wał we wraż­li­wość oczu.

Ko­mi­sarz spra­wiał wra­że­nie bar­dzo zde­ner­wo­wa­ne­go. Po­pra­wił man­kie­ty, oparł się i po­wie­dział z przesadną ser­decz­no­ścią:

– Sia­daj, Lije, sia­daj.

Ba­ley usiadł sztyw­no i cze­kał.

– Jak się mie­wa Jes­sie? – spy­tał En­der­by. – A chło­pak?

– Do­sko­na­le – od­parł głu­cho Ba­ley. – A pań­ska ro­dzi­na?

– Też do­sko­na­le – za­brzmiał jak echo En­der­by.

Po­czą­tek się nie udał.

Coś jest nie w po­rząd­ku z jego wy­glą­dem, po­my­ślał Ba­ley, a gło­śno do­dał:

– Ko­mi­sa­rzu, wo­lał­bym, żeby nie przy­sy­łał pan po mnie R. Sam­my’ego.

– Wiesz do­brze, Lije, co o tym wszyst­kim my­ślę. Ale przy­dzie­lo­no go tu­taj, więc mu­szę go czymś zajmować.

– Ale to bar­dzo nie­przy­jem­ne, ko­mi­sa­rzu. Mówi, że pan mnie wzy­wa, a po­tem nie ru­sza się z miej­sca. Pan wie, o co mi cho­dzi. Trze­ba za każ­dym ra­zem po­wie­dzieć mu, żeby po­szedł, bo in­a­czej się nie ru­szy.

– Ach, to moja wina. Wy­da­łem mu po­le­ce­nie, żeby cię we­zwał, a za­po­mnia­łem do­dać, że po­tem ma wró­cić do swo­jej pra­cy.

Ba­ley wes­tchnął. Sieć drob­nych zmarsz­czek wo­kół jego głę­bo­ko piw­nych oczu uwy­dat­ni­ła się.

– W każ­dym ra­zie chciał pan mnie wi­dzieć.

– Tak, Lije – rzekł ko­mi­sarz – ale to bar­dzo skom­pli­ko­wa­na spra­wa.

Wstał, od­wró­cił się i po­szedł do ścia­ny za biur­kiem. Przy­ci­snął nie­wi­docz­ny włącz­nik i część ścia­ny sta­ła się prze­zro­czy­sta.

Ba­ley za­mru­gał pod wpły­wem nie­ocze­ki­wa­nej po­wo­dzi sza­ra­we­go świa­tła.

– Ka­za­łem to spe­cjal­nie za­in­sta­lo­wać w ze­szłym roku – uśmiech­nął się ko­mi­sarz. – Ale zda­je się, że do­tąd ci nie po­ka­zy­wa­łem. Chodź tu­taj i zo­bacz. Za daw­nych cza­sów ta­kie urzą­dze­nia były we wszyst­kich pokojach. Na­zy­wa­ło się to „okno”. Wie­dzia­łeś o tym?

Ba­ley wie­dział do­sko­na­le, gdyż czy­tał dużo po­wie­ści hi­sto­rycz­nych.

– Sły­sza­łem – od­po­wie­dział.

– Chodź tu­taj.

Z pew­nym opo­rem Ba­ley zro­bił, co mu ka­za­no. Ta­kie od­sła­nia­nie po­ko­ju ze­wnętrz­ne­mu świa­tu wy­da­ło mu się tro­chę nie­przy­zwo­ite. Ko­mi­sarz lu­bo­wał się w śre­dnio­wie­czu i cza­sem w tym zde­cy­do­wa­nie przesadzał.

To tak jak z jego oku­la­ra­mi, po­my­ślał Ba­ley. Otóż to! Dla­te­go w jego wy­glą­dzie jest coś nie w porządku.

– Prze­pra­szam bar­dzo, ko­mi­sa­rzu – ode­zwał się – ale pan ma, zda­je się, nowe oku­la­ry?

Ko­mi­sarz spoj­rzał na nie­go z lek­kim zdzi­wie­niem, zdjął oku­la­ry, przyj­rzał się im, a po­tem znów przeniósł wzrok na Ba­leya. Bez oku­la­rów jego okrą­gła twarz zda­wa­ła się jesz­cze bar­dziej okrą­gła, a podbró­dek nie­co bar­dziej wy­dat­ny. Miał tak­że tro­chę nie­okre­ślo­ny wy­raz twa­rzy, gdyż oczy nie ogni­sko­wa­ły się jak na­le­ży.

– A tak – od­po­wie­dział. Za­ło­żył oku­la­ry na nos i do­dał z nie ta­jo­ną zło­ścią: – Po­przed­nie zbi­łem trzy dni temu. By­łem tak za­ję­ty, że do­pie­ro dzi­siaj spra­wi­łem so­bie nowe. Ach, Lije, te trzy dni były praw­dzi­wym pie­kłem.

– Z po­wo­du oku­la­rów?

– Tak, ale i in­nych rze­czy. Wła­śnie o tym chcę mó­wić.

Ob­ró­cił się do okna i Ba­ley zro­bił to samo. Lije ude­rzy­ło, że pada deszcz. Na chwi­lę za­tra­cił się w niezkłym ob­ra­zie wody pły­ną­cej z nie­ba, a ko­mi­sarz wy­pro­sto­wał się z dumą, jak­by to zja­wi­sko było jego dzie­łem.

– Już trze­ci raz w tym mie­sią­cu oglą­dam deszcz. Cie­ka­wy wi­dok, praw­da?

Wbrew woli Ba­ley mu­siał przy­znać w du­chu, że wi­dok jest istot­nie im­po­nu­ją­cy. W cią­gu czter­dzie­stu dwóch lat swe­go ży­cia rzad­ko wi­dy­wał deszcz, po­dob­nie zresz­tą jak inne zja­wi­ska przy­ro­dy.

– Za­wsze wy­da­je mi się strasz­nym mar­no­traw­stwem – po­wie­dział – że tyle wody spa­da na mia­sto. Powin­no pa­dać tyl­ko do zbior­ni­ków.

– Je­steś mo­der­ni­stą, Lije – rzekł ko­mi­sarz. – To two­ja wada. W śre­dnio­wie­czu lu­dzie miesz­ka­li pod otwartym nie­bem. I to nie tyl­ko na far­mach, ale i w mia­stach. Na­wet w No­wym Jor­ku. Kie­dy pa­dał deszcz, ni­ko­mu nie przy­cho­dzi­ło na myśl, że to mar­no­traw­stwo. Bar­dzo to lu­bi­li. Żyli w ści­słym związ­ku z na­tu­rą. To zdrow­sze i lep­sze. Nie­do­le współ­cze­sne­go ży­cia mają swe źró­dło w ode­rwa­niu się od na­tu­ry. Po­czy­taj so­bie kie­dyś o epo­ce wę­gla.

Ba­ley czy­tał. Sły­szał też wie­le na­rze­kań na wy­na­la­zek re­ak­to­ra ato­mo­we­go. Sam tak­że na nie­go narze­kał, kie­dy coś mu się nie uda­ło albo był zmę­czo­ny. Na­rze­ka­nie to jed­na z cech na­tu­ry ludz­kiej. W epo­ce wę­gla lu­dzie na­rze­ka­li na wy­na­la­zek ma­szy­ny pa­ro­wej. W jed­nej ze sztuk Szek­spi­ra któ­raś po­stać na­rze­ka na wy­na­la­zek pro­chu. Za ty­siąc lat lu­dzie będą na­rze­kać na wy­na­la­zek mó­zgu po­zy­to­no­we­go.

Do dia­bła z tym wszyst­kim.

– Słu­chaj, Ju­lius – po­wie­dział po­nu­ro (nie miał zwy­cza­ju spo­ufa­lać się z ko­mi­sa­rzem w go­dzi­nach pracy, ale chwi­la wy­da­ła mu się nie­zwy­kła). – Mó­wisz o wszyst­kim, tyl­ko nie o tym, po co mnie we­zwa­łeś. Co się ta­kie­go sta­ło?

– Za­raz do tego przej­dę, Lije – od­parł ko­mi­sarz. – Po­zwól, że zro­bię to na mój spo­sób. Sta­ło się... sta­ło się coś przy­kre­go.

– To wia­do­mo. Co nie jest przy­kre na tej pla­ne­cie? Masz zno­wu kło­po­ty z ro­bo­ta­mi?

– W pew­nym sen­sie. Za­sta­na­wiam się wła­śnie, ile jesz­cze kło­po­tów może znieść nasz sta­ry świat. Kiedy za­in­sta­lo­wa­łem to okno, chcia­łem nie tyl­ko móc cza­sem po­pa­trzeć na nie­bo. Cho­dzi­ło mi tak­że o Mia­sto. Pa­trzę na nie i za­sta­na­wiam się, co z nim bę­dzie za sto lat.

Taki sen­ty­men­ta­lizm bu­dził wstręt w Ba­leyu, ale nie mógł ode­rwać oczu od wi­do­ku, jaki roz­ta­czał się z okna. Na­wet za­snu­te desz­czem, Mia­sto spra­wia­ło ko­lo­sal­ne wra­że­nie. De­par­ta­ment Po­li­cji mie­ścił się na jed­nym z gór­nych pię­ter ra­tu­sza, a ra­tusz był wy­so­ki. Z okna ko­mi­sa­rza są­sied­nie wie­żow­ce zda­wa­ły się ni­skie i wi­dać było ich szczy­ty. Dra­pa­cze wy­glą­da­ły jak sze­reg pal­ców wska­zu­ją­cych w górę. Ich mury były pu­ste i bez wy­ra­zu. Two­rzy­ły sko­ru­py ludz­kich uli.

– Ża­łu­ję tro­chę – rzekł ko­mi­sarz – że tak się roz­pa­da­ło. Nie wi­dać Ko­smo­po­lu.

Ba­ley spoj­rzał na za­chód, ale było tak, jak po­wie­dział ko­mi­sarz. Wid­no­krąg był za­mknię­ty. Wie­że Nowe­go Jor­ku wid­nia­ły jak przez mgłę i roz­pły­wa­ły się w bia­ła­wym tle.

– Wiem, jak wy­glą­da Ko­smo­pol – rzekł Ba­ley.

– Stąd przed­sta­wia cie­ka­wy ob­raz – po­wie­dział ko­mi­sarz. – Doj­rzeć go moż­na w wy­rwie mię­dzy dwo­ma sek­to­ra­mi Brun­swic­ku. Ni­skie ko­pu­ły cią­gną się da­le­ko. Na tym po­le­ga róż­ni­ca mię­dzy nami a Przestrzeńca­mi. My lu­bi­my się sku­piać i się­gać wy­so­ko. U nich każ­da ro­dzi­na ma ko­pu­łę dla sie­bie. Je­den dom i jed­na ro­dzi­na. A mię­dzy ko­pu­ła­mi jesz­cze prze­strzeń. Roz­ma­wia­łeś kie­dy z ja­kimś Prze­strzeń­cem, Lije?

– Parę razy. Może z mie­siąc temu roz­ma­wia­łem z jed­nym przez twój in­ter­kom – od­parł cier­pli­wie Baley.

– Tak, przy­po­mi­nam so­bie. Więc wi­dzisz, trud­no o tym nie my­śleć fi­lo­zo­ficz­nie. My i oni to dwa róż­ne sposo­by ży­cia.

Ba­leya za­czy­na­ło gnieść w doł­ku. Im bar­dziej ko­mi­sarz ko­ło­wał, tym strasz­liw­szy był za­pew­ne ko­niec.

– Oczy­wi­ście – rzekł Ba­ley. – Ale co w tym dziw­ne­go? Nie moż­na roz­mie­ścić na Zie­mi ośmiu mi­liar­dów lu­dzi w ma­łych ko­pu­łach. A tam­ci mają tyle prze­strze­ni na swo­ich pla­ne­tach, że mogą żyć, jak im się podo­ba.

Ko­mi­sarz wró­cił do swe­go fo­te­la i usiadł. Jego oczy, tro­chę po­mniej­szo­ne przez wy­pu­kłe so­czew­ki okularów, wbi­ły się w Ba­leya.

– Nie każ­dy ma tyle to­le­ran­cji dla róż­ni­cy kul­tur – po­wie­dział. – Ani u nas, ani wśród Prze­strzeń­ców.

– Do­brze, ale co z tego?

– To, że trzy dni temu je­den z Prze­strzeń­ców umarł.

Więc o to cho­dzi! Ką­ci­ki wą­skich ust Ba­leya unio­sły się tro­chę, ale nie zmie­ni­ło to wy­ra­zu jego dłu­giej, smut­nej twa­rzy.

– Bar­dzo przy­kre – stwier­dził. – Pew­nie coś za­raź­li­we­go. Ja­kiś wi­rus. Czy nie gry­pa przy­pad­kiem?

– O czym ty mó­wisz? – spy­tał zdu­mio­ny ko­mi­sarz.

Ba­ley nie miał ocho­ty tłu­ma­czyć. Do­kład­ność, z jaką Prze­strzeń­cy wy­tę­pi­li cho­ro­by w swo­ich społeczeństwach, była do­brze zna­na. Jesz­cze bar­dziej zna­na była sta­ran­ność, z jaką uni­ka­li, w mia­rę moż­no­ści, kon­tak­tów z cier­pią­cy­mi na róż­ne cho­ro­by miesz­kań­ca­mi Zie­mi. Ale ko­mi­sarz nie do­strzegł wcale iro­nii.

– Tak tyl­ko mó­wię – od­parł Ba­ley. – Więc na co umarł? – Spoj­rzał zno­wu przez okno.

– Na brak klat­ki pier­sio­wej – rzekł En­der­by. – Ktoś strze­lił do nie­go z mio­ta­cza.

Ba­ley po­czuł ciar­ki na ple­cach. Nie od­wra­ca­jąc się, spy­tał:

– O czym ty mó­wisz?

– Mó­wię o mor­der­stwie – rzekł ci­cho ko­mi­sarz. – Je­steś po­li­cjan­tem i wiesz, co to mor­der­stwo.

Ba­ley się od­wró­cił.

– Ale żeby Prze­strze­niec?! Trzy dni temu?

– Tak.

– Kto to zro­bił? I jak?

– Prze­strzeń­cy mó­wią, że zro­bił to Zie­mia­nin.

– Nie­moż­li­we!

– Dla­cze­go? Ty nie lu­bisz Prze­strzeń­ców, praw­da? Ja też. Kto ich w ogó­le lubi? Oka­za­ło się, że ktoś nie lubi ich tro­chę za bar­dzo, i tyle.

– Oczy­wi­ście, ale...

– Mie­li­śmy po­żar w za­kła­dach w Los An­ge­les. Mie­li­śmy po­grom ro­bo­tów w Ber­li­nie. Były roz­ru­chy w Szaghaju.

– To praw­da.

– Wszyst­ko to wska­zu­je na ro­sną­ce nie­za­do­wo­le­nie. A może i na ja­kąś or­ga­ni­za­cję.

– Ko­mi­sa­rzu – od­parł Ba­ley – mu­szę po­wie­dzieć, że nic nie ro­zu­miem. Chce mnie pan wy­pró­bo­wać dla jakichś po­wo­dów?

– Co? – En­der­by był szcze­rze zdu­mio­ny.

Ba­ley bacz­nie mu się przy­glą­dał.

– Trzy dni temu za­mor­do­wa­no Prze­strzeń­ca – rzekł – i oni my­ślą, że mor­der­cą jest Zie­mia­nin. Jak dotąd – ude­rzył pal­cem w biur­ko – ni­cze­go nie ujaw­nio­no, czy tak? Ko­mi­sa­rzu, to nie do wia­ry. Do li­cha cięż­kie­go, gdy­by coś ta­kie­go sta­ło się na­praw­dę, Nowy Jork znik­nął­by z po­wierzch­ni Zie­mi.

– To nie ta­kie pro­ste – po­wie­dział En­der­by, krę­cąc gło­wą. – Po­słu­chaj, Lije. Zaj­mu­ję się tym od trzech dni. Kon­fe­ro­wa­łem z bur­mi­strzem. By­łem w Ko­smo­po­lu. By­łem w Wa­szyng­to­nie i roz­ma­wia­łem z Wszechziemskim Biu­rem Śled­czym.

– Tak? I co oni mó­wią?

– Mó­wią, że to na­sza spra­wa. Bo Ko­smo­pol jest w kom­pe­ten­cji No­we­go Jor­ku.

– Ale jest tak­że eks­te­ry­to­rial­ny.

– Wiem. Za­raz do tego przej­dę.

Ko­mi­sarz opu­ścił oczy pod twar­dym spoj­rze­niem Ba­leya. Czuł się tak, jak­by na­gle zde­gra­do­wa­no go na po­moc­ni­ka de­tek­ty­wa, a ten za­cho­wy­wał się ni­czym prze­ło­żo­ny.

– Śledz­two mogą po­pro­wa­dzić Prze­strzeń­cy – po­wie­dział Ba­ley.

– Nie spiesz się tak, Lije – po­pro­sił ko­mi­sarz. – Nie po­pę­dzaj mnie. Sta­ram się z tobą mó­wić jak z przyjacie­lem. Chcę, że­byś zro­zu­miał moje po­ło­że­nie. By­łem tam, kie­dy na­de­szła wia­do­mość. Mia­łem akurat wy­zna­czo­ne spo­tka­nie... Wła­śnie z nim: z Ro­jem Ne­men­nu­hem Sar­to­nem.

– Z de­na­tem?

– Tak – stęk­nął ko­mi­sarz. – Pięć mi­nut póź­niej, a sam był­bym od­krył zwło­ki. To by do­pie­ro był wstrząs. Ale i tak sy­tu­acja jest strasz­na. Wy­szli mi na spo­tka­nie i za­raz mi po­wie­dzie­li. I po­tem za­czął się ten trzydnio­wy kosz­mar, Lije. Na do­miar złe­go wi­dzia­łem wszyst­ko jak przez mgłę, a nie mo­głem zna­leźć chwili, by zmie­nić oku­la­ry. No, ale przy­najm­niej to wię­cej mi się nie zda­rzy. Za­mó­wi­łem trzy pary.

Ba­ley wy­obra­ził so­bie prze­bieg zda­rze­nia. Zda­wa­ło mu się, że wi­dzi wy­so­kie, ja­sne po­sta­cie Przestrzeń­ców, jak pod­cho­dzą i za­wia­da­mia­ją ko­mi­sa­rza o zbrod­ni w swój bez­na­mięt­ny, bez­barw­ny sposób. Ju­lius na pew­no zdjął oku­la­ry i za­czął je prze­cie­rać. Pod wra­że­niem zda­rze­nia upu­ścił je, a po­tem zbie­rał po­tłu­czo­ne szcząt­ki z gry­ma­sem peł­nych i mięk­kich ust. Ba­ley był pe­wien, że przez do­bre pięć minut ko­mi­sarz mu­siał być znacz­nie bar­dziej prze­ję­ty oku­la­ra­mi niż zbrod­nią.

– Ohyd­ne po­ło­że­nie – stwier­dził En­der­by. – Jak sam po­wie­dzia­łeś, Prze­strzeń­cy mają eksterytorialność. Mają pra­wo sami pro­wa­dzić śledz­two i skła­dać spra­woz­da­nia swo­im rzą­dom. A Świa­ty Zaziem­skie mogą to wy­ko­rzy­stać i za­żą­dać od nas sza­lo­nych od­szko­do­wań. Wy­obra­żasz so­bie, jak by to przy­ję­ła na­sza opi­nia pu­blicz­na?

– Oczy­wi­ście. Dla Bia­łe­go Domu zgo­da na wy­pła­tę od­szko­do­wań by­ła­by po­li­tycz­nym sa­mo­bój­stwem.

– A sa­mo­bój­stwem in­ne­go ro­dza­ju by­ła­by od­mo­wa.

– Nie mu­sisz mi tego mó­wić – rzekł Ba­ley.

Był ma­łym chłop­cem, kie­dy błysz­czą­ce krą­żow­ni­ki wy­rzu­ca­ły od­dzia­ły de­san­to­we w Wa­szyng­to­nie, Nowym Jor­ku i Mo­skwie dla ścią­gnię­cia sum, ja­kie ich zda­niem im się na­le­ża­ły.

– Sam więc wi­dzisz. Tak czy owak, sy­tu­acja jest fa­tal­na. Je­dy­nym ra­tun­kiem by­ło­by zna­leźć mor­der­cę i wydać go Prze­strzeń­com. To wła­śnie mu­si­my zro­bić.

– A dla­cze­go nie prze­ka­zać tego WBŚ? Na­wet je­że­li z praw­ne­go punk­tu wi­dze­nia to na­sza dział­ka, wcho­dzi w grę spra­wa sto­sun­ków mię­dzy­gwiezd­nych...

– WBŚ nie chce tego tknąć. Spra­wa jest śmier­dzą­ca i upar­li się nam ją pod­rzu­cić. – Uniósł gło­wę i przenikli­wie spoj­rzał na pod­wład­ne­go. – Nie jest do­brze, Lije. Ry­zy­ku­je­my, że nas wszyst­kich po­wy­rzu­ca­ją.

– Mie­li­by nas wszyst­kich usu­nąć? – zdzi­wił się Ba­ley. – To sza­leń­stwo. Nie mają prze­cież od­po­wied­nich sił, żeby nas za­stą­pić.

– Owszem, mają – od­parł ko­mi­sarz. – Ro­bo­ty.

– Co?

– R. Sam­my to do­pie­ro po­czą­tek. Jest tyl­ko goń­cem. Ale inni mogą pa­tro­lo­wać dro­gi eks­pre­so­we. Do licha, czło­wie­ku, znam Prze­strzeń­ców le­piej niż ty i wiem, do cze­go zmie­rza­ją. Ist­nie­ją ro­bo­ty, któ­re potrafią wy­ko­nać i two­ją pra­cę, i moją. Mogą nas zdys­kwa­li­fi­ko­wać. To nie prze­lew­ki. A w na­szym wie­ku zna­leźć się w re­zer­wie pra­cy...

– Do­brze już, do­brze – od­parł cierp­ko Ba­ley.

Ko­mi­sarz zmie­szał się.

– Bar­dzo mi przy­kro, Lije.

Ba­ley po­ki­wał gło­wą i sta­rał się nie my­śleć o swo­im ojcu. En­der­by istot­nie wie­dział, jak rze­czy sto­ją.

– Jak wła­ści­wie wy­glą­da spra­wa za­stę­po­wa­nia lu­dzi? – spy­tał.

– Trwa nie­ustan­nie, od­kąd przy­by­li Prze­strzeń­cy, to zna­czy od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Nie bądź dzieckiem, Lije, wiesz o tym do­brze. A te­raz za­czę­ło się to wzma­gać. Je­że­li po­ło­ży­my tę spra­wę, bę­dzie to bardzo ważny krok w kie­run­ku wy­rzu­ce­nia nas wszyst­kich. Z dru­giej stro­ny, gdy­by nam się uda­ło, kwe­stia zastąpie­nia lu­dzi ro­bo­ta­mi od­su­nę­ła­by się da­le­ko w przy­szłość. A dla cie­bie by­ła­by to na­wet oka­zja do awan­su.

– Dla­cze­go aku­rat dla mnie? – spy­tał Ba­ley.

– Bo ty bę­dziesz pro­wa­dził śledz­two.

– Nie mam od­po­wied­niej ran­gi, ko­mi­sa­rzu. Je­stem zwy­czaj­nym C-pięć, to wszyst­ko.

– A chciał­byś do­stać kla­sę C-sześć?

Czy chciał­by? Ba­ley wie­dział, ja­kie przy­wi­le­je daje kla­sa C-6: miej­sce sie­dzą­ce na dro­gach ekspresowych w go­dzi­nach szczy­tu, nie zaś tyl­ko od dzie­sią­tej do szes­na­stej, pierw­szeń­stwo wy­bo­ru w kuch­niach sek­cji, a może na­wet wi­do­ki na lep­sze miesz­ka­nie i bi­let do so­la­rium dla Jes­sie.

– Pew­nie, kto by nie chciał – od­rzekł. – Ale co bę­dzie ze mną, je­że­li za­wa­lę spra­wę?

– Dla­cze­go miał­byś ją za­wa­lić, Lije? – po­wie­dział ko­mi­sarz. – Je­steś jed­nym z na­szych naj­lep­szych pracowni­ków.

– Ale w sa­mej na­szej sek­cji jest przy­najm­niej kil­ku lu­dzi o wyż­szej kla­sy­fi­ka­cji niż moja. Dla­cze­go ich pomi­jać?

Ba­ley był prze­ko­na­ny, choć gło­śno tego nie po­wie­dział, że ko­mi­sarz na­ru­sza przy­ję­ty pro­to­kół tyl­ko w zupeł­nie wy­jąt­ko­wych sy­tu­acjach.

– Z dwóch po­wo­dów – od­parł En­der­by, skła­da­jąc ręce. – Dla mnie je­steś nie tyl­ko de­tek­ty­wem, Lije, ale i przy­ja­cie­lem. Nig­dy nie za­po­mnia­łem, że trzy­ma­li­śmy się ra­zem w col­le­ge’u. Cza­sem może się wydawać, że tego nie pa­mię­tam, ale to tyl­ko wina kla­sy­fi­ka­cji. Je­stem ko­mi­sa­rzem, więc ro­zu­miesz, co to zna­czy. Ale nie prze­sta­łem być two­im przy­ja­cie­lem, a tę spra­wę uwa­żam za wspa­nia­łą oka­zję dla właściwego człowieka. Dla­te­go chcę, że­byś ją wziął.

– To je­den po­wód – rzekł bez en­tu­zja­zmu Ba­ley.

– Dru­gi to ten, że je­steś, jak są­dzę, moim przy­ja­cie­lem. Mu­szę cię pro­sić o przy­słu­gę.

– Jaką?

– Chcę, że­byś za part­ne­ra ob­rał so­bie Prze­strzeń­ca. Taki wa­ru­nek po­sta­wi­li. Zga­dza­ją się nie skła­dać rapor­tu o zbrod­ni. Zga­dza­ją się po­zo­sta­wić nam pro­wa­dze­nie śledz­twa. W za­mian do­ma­ga­ją się, by je­den z ich agen­tów brał w tym udział, we wszyst­kich eta­pach.

– Wy­glą­da na to, że nie­zbyt nam ufa­ją.

– Mu­sisz ich zro­zu­mieć. Gdy­by śledz­two nic nie dało, wie­lu Prze­strzeń­ców mia­ło­by kło­po­ty ze swo­imi rządami. Mu­szę im wie­rzyć na sło­wo, Lije, i przy­jąć, że mają naj­lep­szą wolę.

– Na pew­no mają, ko­mi­sa­rzu. W tym cały pro­blem.

En­der­by po­pa­trzył z nie­wy­raź­ną miną, lecz cią­gnął:

– Zga­dzasz się na part­ne­ra Prze­strzeń­ca, Lije?

– Czy to ma być ta przy­słu­ga?

– Tak. Bar­dzo cię pro­szę, że­byś ob­jął to śledz­two na wa­run­kach, ja­kie po­sta­wi­li Prze­strzeń­cy.

– Do­brze, we­zmę za part­ne­ra Prze­strzeń­ca.

– Dzię­ku­ję ci, Lije. Ale pa­mię­taj, że bę­dzie mu­siał z tobą miesz­kać.

– Oho, nie tak szyb­ko.

– Wiem, wiem. Ale masz prze­cież duże miesz­ka­nie. Trzy po­ko­je i tyl­ko jed­no dziec­ko. Ja­koś so­bie poradzisz. Nie spra­wi ci kło­po­tu. Naj­mniej­sze­go kło­po­tu. A to ko­niecz­ne.

– Jes­sie nie bę­dzie tym za­chwy­co­na.

– Po­wiedz Jes­sie – ko­mi­sarz wpa­try­wał się w nie­go tak po­waż­nie, że zda­wa­ło się, iż lada chwi­la wyboru­je otwo­ry w szkla­nych krąż­kach za­sła­nia­ją­cych mu oczy – że je­śli zro­bisz to dla mnie, po­sta­ram się, że­byś prze­sko­czył o je­den sto­pień, do C-sie­dem. Po­myśl, Lije, C-sie­dem!

– Do­brze, ko­mi­sa­rzu. Umo­wa stoi.

Ba­ley uniósł się z krze­sła, ale spoj­rzał na En­der­by’ego i usiadł z po­wro­tem.

– Jest jesz­cze coś?

Ko­mi­sarz ski­nął wol­no gło­wą.

– Jesz­cze jed­no.

– Co ta­kie­go?

– Na­zwi­sko two­je­go part­ne­ra.

– Co za róż­ni­ca?

– Prze­strzeń­cy – wy­ce­dził En­der­by – mają do­syć dziw­ne me­to­dy. Part­ner, któ­re­go wy­zna­czy­li, nie jest... nie jest...

– Za­raz, za­raz! – Ba­ley sze­ro­ko otwo­rzył oczy.

– Mu­sisz się na to zgo­dzić, Lije. Po pro­stu mu­sisz. Nie ma wyj­ścia.

– I ma miesz­kać u mnie? Coś ta­kie­go?

– Pro­szę cię jako przy­ja­ciel!

– Nie. Nie!

– Lije, to­bie jed­ne­mu mogę w tej spra­wie za­ufać. Mam ci to tłu­ma­czyć? Prze­cież z Prze­strzeń­ca­mi musi­my dojść do ładu. I musi nam się udać, je­że­li chce­my za­po­biec eks­pe­dy­cji kar­nej na Zie­mię. Ale stare metody by­ły­by tu na nic. Two­im part­ne­rem bę­dzie je­den z ich ro­bo­tów. Je­że­li on roz­wią­że spra­wę, jeże­li do­nie­sie, że je­ste­śmy do ni­cze­go, bę­dzie­my skoń­cze­ni. To zna­czy, my jako de­par­ta­ment. Rozumiesz to, praw­da? Więc, jak sam wi­dzisz, masz w ręku bar­dzo de­li­kat­ną spra­wę. Mu­sisz z nim pracować, a jednocześnie pil­no­wać, że­byś to ty roz­wią­zał za­gad­kę, nie on. Ro­zu­miesz?

– Chce pan po­wie­dzieć, że mam z nim współ­pra­co­wać na sto pro­cent, a w ostat­niej chwi­li pod­ciąć mu gardło? Uniesz­ko­dli­wić go w ra­zie po­trze­by?

– A co mo­że­my zro­bić? Nie ma in­nej rady.

– Do­praw­dy nie wiem, co po­wie Jes­sie – wy­bą­kał Lije Ba­ley.

– Mogę z nią po­mó­wić, je­że­li chcesz.

– Nie, ko­mi­sa­rzu. – Wes­tchnął głę­bo­ko. – Jak się na­zy­wa mój part­ner?

– R. Da­ne­el Oli­vaw.

– Nie jest to pora na eu­fe­mi­zmy, ko­mi­sa­rzu. Zgo­dzi­łem się wziąć tę pra­cę, więc na­zwij­my go peł­nym nazwi­skiem: Ro­bot Da­ne­el Oli­vaw.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...