Fragment książki

25 minut czytania

Rozdział 1

Pomnik cesarzowej Achai był tak wielki, że wyrastał nawet nad okoliczne skały. Kai skrzywiła się, patrząc na wykute w kamieniu wyobrażenie dziewczyny sprzed paruset lat. Achaja miała dziwną twarz o wyrazie arogancji i pewności siebie, patrzyła gdzieś w przestrzeń, ponad piaskami pustyni otaczającymi szkołę czarowników. Ciekawe, czy naprawdę była taka brzydka, czy to tylko wyobrażenie nieznanego rzeźbiarza, który uważał, że cesarzowa powinna wyglądać prostacko i butnie? Chwała cesarstwa przede wszystkim, ponad kobiecość? Podobno baba była tak dobra w mieczu, że pokonała samego Viriona. Kai pamiętała to z nudnych wykładów w szkole. Kurza dupa! Wzruszyła ramionami. A kto to był Virion? Usiłowała sobie przypomnieć jakiekolwiek inne nazwisko z tamtej zamierzchłej epoki. No... Ten, no... Nie. Ta... Ach. Czarownica Arnne. Sponsorka szkoły. Jej pomnik, dużo mniejszy oczywiście, bo nie miała takich możliwości jak pani cesarz, również gdzieś tu stał, wśród kamieni na wysypisku śmieci.

Śmieci. Właśnie. Przypomniała sobie. Opróżniła trzymany w ręku kosz z odpadkami, który kazano jej taskać aż z kuchni. No i ją ukarali. Ją, Kai, szlachecką córkę! Nie mogła się z tym pogodzić. Niemniej jednak tak się stało. I to za co! Poszło o zakład tak durny, że nic głupszego nie dałoby się już wymyślić. Praprzyczyną była kłótnia z koleżankami, które oczywiście nie wierzyły Kai, że ten przystojny, umięśniony brunet Pensa jest w niej zakochany. Nawiasem mówiąc, ona sama w to nie wierzyła, no ale przecież nie po to Bogowie dali jej rozum, żeby z niego nie korzystała. Pensa się nie liczył. Liczyło się wrażenie, jakie wywoła wśród koleżanek. Plan był taki: jeśli podczas corocznych szkolnych zawodów zapaśniczych chłopak z pewnych oczywistych i wszystkim widocznych względów nie będzie mógł wystąpić, to ona wygrywa. Jeśli wystąpi, bo nic się z nim nie stanie – zakład jest przegrany. Trudna sprawa.

Kai jednak miała pewien atut, o którym koleżanki nie wiedziały. Dobra jej rodziny leżały w lesistych rejonach Arkach. Gęste knieje otaczały wszystko: dwór, zabudowania gospodarcze, wszystkie trakty. A przecież dziecka samego do lasu nikt nie ośmielił się puszczać. Kiedy tylko więc wyrywała się z rąk salonowych nauczycieli, we wszelkich wyprawach towarzyszyli jej gajowy z pomocnikiem oraz... stara zielarka. Pilnowała, by Kai nie zjadła czegoś trującego, umiała zrobić opatrunek, gdyby się skaleczyła, umiała wyleczyć, gdyby ukąsił ją jadowity wąż. A podczas tych wypraw z kim miała rozmawiać mała dziewczynka? Z dwoma gburowatymi mężczyznami? Nie. Zaprzyjaźniła się ze starą, by po kilku latach stać się specjalistką w przygotowywaniu różnych mikstur.

W dniu zawodów Kai była bardzo pewna siebie. W nocy przyrządziła napar z ziół, jakie zielarka sprzedawała mężczyznom w podeszłym wieku biorącym młode żony. Za drobną łapówkę załatwiła sobie funkcję pomocnicy w szatni. Kiedy zawodnicy zaczęli się zbierać, podeszła do Pensy i podała mu dzbanek z ziołami. Bardzo sprytnie przestrzegła, żeby nie pił zimnej wody, bo można od tego dostać kolki, a ona ma przecież specjalny wzmacniający napój. Dał się przekonać bez problemów.

Gdy zaczęły się zawody, stała w pierwszym rzędzie, tuż przy placu zmagań, zawzięcie machając rękoma. Zauważył ją, skinął głową, co zostało odnotowane przez koleżanki. A potem się zaczęło... Dwóch zapaśników stanęło naprzeciw siebie, sędzia ogłosił początek starcia, zawodnicy starożytnym obyczajem zrzucili szaty, by ruszyć do boju nago, i...

Napój miłosny działał. Psiakrew! A Pensa w dodatku okazał się człowiekiem honoru! Skoro dostał „wzmacniający napój”, to po rycersku podzielił się nim z przeciwnikiem. Widać więc było dwa dowody na skuteczność naparu z ziół. Skandal.

Nikt nie miał pojęcia, co zrobić. Teoretycznie mężczyzna przecież nie włada tą częścią ciała w sposób do końca świadomy. Ale dwóch mężczyzn naprzeciw siebie i...? Kai struchlała. Awantura, która wybuchła chwilę później, prawie rozniosła uczelnię w drzazgi. Oczywiście wbrew jej naiwnym nadziejom momentalnie stało się jasne, że w grę nie wchodzi żaden rodzaj magii, zaczęto więc szukać kogoś, kto zna się na lubczykach. Oj, naiwna, naiwna... Śledztwo nie trwało nawet dziesięciu modlitw, a orzeczenie kary mniej niż jedna. Wychłostano ją, ale pal to piorun. W rolę kata musiał się wcielić chłop z pobliskiej wsi, a on przecież nie śmiał tknąć jaśnie panienki tak, żeby uszkodzić skórę. Całe to bicie przypominało, poza teatralną formą, mniej więcej to, jak chłostała ją matka. Tyle że się najadła strachu i chyba o to przede wszystkim chodziło. Gorsza okazała się karna służba w kuchni. Żeby nie mogła się mścić truciznami, odsunięto Kai od przygotowywania potraw. Musiała czyścić stare gary i zajmować się śmierdzącymi odpadkami! Dno poniżenia dla szlachcianki.

Usiadła na skalnym piargu. Wściekła rozejrzała się wokół. Nieprawdopodobny krajobraz. Skłony wyglądały, jakby były zalane piachem. Wyrastały nagle w różnych miejscach bez żadnych pofałdowań – wprost z idealnie równego terenu. Na szczęście dawały trochę cienia w sercu pustyni. Za to niewielką osłonę przed smrodem z wysypiska. Jak długo jeszcze będzie musiała dźwigać te ohydztwa? Wzruszyła ramionami. O tym zadecyduje mistrz szkoły. Podobno kara jest bardziej dotkliwa, kiedy skazany nie wie, jak długo będzie trwała. Szlag! Psiakrew!

Zrezygnowana podniosła kosz i ruszyła w drogę powrotną. Czuła się jednak jakoś dziwnie. Coś działo się wokół. Nie mogła zaszeregować tego odczucia. Błysk? Nie. Krople potu gromadziły się na gęstych brwiach Kai. Szlag! Co to jest? Zaniepokojona zatrzymała się i wytarła czoło rękawem. Czuła, że coś się stanie. Ale to na pewno nie był zwykły błysk. To było jak... jak... jak drganie całego wszechświata. Zatoczyła się pod skałę. Upuściła kosz, pulsowały jej skronie. Chwiejnie, na drżących nogach, zupełnie odruchowo zrobiła jeszcze kilka kroków. I wtedy to zobaczyła. Ciało mężczyzny w ciemnym płaszczu leżące w załomie piargu. Szarpnęła się w nagłym paroksyzmie strachu. Nie było go przecież, kiedy szła w przeciwną stronę. Opanowała się z najwyższym trudem. Wiedziała... Wiedziała, kto to jest. Ciemny, bardzo zniszczony płaszcz, obcięty najmniejszy palec lewej dłoni, z którego sączyła się krew. Pieprzona zamierzchła tajemnica. Po plecach przebiegły jej ciarki.

Zacisnęła mocno powieki. Kiedy otworzyła oczy, poza mroczkami w polu widzenia nic się nie zmieniło. Ciało tajemniczego mężczyzny leżało tam dalej. Znała jego historię. Przed setkami lat, a to przecież jakaś niewyobrażalna otchłań czasu, czarownik Meredith związał się z tajemniczą rzeczą, przedmiotem stworzonym przez Boga Zdrajcę. Ta rzecz, to coś, ofiarowała mu nieśmiertelność. Ilekroć Meredith ginął, jego ciało pojawiało się w różnych miejscach na świecie, wszędzie tam, gdzie panowała zaraza, okropna choroba zabijająca ludzi, na którą nie znaleziono żadnego lekarstwa. Ciało znajdowało się w stanie pierwszej śmierci. Łatwo je było powołać na powrót do życia. Mógł to zrobić nawet zwykły wiejski zaklinacz.

Kai, pokonując drżenie nóg, zrobiła dwa kroki i nachyliła się. Meredith wyglądał, jakby umarł dosłownie przed chwilą. A przecież mogło to się zdarzyć setki lat temu. Na przykład w czasach, kiedy Rada Czarowników ogłosiła zakaz powoływania go do życia na powrót. Zamierzchła tajemnica, o której uczono w każdej szkole na pustyni, a właściwie przed którą ostrzegano na samym wstępie każdego nowego ucznia. Kai przygryzła wargi. Z jednej strony się bała, z drugiej powodowała nią nieprzeparta ciekawość. Nie zamierzała oczywiście ożywiać trupa, ale... Zrobiła jeszcze dwa kroki, przełknęła ślinę, dotknęła policzka zmarłego i odskoczyła natychmiast na bezpieczną odległość. Bogowie! Jeszcze ciepły! A przecież martwy od setek lat. Ciepły!

Nie mogła pokonać dziwnego dygotania, które targało nią wewnątrz. To był nie tylko strach. Także fascynacja. O szlag! O szlag jasny! Ciało Mereditha pojawiało się tam, gdzie szalała zaraza. A przecież tutaj nikt nie chorował. No zaraz... Słyszała, że w wiosce na skraju pustyni zmarło kilku chłopów. Ale kto by się tam chłopami przejmował. Zaraz. Wioski, które obsługiwały szkołę, były oddzielone piaskami od jakichkolwiek innych ludzkich siedzib. Rzeczywiście chorowali od pewnego czasu. Zarazę można przeoczyć z powodu separacji – to nie wybuch epidemii, jak w wielkich skupiskach ludzi, tylko powolne tlenie się. A czarownikom i tak nic nie groziło, bo zostali nauczeni panowania nad własnym ciałem.

Kai czuła jednocześnie strach i fascynację. Ponownie podeszła na dwa kroki. Ostrożnie, jakby obawiając się, że martwy może się jakoś ocknąć sam z siebie, dotknęła jego warg. Ciepłe. Cofnęła rękę. Ciekawe, co on ma w kieszeniach płaszcza? Przedmioty sprzed setek lat...

– Ani mi się waż!!!

Aż ją poderwało. Dysząc, odskoczyła gwałtownie, czując walące w piersiach serce. Nie mogła opanować drżących rąk.

Mistrz szkoły schodził właśnie wąską ścieżką wijącą się pośród skał.

– Ani mi się waż! – wrzasnął gniewnie jeszcze raz.

– Ale, panie, ja... Ja nie zamierzałam go ożywiać – usiłowała się tłumaczyć.

– Jego nie wolno nawet dotykać.

– Wiem, ja... – Kai nagle zdała sobie sprawę, że dotknęła zwłok. Nawet dwa razy. Szlag! – Przecież go nie dotykałam. Nie miałam nawet zamiaru!

– Głupia. – Mistrz przystanął tuż obok, usiłując uspokoić oddech. Był już bardzo stary i droga przez skały musiała nadwerężyć jego siły. – Głupia. – Dyszał ciężko, wsparty na swoim długim kiju. – To śmierć. – Wskazał leżące ciało. – To sama śmierć. Chłopi w wiosce umierają w gorączce. Zaraza. Zwiastun pojawienia się Wyklętego!

– Ja wiem, mistrzu. Ja wiem. Nie dotykałam – kłamała rozpaczliwie. – Nie chciałam go powołać do życia.

– Głupia! – Mistrz powoli odzyskiwał oddech. – Jeśli go dotkniesz, opadnie cię chmara małych okropieństw, które powodują śmierć. Tobie nic nie grozi. Jesteś już prawie czarownikiem. Ale... – Starzec pokiwał smętnie głową. – Ale ile osób zabijesz dzisiaj, dziewczyno? Ile jutro? Ilu ludzi w ogóle poślesz do grobu?

Kai przełknęła ślinę. Nie miała niczego do powiedzenia.

– Dobrze... – Mistrz na szczęście nie wnikał w to, co miało miejsce. – I tak nie wolno ci chodzić do wioski. Zresztą to w tej chwili nieważne. Dzisiaj poślę cię z misją, więc może nikogo nie zabijesz...

– Z misją?! – Kai aż podskoczyła.

– Zamknij się i słuchaj. – Starzec ruszył w drogę powrotną. – Trzeba zawołać chłopów. Niech wykopią grób i drągami zepchną tam ciało. Niech przysypią je ziemią. – Mistrz znowu się zasapał. – Nie pierwszy to grób Wyklętego na terenie tej szkoły. I pewnie nie ostatni...

– Panie, powiedziałeś, że wyślesz mnie z misją. Panie...

– Milcz. To jest sama śmierć. – Wskazał kciukiem za plecy. – To jest upiorna broń, która może komuś dać władzę nad światem. Tak kapryśna jednak, tak dziwna, tak tajemnicza, że setki lat temu czarownicy zabronili powoływania go do życia. Wyklęty związał się z Bogiem Zdrajcą. Z niesamowitą rzeczą, którą ten Bóg powołał do życia. Nie wolno dotykać tej tajemnicy.

Kai o mało nie eksplodowała z podniecenia. Co ta stara pierdoła wygaduje o jakichś tam zamierzchłych tajemnicach? Przecież to nieważne brednie.

– Wiem, panie. Wykładali nam to na samym początku. – Kai nie wiedziała, jak nakierować mistrza na właściwy tok rozmowy. – Powiedziałeś, panie, że wyślesz...

– To upiorna broń. – Starzec zdawał się nie zwracać na dziewczynę uwagi. – Może się jednak zwrócić przeciwko temu, który chce jej użyć. Jest straszna, jest zbyt dziwna, żeby dało się zrozumieć jej istotę. Nie wolno powoływać Wyklętego na powrót do życia. Nie wolno pod żadnym pozorem.

Kai wiła się, nie wiedząc, jak spytać o to, co dla niej najważniejsze. Zamierzchłe tajemnice miała, delikatnie mówiąc, gdzieś. Teraz najważniejsze było, że dostała szansę założenia na głowę czarnej opaski. Koledzy i koleżanki zzielenieją z zazdrości. Nawet ten Pensa powinien spojrzeć na nią łaskawszym okiem. W końcu nie po to narażała dla niego swoją karierę w szkole, robiąc to, co zrobiła. A, trudno... Dostała karę. Zaliczyła już chyba wszystkie upokorzenia, jakie mogła zaliczyć. Nie było warto. Ale teraz... misja!

– Mistrzu – szepnęła – mówi...

– Mówiłem, mówiłem – przerwał jej czarownik w pół słowa. – Ach tak, misja.

Kai jakby urosła.

– Jakaś idiotka, księżna Arkach, złożyła ślubowania, że wyśle statek do Gór Bogów. Wyprawa wotywna! – Starzec prychnął z pogardą. – No i chce mieć czarownika w składzie załogi. No nie, powiedziałem, czarownik dla zaspokojenia czyjegoś kaprysu? Nie. Nigdy w życiu. Ale... Ona jest sponsorem szkoły. Więc pomyślałem, wyślę jakiegoś szczyla, niech się cieszy, głupia. A szczaw niech udaje, że jest czarownikiem. Wszyscy będą zadowoleni.

– Mistrzu...

– Milcz niepytana. Padło na ciebie, bo po pierwsze, i tak masz karę, więc nie możesz brać udziału w zajęciach. A po drugie, jesteś szlacheckim dzieckiem. Bywałym w świecie. Uczonym. Wysławiać się umiesz, znasz konwenanse. A poza tym umiesz jeździć konno. A do portu trzeba szybko dotrzeć, bo statek wypłynie lada dzień.

Kai czuła, że poczucie powagi zaraz zamieni ją w granitowy głaz, a jednocześnie rzeka pychy porwie gdzieś daleko, poza horyzont.

– Mistrzu – zapytała, usiłując przynajmniej udawać, że jej głos jest pozbawiony nutek samouwielbienia – co mam robić w trakcie wyprawy?

– Najlepiej nic – odparł szczerze. – Ale wiem, że i tak nie posłuchasz. – Starzec zasapał się znowu i stanął. – Mimo tego całego twojego wykształcenia jesteś okropnie durna.

– Ja...

– Ty, dziecko, biegnij teraz po sprzęt i ruszaj. – Mistrz oparł się na swoim kiju. Wyjął z rękawa dość sporą chustę i otarł nią twarz. – A ja tu zostanę, żeby odzyskać oddech.

Kai nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wykonała coś, co przy dużej dozie dobrej woli można by uznać za ukłon, warunkowo darowała mistrzowi to „dziecko” i runęła pędem w kierunku szkoły. Cudownym zrządzeniem losu już nie czuła upału, który dotąd tak jej się dawał we znaki. Nawet nie była spocona, kiedy wpadła do intendentury.

– Mam pobrać sprzęt! – wrzasnęła. – Jadę z misją!

Trzech pomocników ryknęło śmiechem.

– Ciszej, ciszej... – Mistrz administrator tylko pokręcił głową. – Bo nam uszy odpadną od tych ryków.

– Mam pobrać sprzęt – powtórzyła Kai spokojniej. – To misja najwyższej wagi.

Pomocnicy zaczęli wyć ze śmiechu. Szturchali się nawzajem i robili porozumiewawcze miny. Mistrz sam z trudem panował nad sobą. Jednak przyniósł dwie sakwy i siodło. A potem... Potem, choć w jego oczach błyskały wesołe ogniki, zawiązał dziewczynie na głowie czarną opaskę. Prawdziwą.

– Czarownico! – Omal nie parsknął śmiechem, ale się opanował. – Idź i czyń swoją powinność. Bądź wierna jak pies, gryź jak jadowity wąż, bądź mądra jak mistrzyni! Czarownico – musiał odkaszlnąć, żeby utrzymać poważny wyraz twarzy – czy wiesz, po co istniejemy?

– Żeby utrzymać istniejący porządek rzeczy – odpowiedziała Kai odruchowo. Wtłaczano im to do głowy dwieście razy dziennie. Taka sama inskrypcja widniała nad główną bramą szkoły.

– Idź więc. – Mistrz administrator wskazał palcem drzwi. – Wysyłam cię z misją!

Kai, nie zwracając uwagi na chichoty pomocników, wzięła siodło i sakwy. Ruszyła do wyjścia. Powoli. A właściwie to nawet coraz wolniej. Pieprzyć tych z intendentury. Oni nie byli ważni. Teraz dopiero pokaże tym naprawdę ważnym ludziom, kim ona jest.

Teoretycznie mogła wąską drewnianą galeryjką dotrzeć od razu do swojej sypialni. Ale przecież nie o to chodziło. Spiralnymi schodami zeszła na dziedziniec. Przełożyła sakwy przez ramię, a siodło, choć ciężkie, umieściła na własnym karku. Teraz powoli. Powoli. Jej koleżanki skupione wokół wykładowcy gremialnie odwracały głowy. W ich oczach pojawiła się tak skondensowana zazdrość, że rzeka dumy Kai zamieniła się właśnie w nieprzebyty ocean. Czarna opaska! Czarna opaska na czole... Nie mogła bardziej dobić tych durnych dziewuch. Ale to jeszcze nie wszystko. Przeszła, jeszcze wolniej, tuż obok męskiej grupy. Choć usiłowała się nie rozglądać, pochwyciła kilka ciekawskich spojrzeń. I kilka bardzo „męskich”. Tak, „męskich” – to chyba najlepsze określenie – zazdrosnych, zainteresowanych, podziwiających, rozmarzonych. Nie mogła się odwrócić, ale czuła, jak zazdrość w oczach kolegów dosłownie kłuje ją teraz w plecy. Bogowie! To najpiękniejszy dzień w jej życiu.

Powoli! Powoli! Krok za krokiem dotarła do drugich spiralnych schodów. Siodło zostawiła tutaj. Z sakwami na ramieniu wspięła się znowu na galeryjkę. Bardzo uważała, żeby ani razu nie zerknąć w bok. Wystarczała jej ta totalna zazdrosna cisza poniżej.

Udało jej się nie odwrócić głowy, chociaż korciło jak szlag. Dotarła do swojej sypialni. Tu nareszcie mogła odrzucić sakwy. Skoczyła do ściany i odsunęła dwie spróchniałe deski. Garniec z winem był. Kai wyjęła i powąchała ostrożnie. Koleżanki mogły przecież wychlać wino i normalnie nasikać do środka. Ale nie. Skosztowała drobinkę. Uch! Nie znalazły, świnie, jej wygranej w zakładzie. Nie znalazły. Upiła trochę, bo nagle poczuła pragnienie. Resztę wlała do ogromnego bukłaka, a i tak zostało jeszcze tyle, żeby napełnić stojący na szafce kubek. Właśnie miała go osuszyć, kiedy poczuła czyjąś obecność. Spokojnie! Nawet nie drgnęła. Jest przecież teraz czarownicą w misji. Spokojnie... Upiła łyk, a potem powoli, jak stary żołnierz weteran, spojrzała w okno. Pokiwała głową, jakby roztrząsając bardzo ważne sprawy, i dopiero potem spojrzała w kierunku drzwi. Stała w nich „Mała” Lee, dziewczyna będąca kimś w rodzaju przywódcy żeńskiej grupy – najstarsza i najbardziej zaawansowana. Przydomek „Mała” był zresztą raczej przyjacielską kpiną. Lee należała do najwyższych w szkole.

– Cześć, Kai – powiedziała. – Przyszłam się z tobą pożegnać.

O dziwo, Lee pamiętała jej imię. A teraz nawet nie wynosiła się ponad „młodą”. I co jeszcze dziwniejsze, ton jej głosu sprawił, że Kai nagle przestała się nadymać z powodu swojej misji. Zrobiło się tak jakoś normalnie.

– Dzięki, że przyszłaś.

– Przyniosłam ci ciasteczka na drogę. – Dziewczyna położyła na stole niewielki płócienny worek. – Bardzo kwaśne. Dobre na podróż w upale, bo sprawiają, że w ustach robi się dużo śliny.

– Siądź, napij się wina. – Kai podsunęła stołek spod okna.

– Wygrana z zakładu? – uśmiechnęła się Lee. – Z przyjemnością. – Usiadła, masując sobie skronie. – Dzisiaj jest jakiś straszny dzień. Dziewczyny wariują, co chwila któraś ma błysk.

Dobre sobie. Niektóre dziewczęta mają błyski, bo właśnie jest sprzyjająca aura, niektóre zaś muszą czyścić gary, babrać się w nieczystościach i nie mają czasu na przewidywanie przyszłości, bo są zbyt zajęte śmierdzącą teraźniejszością. Ach, dobrze, że Kai miała to już za sobą.

– Pewnie wina pogody – powiedziała głośno. – Ten wiatr od pustyni zawsze sprawia, że wszystkie wariują.

„Mała” Lee skinęła głową. Suchy wiatr był przekleństwem szkoły. Mówiono, że przynosi złe myśli i zalążki nieszczęść, które szukają złej gleby. Kiedy wiał, uczniowie wieczorami często dostawali gorączki, majaczyli, byli doświadczani przez chore odbicia drobnych fragmentów przyszłości.

– Tia... Nie tłumaczy to jednak twojej kary. – Lee upiła łyk wina. Sądząc po cichym mlaśnięciu, bardzo jej smakowało. – Rozmawiałyśmy o tym.

– Przecież kara właśnie się skończyła.

– Wiesz... – Tym razem dziewczyna westchnęła cicho. – Tobie, córce szlachcianki, to on – wskazała kciukiem kierunek, gdzie prawdopodobnie znajdowała się komnata mistrza szkoły – może co najwyżej nasikać do łóżka, a i to jedynie wtedy, gdy nie widzisz. Ten teatr z chłostą i robotą w kuchni pomińmy. Tak naprawdę to on ci nic nie może zrobić, a afera nie była znowu aż taka wielka. Nie przeginajmy.

– O czym mówisz?

– Widzisz, tak żeśmy sobie z koleżankami wydumały, że skoro on jest bezsilny, to po prostu chce się ciebie pozbyć ze szkoły na zawsze. No i znalazł rozwiązanie idealne. Księżniczka chce czarownicę na wyprawę wotywną? Dostanie. Ty chcesz końca kary? Dostajesz nagrodę. Mistrz chce ci dać kopa w tyłek? Daje. I co gorsza, wszyscy zadowoleni. Księżniczka wysupła pieniądze na wsparcie szkoły, ty już tu nie wrócisz, a mistrz nie uszczupli kadry, wysyłając na wyprawę fachowca.

– Prawda. – Kai przysiadła na parapecie. – To brzmi rozsądnie. Ale... skąd wiesz, że już tu nie wrócę?

– Jedna z twoich współlokatorek w celi miała błysk i powiedziała, że twoje łóżko na zawsze pozostanie puste.

Kai poczuła lekkie ukłucie strachu.

– Umrę?

– Jak każdy – westchnęła Lee. – Ale kiedy konkretnie, to nikt nie wie.

– Ten wiatr...

– Ta. Wiatr, wszyscy odchodzą od zmysłów, falowanie świata, w wiosce zaraza, a to może sprawić, że ukaże się Wyklęty. „Zobaczysz Wyklętego, szykuj się na złe wieści” – „Mała” Lee zacytowała Księgę Trwania.

Kai chciała coś powiedzieć, lecz tylko przełknęła ślinę. Uznała, że tak będzie lepiej. Miała zaraz wyjechać. Po co wspominać o przygodzie na piargach.

– No i coście tam wymyśliły? – spytała w zamian.

– Że takie szczęśliwe koincydencje, jakie rzekomo sprawia mistrz, jednak się nie zdarzają naprawdę. Tu się dzieje coś znacznie bardziej ważnego. I on to musi czuć.

– Ale nam ściemnia?

– Nie inaczej. – „Mała” Lee uśmiechnęła się wrednie. – I dlatego chce cię stąd szybko usunąć.

– Dlaczego?

– Żebyśmy się nie dowiedziały, o co chodzi.

Kai palnęła się w czoło ze zrozumieniem. Nie miała zielonego pojęcia, czemu akurat ona wydała się mistrzowi szkoły zagrożeniem, nie miała żadnego pomysłu, o co mogło tu chodzić, ale w jednym dziewczyny miały rację. To była absolutnie ostatnia chwila, żeby się czegoś dowiedzieć. „Mała” Lee, najstarsza, najbardziej doświadczona i zaawansowana w nauce, w obecności Kai pokieruje swoim błyskiem i być może czegoś się dowie o przyszłości. Zobaczy jakiś mętny obraz, usłyszy czyjś głos, być może poczuje coś, co będzie udziałem człowieka, który jeszcze się nie narodził. Okruchy przyszłości były narowiste i niepokorne, prawie nie dało się nimi kierować. Ale teraz, przy wietrze z pustyni, w obecności osoby, o którą chodzi, i w wykonaniu dwóch czarownic... Dwóch prawie czarownic? Może.

Lee wyjęła z sakiewki mały flakonik. Odkorkowała i wlała zawartość do kubka z resztą wina.

– Gotowa?

Kai skinęła głową i podała koleżance rękę. „Mała” Lee wychyliła wino. Środek, który dodała, musiał być ohydny w smaku, bo skrzywiła się niemiłosiernie. Po chwili uspokoiła się i zamknęła oczy. Efekt przyjętego ekstraktu z ziół uwidaczniał się szybko. Dziewczynie zaczęły drżeć dłonie, chwilę później na czoło wystąpił pot. Ale były to tylko efekty uboczne. Lee jęknęła cicho, potem trochę głośniej. Kai trzymała ją za dłonie, nie chcąc, żeby w nagłym wymachu ramion uderzyła się o coś. Na razie jednak nic nie wskazywało na jakąkolwiek gwałtowną reakcję. A może nic się nie stanie? Lee krzyknęła głośno. Pod zamkniętymi powiekami Kai widziała jej gwałtownie poruszające się gałki oczne. I nagle... Jest!

Gdyby Kai nie była przygotowana, wrzask mógłby ją ogłuszyć. Trzymała mocno, usiłując zapanować nad drgawkami „Małej” Lee. Kolejny wrzask. Ściany nie były na tyle grube, żeby go zagłuszyć, ale w szkole czarowników, i to w dniach, kiedy wiał pustynny wiatr...? Nikogo to nie zdziwi. Lee szarpnęła się gwałtownie, prawie uwalniając dłonie, krzyknęła coś niezrozumiałego, przez chwilę szeptała do kogoś niewidzialnego, a potem z głuchym plaśnięciem opadła na stołek.

– I co? I co, widziałaś coś?

„Mała” Lee otworzyła oczy.

– Kurde, o mało mi nadgarstków nie połamałaś. – Zaczęła masować przeguby.

– Nie chciałam, żebyś sobie zrobiła krzywdę.

– Teraz będę miała siniaki.

– Szlag! Widziałaś coś czy nie?

„Mała” Lee oparła głowę o ścianę. Usiłowała uspokoić oddech. Jej mina nie wróżyła niczego dobrego, ale widać też było, że dziewczyna czegoś nie rozumie. Albo nie chce się z czymś pogodzić.

– Będziesz pływać na okręcie – szepnęła wreszcie.

Ale wymyśliła! No tak, Kai miała się udać na wyprawę wotywną, a to oznaczało, że w jakimś odległym zakątku świata ma złożyć wota. Musiała tam jakoś dotrzeć. Dojechać albo dopłynąć, zatem można wybrać jedną z dwóch równoważnych możliwości. Ale i tak Lee mylnie odczytała błysk. Kai nie może się znaleźć na okręcie, bo ta nazwa oznacza kosztowną jednostkę wojenną, na którą nie stać byle księżniczki. Mogła co najwyżej płynąć statkiem, może i uzbrojonym, ale co najwyżej statkiem! Nie okrętem, bo na takie fanaberie stać jedynie panią cesarz!

– Widziałam potwory wokół. – Lee wbrew temu, co mówiła, nie wyglądała na przestraszoną. Raczej zrezygnowaną. – Stanie się coś, co zadecyduje o przyszłości. Wokół potwory. Będziesz... będziesz...

– Gdzie?

– Będziesz na okręcie, który pływa pod wodą.

Kai westchnęła ciężko. Całe napięcie prysło momentalnie. No nie, no co za brednie. Będzie pływać pod wodą. No szlag! Przecież żaden okręt na świecie nie może pływać pod wodą!

***

ORP „Dragon” wynurzał się awaryjnie z głębokości pięćdziesięciu metrów.

– Psiakrew! – Kozłowski oderwał wzrok od wskazań krokomierza. – Czy ktoś może wyłączyć te mrugające światła?

– Przy awaryjnym zawsze się zapalają – wyjaśnił inżynier Węgrzyn.

– Przecież to tylko ćwiczenia!

– Proszę to wytłumaczyć tej głupiej elektrycznej skrzynce, panie kapitanie.

– Wolałbym, żeby pan je wyłączył.

– Siekierą po kablach?

Tomaszewski aż syknął. Pieprzeni cywile. Durnowaty eksperymentalny rejs na okręcie podwodnym nowej generacji. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek marynarz śmiał się tak odezwać do dowódcy. Kapitan Kozłowski jednak wykazał się dużą dozą tolerancji.

– Jak rozumiem, wszystko się popsuło, tak?

– Wszystko? – Węgrzyn był mniej opanowany. – Kadłub chyba jeszcze nie przecieka – usiłował być złośliwy.

– To co wskazuje krokomierz?

– Mmm... – Punkt dla dowódcy. – Nie wiem.

– Trzeba go było wyzerować! – wtrąciła Wyszyńska. Pani inżynier Wyszyńska. Szlag! Jedyna baba na okręcie podwodnym, główny specjalista stoczni. O kurdebalans! Czy ktoś słyszał o kobiecie inżynierze? Kiedykolwiek w historii?

– Był wyzerowany!

– Akurat! Widziałam, jak to robiliście, i mówiłam...

– Czy moglibyśmy uniknąć cywilnych kłótni na mojej jednostce? – Kozłowski już z trudem panował nad sobą. – Tu się wszystko sypie, drodzy państwo inżynierostwo.

– Ja nie projektowałem krokomierza. – Węgrzyn z kurtuazją ukłonił się Wyszyńskiej.

– Ja też nie. – Uśmiechnęła się miło. – Ale w przeciwieństwie do pana wiem, jak go obsługiwać.

Tomaszewski teraz już musiał wkroczyć. Wolał nie narażać się na wściekłość kapitana, który jemu mógł zrobić dużo złego. Choćby w zemście za cywilów.

– Wachta sztormowa, przygotowanie do góry! – wrzasnął, usiłując zagłuszyć pyskówkę. – Czaty, obsługa kiosku, bosman, rozprowadzający... gotowość.

W pośpiechu dopinał ostatnie guziki sztormowego płaszcza, wkładał słuchawki z tubą, hełm, kaptur i sztormowe żółte okulary. Pogoda na powierzchni nie była najlepsza.

– Tak jest! Tak jest! Tak jest!...

Marynarze w przeciwieństwie do inżynierów nie sprawiali kłopotów. Każdy chwycił się czegoś, kiedy okrętem zaczęło kołysać. Światło zmieniło kolor na czerwony, marynarze zaciągali na twarze swoje blendy.

– Góra! – krzyknięto od trymów.

Rozległ się trzask zamków odbezpieczających górny właz na kiosku.

– Jest góra! – wrzasnął bosman Mielczarek.

– Potwierdzam górę – dodał porucznik Siwecki.

Mielczarek szarpnięciem odblokował dźwignie włazu wewnętrznego.

– Kiosk, góra!!! – ryknął Tomaszewski jak mógł najgłośniej.

Jeden z marynarzy otworzył właz. Chlusnęło na nich lodowatą wodą. Zimne, porywiste podmuchy wtargnęły do wnętrza. Bosman pierwszy wspiął się po szczeblach. Potem Tomaszewski. Nie wiedział, skąd leje się na niego woda, z nieba czy z oceanu targanego szkwałem. Totalna ciemność. Pod powiekami miał jedynie powidoki czerwonych świateł punktu dowodzenia. Po omacku dotarł do swojego stanowiska.

– Obserwacja! – krzyknął gdzieś w mrok. Nie widział swoich marynarzy, którzy pewnie gramolili się właśnie z włazu. Wiedział jednak, że prawie pełzając w strugach wody, dłońmi odnajdowali drogę do swoich punktów na koronie kiosku. Zapewne przykładali do oczu okulary lornetek. Równie dobrze mogli stosować szkło powiększające. On sam w tych warunkach nie wiedział nawet, gdzie są jego ludzie. Podest był ogromny, a każdy nieostrożny krok mógł się skończyć wybiciem oka choćby o zamki przeciwlotniczych karabinów maszynowych, albo jeszcze lepiej, krótkim lotem w dół, odbiciem od kadłuba i fantastyczną kąpielą w pianie, z której jednak już się nie wychodziło na brzeg wanny. Jakieś czterdzieści metrów za nim inni marynarze, którzy wyszli z drugiego włazu na pokładzie, przygotowywali obronę przeciwlotniczą na rufie. Odbezpieczali dwa zespoły sprzężonych czterolufowych działek i mierzyli, gdzie chcieli. Może nawet w niego. Wynurzenie awaryjne. Co za szajs. Tamci z tyłu, jak i on, nie widzieli niczego. Ale procedura jest procedurą. Nawet gdyby jakiś samolot mógł tu przylecieć, nie dałby rady zaszkodzić okrętowi, ponieważ załoga samolotu zbyt byłaby zajęta odmawianiem modlitw o zachowanie własnego życia. Pieprzone procedury. Nawet jeśli to tylko ćwiczenia. Musiał jednak odprawić rytuał. Krzyknął jak mógł najgłośniej:

– Wyniki obserwacji sferycznej, meldować!

Po chwili, kiedy jedynymi dźwiękami, które do niego docierały, było walenie kropli o kadłub i ryk oceanu, uznał, że jego ludzie zameldowali: „Półsfera czysta”.

– Wyniki obserwacji horyzontalnej, meldować! – wrzasnął jeszcze głośnej.

Teraz musiał czekać na cztery wyimaginowane meldunki. Pomyślał jednak, że jego ludzie nie chleją właśnie wódy pod okapem działka, tylko zameldowali: „Pierwsza, druga, trzecia, czwarta ćwiartka koła – czyste!”. Na pewno tak zrobili. Przecież musieli się domyślić, że on też coś do nich krzyczał. Tak przewidywał regulamin, który znali równie dobrze. Zapisał więc w notesie po omacku: „Półsfera czysta, horyzont czysty”. Ołówek darł mokrą kartkę, do grafitu przyklejały się kawałki papieru.

– Góra klar! – krzyknął do tuby.

Ci na dole może słyszeli, co mówił. On nie słyszał ich odpowiedzi. Jeśli w ogóle były. Ale wiało. Zgrabiałymi palcami wyjął z kieszeni sztormówki latarkę i oświetlił busolę oraz żyrokompas. Nie miał możliwości zanotowania niczego, bo notes mu się właśnie rozpadał. Z drugiej kieszeni wyjął miękką świecową kredkę zwaną przez marynarzy „szminką” i zapisał wszystko na małej planszecie przymocowanej do dłoni. Wypluł latarkę z ust dokładnie w momencie, kiedy ktoś chwycił go za nogę. Dobiegło do niego niezrozumiałe mamrotanie.

– Co? – krzyknął do rozmazanej postaci.

Jeszcze jedno szarpnięcie. Nachylił się więc, wylewając z kaptura kilkanaście litrów wody na tamtego. Znowu nic nie usłyszał. Okręt, mimo że olbrzymi, chwiał się na falach, gwałtownie stawał dęba, by potem jeszcze szybciej opaść w dół.

– Co?

Oświetlony od dołu człowiek zrozumiał, że Tomaszewski nic nie słyszy. Zaczął pokazywać gestami. Ucho-usta – „łączność radiowa”, dwie ręce przy klatce piersiowej, potem jedna do góry – „rozstawić maszt”, dwie dłonie ustawione w literę T, palec na wprost, dłonie w dół – „kiedy skończysz, oficer schodzi”, pięść uderzająca w drugą rękę, dwa palce w kierunku pokładu, salut do nieistniejącej czapki – „bosman przejmie kiosk”.

Właz zamknął się momentalnie, ale Tomaszewski pojął wszystko. O Boże. Ilu ludzi miał wysłać na śmierć? Przy tej pogodzie mieli marne szanse nawet przypięci szelkami. Zaczął sunąć na czworakach, aż napotkał pierwszą przeszkodę. Macał gorączkowo, chyba człowiek, bo miękki. Po dłuższej chwili dotarł do głowy marynarza.

– Mielczarek? – wrzasnął.

– Tak – usłyszał, kiedy tamten przytknął mu usta do ucha.

– Musimy rozstawić maszt!

– Zginiemy!

– My nie – tłumaczył krzykiem Tomaszewski. – Oficer i podoficer nie muszą wchodzić wyżej.

– A oni? – Bosman pokazywał coś palcem w ciemności.

Cisza przerywana hukiem huraganu.

– To co mam zrobić? – porucznik pozwolił sobie na okazanie wahania, bo znał bosmana od dziecka. Tamten za młodu był parobkiem w majątku jego rodziców, uciekł i pojechał do miasta. Potem został złodziejem i trafił do kryminału. Tomaszewski wyciągnął go jakimś cudem i sporą kwotą przeznaczoną na adwokatów. O dziwo, Mielczarek zasmakował w żołnierskim życiu. Co prawda dalej uchlewał się na umór, ale nigdy na służbie ani przed wachtą. Kradł dalej, dla sportu, z reguły oddawał później „zaginione” przedmioty. Był bezwzględny, stanowczy, aczkolwiek do bólu sprawiedliwy. Kiedy awansował do rangi bosmana, stał się systematyczny, skrupulatny, fachowy. Nikt nie wiedział, czy marynarze bardziej się go bali, czy bardziej lubili, bo nie był złośliwy i znał życie. Teraz krzyknął:

– Może rozłożymy im awaryjny?

Tomaszewski zaklął. Maszt awaryjny. Łatwy w rozkładaniu, wystarczyło pociągnąć za dwie dźwignie i sam się rozkładał za pomocą sprężyn i gazu. Problem był tylko taki, że nie dawał się już złożyć. Należało go odstrzelić małym ładunkiem wybuchowym. No, taki po prostu maszt jednorazowego użytku. Zagryzł wargi. Trudno. Weźmie to na siebie.

– Rozkładaj awaryjny – krzyknął.

Z całej siły dostał dłonią w nos. Domyślił się, że bosman jedynie zasalutował w ciemności.

– Gdy zejdę na dół, przejmujesz dowodzenie na koronie kiosku.

– Tak jest!

Tomaszewski przezornie odsunął głowę, żeby uniknąć skutków drugiego salutu. Zaczął pełznąć w kierunku włazu. Okręt chyba chciał stanąć dęba. Właz na szczęście nie sprawiał problemu. Porucznik z ulgą postawił nogi na drabince i zatrzasnął go za sobą. Żeby tylko nie wybić zębów, pomyślał. Palce miał zupełnie zgrabiałe. Na dole ktoś pomógł mu zdjąć płaszcz sztormowy i gumiaki. I tak był cały mokry, w butach chlupało, kiedy szedł do nawigacyjnej. Taki nieprzyjemny dźwięk: plask, plask, plask, przy każdym kroku.

– Porucznik Tomaszewski melduje...

– Dobrze, dobrze – zgasił go momentalnie kapitan. – Rozłożyłeś?

– Tak jest! Maszt awaryjny w górze. – Zamarł w oczekiwaniu na reprymendę, ale Kozłowski tylko pokiwał głową.

– Może uda się z kimś połączyć przy tej pogodzie. Radiotelegrafista – krzyknął w kierunku kabiny radia – łączność z bazą, a jak nie, to z najbliższym ORP.

– Tak jest! – usłyszeli w odpowiedzi.

Kapitan zwrócił się do inżyniera Węgrzyna:

– Skąd taka rozbieżność pomiędzy wskazaniami krokomierza a tradycyjną metodą? Przecież to kilkaset mil.

– Trudno powiedzieć. Stłukła się jedna z lamp elektronowych, ale wymieniłem o czasie. A poza tym...

– Nie został prawidłowo wyzerowany – wtrąciła się znowu inżynier Wyszyńska. – Choć i tak obie metody są do niczego.

– Czy byłaby pani tak uprzejma i nie mieszała się do nawigacji? – spytał oschle kapitan.

– Mogę się oczywiście nie mieszać – odparła niezrażona. – Lecz proszę popatrzeć. – Nachyliła się nad mapą. – Metoda tradycyjna, czyli pomiar prędkości okrętu, czasu i wykres kursu według żyrokompasu, wskazuje, że jesteśmy tutaj. – Dotknęła palcem mapy. – Krokomierz wskazuje, że jesteśmy tutaj, kilkaset mil dalej. A tak naprawdę jesteśmy jeszcze dalej. O, tutaj. – Przesunęła palec prawie do linii oznaczającej pas równikowy, czyli Góry Pierścienia.

– Skąd pani może to wiedzieć?

– Pewnie kobieca intuicja – powiedział Węgrzyn. – Nie wytłumaczyła pani, skąd ta kolosalna różnica pomiędzy dwiema metodami.

– Ależ to proste. Silny prąd oceaniczny.

– Tu nie ma żadnego prądu – zaoponował kapitan.

– „Dragon” może się zanurzyć na niewyobrażalną dla klasycznych okrętów podwodnych głębokość. A co wiecie o prądach głębinowych? – Popatrzyła na dwóch mężczyzn. – Absolutnie nic!

– I zniosło nas tak daleko? – Kapitan zapalił papierosa. Spojrzał na palec ciągle tkwiący na mapie w pobliżu Gór Pierścienia. – Ma pani ładny lakier do paznokci.

Węgrzyn parsknął śmiechem, lecz zaraz się opanował. Wyszyńska tylko lekko przygryzła wargi.

– Jesteśmy tutaj. – Stuknęła paznokciem w punkt bardzo bliski Gór Pierścienia.

– Skąd pani może to wiedzieć?

Tym razem popatrzyła Kozłowskiemu prosto w oczy.

– Kobieca intuicja.

Kapitan nie dał się zwieść. Zerknął na oficera nawigacyjnego, a potem w kierunku kabiny radia.

– Mamy coś?

– Jest baza, ale źle słychać. Przełączyć?

– Tak.

Kapitan wziął mikrofon z konsoli sterników.

– ORP „Dragon” do Wielkiej Matki.

– Wielka Matka do ORP „Dragon”. Zidentyfikuj się.

Dziwne. Łącznościowiec po pierwszym nawiązaniu kontaktu musiał przecież przeprowadzić identyfikację. Po co komu powtórzenie procedury? Tym bardziej że byli na otwartym kanale bez jakiegokolwiek szyfrowania. To tylko rejs próbny, więc nie przekazywali przez radio żadnych istotnych danych.

Technik po chwili przyniósł z radiowego jednorazową, samozniszczalną kopertę i rozerwał ją przy świadkach. Kapitan wyjął ze środka małą kartkę.

– Tu ORP „Dragon”. GQW-8871-M. Jak mnie zrozumiałeś?

– Zrozumiałem cię. Podaj swoją pozycję.

Kapitan podał pozycję obliczoną tradycyjną metodą, potem pozycję według krokomierza.

– Przyjąłem – rozległo się niepewnie z głośnika. A po trzech sekundach: – Nie rozumiem. Podaliście dwie pozycje?

– Potwierdzam.

Kapitan musiał wprawić łącznościowca bazy w osłupienie, ponieważ przerywana trzaskami cisza trwała o wiele dłużej.

– Poczekaj chwilę. Bez odbioru.

– No ładnie... – szepnął ktoś z boku. Tomaszewski nie zauważył kto. Sytuacja jednak dla wszystkich stała się jasna. Oficer radiowiec z tamtej strony poczuł się po prostu niekompetentny. A to znaczyło ni mniej, ni więcej, że wezwał kogoś wyższego rangą. Czyli kłopoty, i to grube...

Kapitan, korzystając z przerwy, podyktował szyfrogram. Bardzo krótki i jasny: według harmonogramu testów „Dragon” poruszał się pod wodą na maksymalną odległość minus margines bezpieczeństwa. Pozycja, którą zajmował przed wynurzeniem, obliczona klasycznie różni się od wskazań krokomierza o kilkaset mil. Potem nastąpił ciąg cyfr określających wskazania przyrządów i wyniki obliczeń. A jeszcze potem... Kapitan dał szyfrogram do podpisu wszystkim obecnym. Dopiero teraz Tomaszewski zrozumiał, dlaczego odwołano go z kiosku, powierzając dowództwo bosmanowi. Szefostwo chciało mieć dokument z podpisem dowódcy wachty.

W głośniku usłyszeli nagle schrypnięty głos. Sądząc po zmianie wyrazu twarzy kapitana, musiał to być minimum kontradmirał.

– Wielka Matka do ORP „Dragon”.

– Tu „Dragon”. Słyszę cię.

Wbrew oczekiwaniom nie nastąpiła żadna reprymenda. Głos brzmiał bardzo rzeczowo.

– Według mapy i zadanego wam kursu jesteście w środku obszaru idealnej pogody. Czy tak jest w istocie?

– Na powierzchni szaleje huragan.

– Najbliższy sztorm zanotowano paręset mil od waszej przewidywanej pozycji.

Ciszę następującą po tych słowach przerywały jedynie gwizdy, piski i szum płynące z głośników. Głos, który rozległ się po kilku minutach, nie należał jednak do kojących. Najwyraźniej treść przesłanego tymczasem szyfrogramu, a już na pewno podane w nim liczby, musiała się bardzo nie spodobać.

– Proszę przekazać mikrofon inżynier Wyszyńskiej.

Obecni w pomieszczeniu marynarze spojrzeli po sobie z, delikatnie mówiąc, zdziwieniem. Taka procedura była w marynarce wojennej praktycznie nie do pomyślenia. Kapitan jednak bez ociągania podał mikrofon kobiecie.

– Inżynier Wyszyńska, słucham.

– Czy krokomierz naprawdę zwariował?

– Wydaje mi się, że nie. Zafiksował się na jakimś błędzie i teraz go mnoży, panie admirale – Wyszyńska najwyraźniej rozpoznała głos rozmówcy. – Myślę, że został wadliwie wyzerowany.

– To skąd różnica między nim a metodą klasyczną?

– Mam wrażenie, że metoda klasyczna zawodzi jeszcze bardziej. Być może znosi nas jakiś prąd głębinowy. Płynęliśmy przecież okropnie głęboko.

Ktoś nie wytrzymał i syknął, słysząc babskie określenie „okropnie głęboko”. Psiakrew! To marynarka wojenna! Brakowało tylko: płynęliśmy upiornie szybko, a wiatr wiał tak, że parasolki wywracało na drugą stronę. Admirał jednak nie wnikał.

– Jakie są pani wnioski?

– Wierzyłabym jednak bardziej wskazaniom nawet i zepsutego krokomierza. On uwzględnia więcej czynników niż mapa, zegarek, ekierki i kompas.

– Czy jest pani w stanie dokonać obliczeń pozycji, eliminując błąd krokomierza?

– To niemożliwe, panie admirale. Nie znam błędu początkowego.

– Nie może pani założyć jakiegoś błędu średniego?

Wyszyńska westchnęła ciężko i dość niepewnie rozejrzała się po twarzach otaczających ją ludzi.

– Panie admirale... Krokomierz nie jest taką maszyną jak kalkulator artyleryjski albo kasa fiskalna w sklepie.

– No ale nie jest człowiekiem i nie myśli, więc nie może sam wprowadzać żadnych korekt.

Wyszyńska westchnęła znowu.

– Tak, ta maszyna nie jest człowiekiem. Lecz w pewnym sensie myśli. I może wprowadzać korekty do własnych obliczeń.

Wszystkich obecnych dosłownie zamurowało. Kapitan oniemiał. Ludzie wokół pospuszczali głowy. Nie byli świadkami czegoś takiego od początku swojej kariery w marynarce. Nikt nigdy nie opowiadał takich bzdur admirałowi.

– Rozumiem. – Stał się cud i admirał nie obsobaczył kobiety jak burej suki. – Proszę przekazać mikrofon kapitanowi.

Admirał najwyraźniej miał do przekazania coś bardzo pilnego.

– Kapitan Kozłowski.

– Proszę słuchać mnie uważnie. Zaraz otrzyma pan zaszyfrowane rozkazy. Natychmiast po dekryptażu przystąpi pan do ich wykonania. Powtarzam: natychmiast!

– Tak jest. Zrozumiałem, wykonuję.

– Wielka Matka, bez odbioru.

Zapanowała niezręczna atmosfera. Admirał kazał kapitanowi polegać na namiarach, co do których przekonanie miała pani inżynier. Gdyby admirał przyszedł osobiście i obraził kapitana, byłby zdecydowanie mniejszy ambaras. Oficerowie nie wiedzieli, gdzie podziać oczy. Każdy patrzył na czubki własnych butów albo na mrugającą czerwoną lampę sygnalizującą sytuację awaryjną. Nie padło żadne słowo.

– Proszę za mną. – Kozłowski skinął na Tomaszewskiego.

Porucznik z przyjemnością opuścił nawigacyjną. Zbyt wyczuwalne napięcie w każdej chwili mogło doprowadzić do wybuchu. Razem z kapitanem przeszli do przedziału radia. Technik kończył właśnie deszyfrację krótkiej depeszy. Podpisał blankiet i podał koledze na stanowisku obok. Ten dopisał aktualną godzinę i również złożył podpis. Kapitan wziął dokument i przebiegł wzrokiem po kilku linijkach tekstu.

– No ładnie – mruknął. – Mamy natychmiast zanurzyć się awaryjnie i ruszyć tym kursem na północ. – Stuknął palcem w kartkę.

Tomaszewski zdziwiony podniósł wzrok na kapitana.

– Przecież admirał musiał wiedzieć... – nie dokończył. Dla obu stało się jasne, że admirał doskonale zdawał sobie sprawę, iż zgodnie z planem próbnego rejsu płynęli na określonej głębokości bez przerwy przez ściśle określony czas. Mieli więc praktycznie puste baterie, poza absolutnie koniecznym minimum. Powinni teraz przejść na silniki wysokoprężne i płynąć na powierzchni aż do naładowania się ogniw elektrycznych. Pod wodą nie mieli już nawet zdolności manewrowej. – Chryste. Co robimy?

– Rozkaz stwierdza wyraźnie. Punkt pierwszy: zanurzenie awaryjne.

– A jeśli nie zdołamy się już wynurzyć?

– A kogo to obchodzi? – Kozłowski poprawił czapkę. – Oficer wachtowy!

– Tak jest! – Tomaszewski stanął na baczność.

– Zanurzenie awaryjne!

– Tak jest! – Runął w tył.

Kapitan chyba poczuł coś na kształt litości, bo krzyknął za nim:

– Może pan zapalić światła awaryjne.

Chwała wiekuista oficerom marynarki wojennej! Tomaszewski musiał chyba przeoczyć, że w kalendarzu jest dzisiaj napisane: „dzień łaski dla sierot i zwierząt”. No i dobrze. Nikt nie zginie, a kilku marynarzy zachowa ręce i nogi w stanie niepołamanym. Na mostku włączył awaryjne światła i syrenę alarmową. Na szczęście sam nie musiał wychodzić na ulewę. Kioskiem oficjalnie ciągle dowodził Mielczarek. Kątem oka obserwował pojawiających się jeden za drugim zmokniętych marynarzy. Kiedy tylko zasygnalizowano, że właz rufowy zameldował gotowość do zanurzenia, pojawił się kapitan i przejął mostek.

Tomaszewski mógł podejść do swojej wachty, która zeszła z pokładu, chlapiąc wokół wodą. Klepnął w plecy ostatniego marynarza.

– Mam nadzieję, że domknąłeś właz. – Roześmiał się ze starego dowcipu. – Jesteśmy już pod wodą.

– No pewnie, panie poruczniku. Ale fajnie woda świeciła.

– Co?

– No mówię. Schodzimy, dokręciłem, ochlapało mnie dokumentnie.

– Co świeciło?

– Woda. Już jesteśmy pod powierzchnią, sprawdzam sworznie i lecę na dół. Ale w dolnym kiosku są iluminatory. No i jak zajaśniało, to normalnie ryby zobaczyłem.

Tomaszewski czujnie zbliżył nos do twarzy marynarza.

– Co dzisiaj piłeś? – zapytał uprzejmie.

– Nic! Przysięgam! Nic nie piłem! Jak woda stała się świetlista, to już byłem na tej niższej drabince. Widziałem ryby przez iluminator, a właściwie ich cienie. Pewnie piorun w nas walnął.

Rzeczywiście, w oddechu podwładnego dawało się wyczuć głównie zapach kawy.

– Nic! Słowo honoru – zarzekał się. – Woda świeciła. Pewnie piorun w nas uderzył.

– Pod wodą? – Skoro tamten był trzeźwy, Tomaszewski nie wnikał. – To jakiś dziwny ten piorun. Chyba że lubi okręty podwodne w zanurzeniu.

– Ale przysięgam, panie poruczniku. Naprawdę!

– I nie złowiłeś żadnej?

– Poważnie mówię. Woda świeciła. Widziałem cienie ryb w iluminatorze.

Tomaszewski z ulgą zdejmował sztormowy płaszcz. Eksperymentalny okręt podwodny w dziewiczym rejsie. Z każdego centymetra kadłuba coś wystawało. Jakieś anteny, trzpienie, uchwyty, cholera wie co. Zamyślił się na moment. Ale nie. Skoro marynarz sprawdzał sworznie, to znaczy, że byli już sporo pod wodą. Nic nie mogło wystawać na powierzchnię. Piorun uderzył! Wzruszył ramionami. Ta, piorun, akurat walnął w wodę tuż obok nich. Oczywiście. Postanowił nie powtarzać tych bredni reszcie oficerów.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...