Fragment I
Nocny wędrowiec
Wszystkie wyjścia, zanim się wejdzie,
Trzeba obejrzeć, trzeba zbadać,
Bo nie wiadomo, gdzie wrogowie siedzą w świetlicy.
Hjavamal – pieśni najwyższego
Powiadali, że wyszedł wprost z fal Północnego Morza i że spłodził go ich lodowaty, wściekły bezmiar, a powiła zapłodniona przez morze topielica.
Powiadali, że wyszedł z Pustkowi Trwogi, gdzie powstał jako płód czyichś nieczystych myśli, inny niż pozostałe Cienie. Inny, bo we wszystkim podobny do człowieka.
/p>Mówili, że był synem Hinda, boga wojów, spłodzonym ze śmiertelną kobietą, podczas jednej z jego wędrówek po świecie pod postacią włóczęgi.Mówili, że zrodził go piorun, który zabił stojącą na wydmach Sikranę Słony Wiatr, córkę wielkiego żeglarza Stiginga Krzyczącego Topora. Stała samotnie w burzy na klifie, wypatrując na horyzoncie żagla statku swojego ukochanego. Martwa, powiła płomienie i wojownika.
Mówili, że pojawił się wprost z nocy. Jadąc na wielkim jak smok koniu, z jastrzębiem siedzącym na ramieniu i wilkiem biegnącym obok.
Mówili różne bzdury.
Było całkiem inaczej.
Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy.
***
— Masz piętnaście minut — tłumaczy Jofa. Tłumaczy po raz chyba dziesiąty. Siedzę przypięty wewnątrz kokonu, moje cudaczne oporządzenie wypełnia wszystkie bakisty kapsuły, w tle kręcą się technicy w pomarańczowych kombinezonach, ktoś podłącza gruby kabel i klnie, błyskają pomarańczowe światła alarmowe, jakieś urządzenie rzyga co chwila strumieniami gęstej pary.
Nie jestem gotowy.
Nie jestem gotowy.
— Pamiętaj. Musisz odejść co najmniej pół kilometra i schować łeb. Eksplozja nie będzie bardzo głośna. Kapsuła wyparuje, ale możesz oberwać kamieniami, kawałkami drzew albo czymkolwiek. Będą dwie fale uderzeniowe. Najpierw normalnie, od wybuchu, potem powrotna. Mniej więcej po trzech sekundach.
Pierwszy ryk syreny. Nadęty damski głos zaczyna odliczać. Na razie co dziesięć sekund od sześciuset.
Nie jestem gotowy.
Zaraz mnie odpalą, a potem pójdą do kantyny.
Nie pojmuję, jak mogłem się w to wpakować. Jofa poprawia jakieś kable wewnątrz kapsuły i ukradkiem wciska do bakisty paczkę tytoniu.
— Ja pan się czuje? — W słuchawkach metaliczny głos Nowinkowa. — Wzrasta panu tętno.
— Nie mam pojęcia dlaczego — cedzę w ustnik. Durny konował. Czuję się jak jakiś pradawny martwy władca. Przywiązany do tronu, który za chwilę stanie w płomieniach. Na razie przeciąga przede mną korowód żałobników z darami. Dostałem już szwajcarski scyzoryk i butelkę palinki od jakiegoś krajana. Wszystko nielegalne. Artefakty. Anachronizmy. Dowództwo misji tak się starało, żebym nie miał nawet zapalniczki.
Dary grobowe.
Brakuje tylko płaczek.
Powinni byli zadbać o płaczki.
Pięćset sekund.
Nie jestem gotów.
— Jak się czujesz? — To Deirdre. Rude kędziory znikły pod kapturem, piękne usta Deirdre drżą, w oczach błysk diamentów. I jednak mamy choć jedną płaczkę. Nie udała nam się ta krótka znajomość, moja ruda Deirdre z Derry. (Przez niektórych niesłusznie zwanym Londonderry). Wiedziałaś, że nic z tego nie będzie. Taki przyfrontowy romans.
Unoszę tylko kciuk. Cyfral jest na razie nieaktywny. Nie mogę wyregulować sobie emocji i strugać twardziela. A też mi jest smutno, ruda Deirdre z Derry.
Ale jest za późno, nawet żeby coś powiedzieć.
To mój stos zaraz podpalą.
Nie pocałujesz mnie przecież przez maskę.
Zresztą to ty jesteś prawdziwym komandosem, Deirdre. Prawdziwym Morsem. Kapralem Morskiego Oddziału Rozpoznania Specjalnego. Ja jestem tylko cywilem. Ochotnikiem wywiadu, który przeszedł roczne szkolenie.
Jesteś twardsza ode mnie.
Poza tym to ja zniknę na tronie z płomieni, a ty pójdziesz do kantyny.
Wyciągam rękę, Deirdre klepie mnie w dłoń.
Tak to już z nami jest. Nie ma czasu na sceny.
A potem ktoś umiera bez pożegnania.
Ośmioro nie wróciło, jak do tej pory. Ja mam tylko sprawdzić, co się z nimi stało. A najprawdopodobniej zidentyfikować ciała. Minęły dwa lata. Jeżeli jednak przeżyli, to wyciągnąć ich albo naprawić to, co spieprzyli. I wrócić.
Wrócę, niech was szlag.
Trzysta pięćdziesiąt.
Klapa kapsuły opada z wizgiem serwomotorów, jest wypukła jak pokrywa chrabąszcza. Słyszę trzask rygli.
Deirdre całuje siedemnastowarstwowe szkło trójkątnego wizjera. Na pancernej powierzchni zostaje ślad rdzawo brązowej szminki. Piękne usta Deirdre odbite na moim sarkofagu, jak zakrzepła krew. Stalowy łomot na szczycie kapsuły. Trzask, z jakim szczęki wpasowują się w gniazdo cumownicze.
Wszystkie ekrany kontrolne rozbłyskują zielenią i bursztynem.
— Nocny Wędrowiec. Tu Kontrola. Rozpoczynamy zrzut. Jak się czujesz, Drakkainen?
— Gotów.
— Jesteś już na szynie transportowej, ruszamy do komory zrzutowej.
— Zrozumiałem.
Przez całą drogę Kontrola odpytuje mnie z procedur, wskazań przyrządów, pewnie po to, żeby czymś mnie zająć. To nie prom. To kapsuła zrzutowa. Jestem ładunkiem. Nie mam na nic wpływu. Zrzut i lądowanie odbędą się automatycznie. Ja mam zacisnąć zęby na ochraniaczach ustnika i pamiętać o oddychaniu. Ewentualnie rozluźnić mięśnie, myśleć o Europie i postarać się znaleźć w tym odrobinę przyjemności. To wszystko.
Coś w rodzaju poczty pneumatycznej.
— Jak się czujesz Nitj’sefni?
Nitj’sefni – Nocny Wędrowiec. Mój kryptonim. Wygłoszony w gardłowym narzeczu Ludzi Wybrzeża. Prócz mnie może ze dwudziestu ludzi zna ten język. Poznaję ten głos. To Lodowiec. Szef misji. Sympatyczny jegomość, o dobrodusznym, humanistycznym wyglądzie profesora filozofii z jakiegoś szacownego uniwersytetu. W rzeczywistości bezwzględny jak kobra diabeł, który skusił mnie do przystąpienia do programu. Teraz uznał, że musi mnie osobiście pożegnać. To z pewnością wywrze na mnie odpowiednio pozytywne wrażenie.
— Jak paczka, szefie.
— To będzie jak w lunaparku. Spodoba ci się.
Korytarz, którym sunie mój kokon, rozświetlają fluorescencyjne obręcze lamp, za mną zamykają się grodzie.
Sam tego chciałem.
Nie widzę gwiazd.
Nie widzę też globu, który za chwilę stanie się moim jedynym światem.
Kiedy otwiera się gródź doku zrzutowego, to wszystko znajduje się pod spodem, pod kapsułą. Ja mogę patrzeć na ścianę oblewaną co sekundę pomarańczowym błyskiem lampy alarmowej. W słuchawkach hałas. Kontrola sprawdza ostatnie parametry, nadęta suka zaczyna odliczać co sekundę. Co za głos. Obrażona walkiria w przededniu menstruacji. Mam nadzieję, że nigdy jej nie spotkam.
— Chcesz coś powiedzieć?
— Jestem niewinny.
Ostatni dźwięk mojego świata, to łomot szczęk cumowniczych prześlizgujących się po pancerzu i stłumiony łomot odpalenia. Nie jestem gotowy…
Potem nie ma już żadnych dźwięków z zewnątrz poza głosami w słuchawkach. Wydaję z siebie radosny, kowbojski ryk i spadam. Takie nonszalanckie zachowania to tradycja. Jestem dziarski, twardy i niezniszczalny.
Faktycznie, naprawdę zaczyna mi się to podobać.
Prawie nic nie widać. Wszystko wiruje, gwiazdy rozmazują się w zygzaki, przez sekundę widzę jednak „Mantę”, wiszącą na nieboskłonie jak szeroki grot kebiryjskiej strzały. Momentalnie kurczy się i zamienia w kolejną gwiazdkę, nie do odróżnienia od innych. Żegnajcie podatki, procedury i przepisy. Żegnaj, cywilizacjo. Żegnajcie święta, hot-dogi i szpitale. Żegnaj, Ziemio. Żegnaj, Słodka Europo. Niech twój byk poniesie cię w jasną cholerę.
Koniec.
I niech was szlag.
Staram się oddychać normalnie, ale mam wrażenie, że kiszki przeciskają mi się przez gardło.
Skóra rozpłaszcza się na twarzy i zaczynam ślepnąć.
Czuję, jak krew ucieka z palców, jak drętwieją nogi.
Na trójkątnym wizjerze wciąż widzę odbite piękne wargi Deirdre z Derry. Krwawy ślad pocałunku zostaje, aż zdziera go kokon wściekłego ognia, który wykwita wokół kapsuły.
Fragment II
Walka
Te części stacji których nie zdemolowano, wyglądały jak porzucone w jednej chwili, niczym statek dryfujący po trójkącie Bermudzkim. Rozgrzebana pościel na pryczy zbitej z okorowanych żerdzi i materacem z przeplecionej między belkami napiętej linki. Obwąchał spiwór zamykając oczy i wdychając głęboko powietrze.
Pleśń… kurz… trociny, pył ze spróchniałych belek i gdzieś głęboko, ledwo wyczuwalne, znikome resztki DNA. Kilka komórek naskórka. Ślina. Śladowe ilości nasienia. Letherhaze. Nigel Letherhaze.
Obszedł pomieszczenia mieszkalne systematycznie, obwąchując zetlałe resztki ubrań, staroświeckie ostrza z maszynek do golenia, utytłane sztućce. Znalazł ślady wszystkich ośmiorga.
Ale tylko ślady.
Na zewnątrz rozległ się pusty, drewniany odgłos, jakby coś potoczyło się po drewnianych belkach.
Ujął dłonią sterczącą z nad ramienia rękojeść i ostrożnie wyślizgnął się z chaty, sunąc plecami po belkowanej ścianie. Noc na zewnątrz wydała mu się zupełnie jasna, w porównaniu w półmrokiem chaty. Dzięki wzmocnieniu światła widział tam niemal jak o szarym, pochmurnym świcie, jednak tam, gdzie nie docierało światło gwiazd i rozproszony blask atmosfery, kryły się plamy głębokiego cienia.
Drakkainen skoncentrował się, precyzyjnie stawiając nogi w miękkich butach i utrzymując niską postawę bojową. Jedna dłoń na rękojeści, druga wyciągnięta do przodu, na wysokości punktu chudan. Tuż obok studni, na ścieżce wyłożonej drewnianymi podkładami kołysał się plastykowy, żółty kubełek. Ekipa nie musiała aż tak dbać o dostosowanie do miejscowych jak on. Popijali ziemskie piwo z puszek, odgrzewali sobie rostbef z jarzynami, czerpali wodę polietylenowym wiadrem.
Coś mignęło mu na granicy cienia. Ruch zbyt szybki, jak na istotę ludzką. Jak przelatujący nisko ptak.
Założył, że cokolwiek to było, wie już o jego obecności. Te wszystkie kości wokół wzgórza pozostawiano do niedawna. Niektóre zwłoki były całkiem świeże. A uczeni pozostawili po sobie wyłącznie dwuletnie ślady.
Powoli, ostrożnie obszedł chałupę dookoła, ale nic się nie poruszało.
Z tyłu, za domem, gdzie jeszcze nie był, natknął się na posąg. Tym razem normalny. Wygładzona rzeźba z kamienia, chyba bazaltu. Niewątpliwie miejscowy i dobrze wykonany. Przypominał z grubsza uproszczoną sylwetkę tańczącej ciężarnej kobiety. Kobiety o wyszczerzonych zębach, trójkątnych jak zęby rekina. W jednej dłoni tkwiło coś co przypominało sierp, umieszczony w wywierconym otworze, tak, że można go było wyjąć. W drugiej dłoni, kobieta dzierżyła kamienną misę. Posąg miał z półtora metra wysokości i zapewne przywleczono go tu w celach badawczych, mimo że był upiornie ciężki. Ale pod jej uniesioną w tańcu stopą piętrzyła się sterta czaszek. Ptasich, zwierzęcych różnej wielkości i najróżniejszych gatunków.
Oraz dwie ludzkie.
Przysiadł ostrożnie, w pozycji, z której mógł natychmiast poderwać się do walki i ostrożnie rozgarnął kości. Pierwsza czaszka którą wydobył była drobna, kość żuchwowa gdzieś przepadła, została dokładnie oczyszczona przez owady, których ostre, octowe ślady czuł bardzo wyraźnie, spłowiała od słońca, spłukana przez deszcze. Jednak ślady aminokwasów były jeszcze wyczuwalne, zapadł się w sobie, usiłując wychwycić drzemiące gdzieś pod spodem przypominające woń sparzonych piór, ślady nukleotydów.
Znalazł je, a potem czekał przez chwilę aż aż jego zmienione w bazę danych części mózgu rozpoznają indywidualny wzór. Na razie wiedział tylko, że to DNA pachnie znajomo. Marzena Zavratilowa… Specjalistka od ksenozoologii.
Dotknął dłonią posągu. Misa i uniesione udo, wyraźnie nosiły obfite rdzawe ślady i zacieki.
Uderzyło w niego z boku.
Z nagłym podobnym do świńskiego kwiku wizgiem, szare, rozmazane i zębate.
Przeraził się i nagle cały świat zwolnił, wrzask zamienił się w dużo niższy dźwięk, jakby rozstrojonej trąby, padając zobaczył jak rozcapierzona chuda kończyna z imponującymi, wygiętymi jak haki szponami przelatuje tuż koło jego twarzy. Powietrze zgęstniało jak woda, chwycił z to coś, gdzieś mniej więcej za kark, dopiero wtedy uderzając biodrem i udem o ziemię. Spróchniałe tramy ugięły się pod ciężarem jego ciała, uchylił głowę przed zatrzaskującymi się jak potrzask szczękami i przetaczając się trafił podeszwą w biodro przeciwnika, po czym wypchnął go nad swoim ciałem. Rzut po łuku. Wykonany z dziwnej pozycji, ale w końcu skutecznie.
Wyrzucił obie nogi jak sprężyna wstając z ziemi od razu do postawy bojowej i równocześnie wydobył miecz, z niskim, ślizgającym się dźwiękiem, który przywodził na myśl hamujący tramwaj.
Stworzenie jeszcze płynęło w powietrzu, bokiem, nieporadnie wiosłując kończynami. W mdłym świetle nocy jego skóra połyskiwała lekko. Było krępe, miało może z półtora metra wysokości i w jakiś sposób przypominało upiornie człekokształtną żabę. Uderzyło bokiem w ziemię, odbiło się i pojechało na grzbiecie z metr, ale już wstawało. Jednym, gwałtownym ruchem, który przy normalnym upływie czasu musiał być niezauważalnym mgnieniem. Szeroki pysk jak szrama w płaskim łbie, wyrastającym bezpośrednio z ramion błysnął znowu rzędami trójkątnych, rekinich zębów.
Pulsujący ból napłynął z ramienia, kątem oka zobaczył kilkanaście wąskich płytkich szram, jak pozostawionych przez drucianą szczotkę. Chyba miało kolce w skórze, niczym płaszczka.
Uniósł miecz z boku głowy, w zwykłym hasso-no-kamae. To było tylko zwierzę.
Zobaczył jak mięśnie nóg stworzenia kurczą się, po czym wystrzeliło w jego stronę dokładnie jak gigantyczna żaba. Widział jak jego trójkątne długie stopy kołyszą się w powietrzu, jak rozkłada łapy z nastawionymi szponami.
Wytrzymał do ostatniej chwili i umknął przed błyskawicznym ciosem łapy obrotowym unikiem zgodnym z “zasadą wirującej kuli” po czym ciął skośnie, mierząc tak, by przeciąć kręgosłup. Ostrze popłynęło przez zgęstniałe powietrze. Drakkainen zobaczył ze zdumieniem jak stwór obraca się jeszcze w powietrzu unikając cięcia i usiłując mieć go przodem, niemal równocześnie z jego własnym ruchem. Fenomenalna szybkość reakcji.
Wylądowało bokiem, z pod szponów uniosły się koziołkując drzazgi i chmura próchna, która puchła powoli jak wzburzony muł. Istota natychmiast sprężyła mięśnie do kolejnego skoku.
Rozpoczął wdech, kiedy skoczyła. Zeszedł z linii ataku jednym płynnym ruchem i ciął płasko najszybciej jak umiał, wiedząc że może zerwać sobie ścięgna. Po ostrzu popłynęła fala drgań wywołanych turbulencjami. Tym razem sam sztych ugrzązł w czymś na chwilę, nie zauważył w czym, bo przekręcił dłoń do odwróconego chwytu, ostrzem w dół i chlasnął na krzyż, opisując w powietrzu leżącą ósemkę. Trafił raz, znowu samym końcem. Odszedł krok w tył i zmienił ujęcie miecza. Wdech dobiegł końca.
Teraz wydech. Obserwując świat w zwolnionym tempie, można zapomnieć o oddychaniu.
Jakiś podłużny kształt przesunął się powoli koziołkując w powietrzu, jak porzucony w stanie nieważkości. Przypominał ukwiał. Drakkainen spojrzał jeszcze raz i zobaczył, że to odcięta łapa. Dłoń z kawałkiem przedramienia dryfująca w powietrzu i rozpryskująca krople krwi, jak maleńkie, pulsujące baloniki.
Wystawił ostrze przed siebie, a potem uniósł nad głowę. Szpony zagłębiły się w ziemię, stwór wyszczerzył się w upiornym uśmiechu i nagle wzdłuż grzbietu i przez głowę zjeżył grzebień kolców podobnych do kolców jeżozwierza. Zapachniało ostro aldehydem mrówkowym i rycyną. Draństwo było też jadowite. Niedobrze.
Trzeba było zabrać tarczę i oba karwasze. Lenistwo się mści.
Wystrzeliło jak torpeda. Te tylne nogi musiały mieć siłę katapulty. Skoczyło jednak trochę w bok, zagarniając ocalałą łapą obszar, w którym Drakkainen musiał się znaleźć w swoim obrotowym uniku zgodnym z zasadą wirującej kuli. Zamiast tego odchylił się na plecy, z uniesionym mieczem, nadal stojąc stopami na ziemi. Ugiął kolana, szpony mignęły mu nad głową, a wtedy z uczuciem że pękają mu naprężone jak liny mięśnie brzucha, wyprostował się i wypuszczając powietrze w strasznym wibrującym wrzasku, który brzmiał jak rozciągnięty grzmot, ciął ukośnie i wykręcając unik w drugą stronę rozminął się ze stworem niczym torreador.
Stwór wylądował na stojąco i odwrócił się.
Odrąbana łapa zakończyła lot i uderzyła o ziemię z mokrym plaśnięciem.
Znów stali naprzeciw siebie. Drakkainen oddychał ciężko, czując pulsowanie wszystkich mięśni. Nie widział gdzie trafił.
Stwór otworzył paszczę i wtedy skośnie przez jego pierś powoli pojawił się nagle ciemny, lśniący wężyk, niczym wąska szarfa.
Fragment III
Dwór
Drakkainen przysiadł odruchowo i uniósł dłoń, chcąc osłonić twarz i zeskoczyć z kładki, gdy spadający jak pocisk kruk uderzył nagle skrzydłami i, skręciwszy w miejscu, wystrzelił znowu w górę.
Z bliska dobiegł Wędrowca dziwny, metaliczny dźwięk i grzechot jakby rozwijającego się łańcucha.
Bluszcz zaczął się ruszać.
Przypominało to gniazdo obudzonych nagle węży.
Pędy poruszały się miękkim ruchem, wijąc po ścianach, znad dachu wystrzeliły w górę kolejne liany, rozwijając się jak końce pejcza. Kruk młócił skrzydłami, połykając kolejne metry, a tuż pod nim prostował się pęd czarnego bluszczu. Wśród spowolnionego czasu słychać było świst, z jakim łodyga, liście i ciernie cięły powietrze.
Ostry, metaliczny świst.
Jeszcze uderzenie skrzydeł i kruk umknął poza zasięg jednej łodygi, ale druga przecięła mu drogę tuż przed dziobem. Była znacznie dłuższa.
Drakkainen usłyszał własny, ostrzegawczy krzyk, który rozlał się w przeciągły, basowy grzmot.
Kolejne pędy śmignęły przez powietrze prosto w jego stronę, zbyt szybko, żeby sensownie zareagować.
Wędrowiec odchylił tułów i zobaczył, jak gałąź przelatuje mu przed twarzą, a potem wyprostował się i, patrząc na zwijający się jak bat koniec gałęzi, wybił się z obu nóg do ciężkiego pół salta w tył.
Jeszcze w powietrzu poczuł, że oberwał samym końcem pędu przez udo. Zapiekło gwałtownie jak smagnięcie rozplecioną stalową linką.
Wylądował chwiejnie poza kładką i odskoczył kilka kroków w tył. Ledwo zagojona kostka znowu zareagowała ćmiącym bólem nadwerężonych ścięgien.
Liana cofała się zygzakowatym, wężowym ruchem. Uniósł nogę, żeby ją przydepnąć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Pęk czarnych jak sadza liści zawinął się na belkach kładki, tnąc na nich głębokie szramy niczym stalowe ostrza. Druga gałąź prześlizgnęła się obok i poszatkowała na strzępy małe drzewko rosnące w rowie.
Spojrzał na swoje udo. Spodnie wisiały w strzępach, przecięte gładko w kilku miejscach, skóra pod spodem też była pokaleczona, cały bok uda miał już przesiąknięty krwią.
— Moje najlepsze spodnie — warknął.
W powietrzu wirowało kilka czarnych piór.
Kruk zakrakał tryumfalnie, szybując poza zasięgiem pędów, które smagały powietrze nad dziedzińcem.
— Mało brakowało. Zdaje się, że uratowałeś mi życie — powiedział Vuko. Uniósł niewielki kamień i rzucił.
Pocisk poszybował nad kładką i został uderzony w powietrzu niewielką wicią. Rozległ się metaliczny brzęk, błysnęły iskry.
— Rozumiem — wycedził Drakkainen. — To reaguje na ruch.
Pędy znowu zaczęły się wić paskudnym, mackowatym ruchem, drąc drzazgi z belek i wydrapując szramy na kamieniach.
A wtedy z głębi domostwa buchnął krzyk. Przeraźliwy chóralny wrzask kilkorga torturowanych ludzi. Krzyk nie był artykułowany, słychać było mężczyzn i kobiety, wrzeszczących udręczonymi głosami.
Drakkainen cofnął się jeszcze kilka kroków, klnąc po fińsku, a wtedy macki przestały się poruszać. Krzyk zamienił się w chór zawodzeń i jęków, po czym stopniowo zamilkł.
Wędrowiec osłupiał.
— Trzeba im pomóc — mruknął. — Tylko jak, kiedy podejść nie można?
Obszedł dwór dookoła w bezpiecznej odległości, ale niczego nie wymyślił.
— Wysadzić to w cholerę? — zastanawiał się. — Wjechać czołgiem?
Kruk zakrakał, krążąc mu nad głową.
— Co za popieprzony świat — westchnął Drakkainen. Spojrzał w dół i zobaczył, że trawa wokół dworu pokryła się szronem. — Dobrodoszli. Znowu to samo.
Dwór ponownie buchnął wrzaskiem, pnącza porastające ściany od tyłu zaczęły się wić. Słyszał szczęk skaczących po belkach i zderzających się liści, zgrzyt zaciskających się lian, skrzypiących jak stalowe liny. I wycie dręczonych ludzi wewnątrz. Przerażające, jak prosto z piekła.
I jeszcze jeden krzyk człowieka, dochodzący sprzed bramy.
Pobiegł tam i zobaczył młodego żeglarza, tego samego, który rozmawiał z miejscowym przy straganach, jak leży na plecach, szarpiąc się bezradnie, z białą z przerażenia twarzą i nogami oplecionymi ciasno lianą. Pęd wlókł go powoli po kładce prosto na dziedziniec.
W dół, po pokrytej spróchniałymi podkładami drodze, uciekał jego towarzysz.
— Nie ruszaj się! — wrzasnął Drakkainen. — Zupełnie przestań się ruszać!
Porwany żeglarz spojrzał na niego z rozpaczą i zdumieniem na twarzy, ale jakby usłuchał. Trzymające go pnącze lekko zwolniło, lecz nadal wlokło ofiarę po belkach, tylko leniwiej.
Vuko rozejrzał się rozpaczliwie, ale nie zobaczył niczego, co można by wykorzystać. Najbardziej przydałby się drogowy zestaw ratowniczy. Z hydraulicznymi nożycami do cięcia karoserii i wyciągarką. Pobiegł do najbliższego gospodarstwa, jednego z tych opuszczonych, które spokojnie chyliło się ku upadkowi o dwieście kroków obok. Nie zostało tam nic, tylko zapadnięty dach, burzany i rosnące na dziedzińcu krzaki. Nie było śladu czarnego bluszczu.
Po namyśle chwycił zbite z desek drzwi, wiszące na jednym skórzanym zawiasie, i wyrwał gwoździe trzymające pas przy framudze. Uniósł drzwi nad głowę i popędził z powrotem.
Do kładki podchodził ostrożnie. Coraz wolniej, aż stanął i zamarł zupełnie nieruchomo tuż przy granicy, za którą pnącza zaczynały reagować. Kilka pędów uniosło się ostrzegawczo, jednak zaraz znieruchomiały.
Drakkainen stał przez chwilę z drzwiami nad głową, czując, jak drżą mu mięśnie, po czym zrobił bardzo powolny, głęboki wdech i cisnął deskami prosto we wrota.
Pędy śmignęły z wizgiem i oplotły w powietrzu lecący pocisk. Gałęzie zacisnęły się wężowym ruchem na deskach, wycinając w nich głębokie ślady jak łańcuch piły mechanicznej.
— Nie ruszaj się — powtórzył Drakkainen. — Nawet nie oddychaj.
Hiperadrenalina płonęła mu w mięśniach, jednak musiał nad tym zapanować. Mógł wyprzedzić ruch macek i wyszarpnąć leżącego, ale urwałby mu nogi.
Pochylił się płynnym, niemal niezauważalnym ruchem jak w sennym koszmarze. Zupełnie jakby poruszał się zatopiony w stygnącej żywicy. Wolno. Bardzo wolno. Milimetr po milimetrze. Tak, żeby nie poruszyć powietrza. Uginał kolana, jego prawa dłoń wędrowała do pochwy noża przy pasie. Wolno. Bardzo wolno.
Tak wolno, jak rośnie bluszcz.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo to trwało. Wydawało mu się, że całymi tygodniami. Że słońce zaszło i wstało, zanim wreszcie przyklęknął przy leżącym żeglarzu, z nożem w dłoni, i zdołał przyłożyć ostrze do pędu oplatającego jego kostki.
Gdzieś tam, daleko, niosły się śpiewy i łoskot bębna. Szumiało morze. Krzyczały mewy.
Trzeszczały i pękały deski drzwi, szarpane przesuwającymi się pędami przy samej bramie.
Czubek ostrza noża oparł się o belki, tworząc dźwignię, i bardzo powoli, ale ze stałym naciskiem krawędź tnąca nasunęła się na gałąź ściskającą kostki żeglarza. Teraz potrzebny był ruch w dół.
Monomolekularne ostrze, wyhodowane w zakładach lotniczych Nordland, przeciwko żelaznemu pędowi czarnego bluszczu. Materiał o twardości diamentu, przeciwko zasilanej zimną mgłą magii klątwy. Milimetr po milimetrze.
Włókno po włóknie.
Krzyczały mewy.
Wydawało mu się, że słyszy, jak włókna rośliny ustępują stopniowo pod naciskiem ostrza, wydając cichutkie, śpiewne dźwięki pękających strun.
Pnącze ustąpiło.
I wtedy jedna, gruba kropla potu oderwała się spomiędzy brwi Wędrowca i poszybowała w dół, na belki, rozpryskując się na wyślizganym drewnie i poruszając miniaturową falę powietrza.
Macki strzeliły z chrzęstem rozkręconych łańcuchów.
Czas ruszył do przodu i wyhamował, zatopiony w wodospadzie hiperadrenaliny, która runęła przez jego żyły.
Bardzo wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Cisnął nóż za plecy, uderzył dłońmi w belki, wyrzucając ciało w powietrze, i chwycił żeglarza za pas, starając się nie wyszarpnąć mu przy tym wnętrzności.
Kruk sfrunął z nieba z odgłosem krakania rozciągniętym do buczenia transformatora.
Pędy przecięły powietrze tysiącem czarnych ostrzy, falując jak wodorosty w przypływie.
Jakiś ciemny, obracający się przedmiot przetoczył się w powietrzu tuż koło głowy Wędrowca i z grzmotem pogrążył się w belkach pomostu, wgniatając w nie nadlatujące pędy.
Obaj, i Drakkainen, i żeglarz runęli na wznak w trawę i kamienie.
Usłyszał krzyki kilku ludzi i nagle ze zdumieniem pojął, że słyszy zrozumiałe głosy i że czas płynie normalnie. Światło wydawało mu się dziwnie jaskrawe i sine, dźwięki nienormalnie ostre.
Usiadł w trawie.
Jeden z przybyłych, żylasty żeglarz o czerwonych włosach rozcinał spodnie kompana i usiłował zatamować krew szmatą.
— Kości są całe. Będziesz chodził — powiedział.
— Myślałem, że mój kum uciekł.
— Pobiegł po nas. Wyciągnęlibyśmy cię.
— Nie — odparł młody żeglarz krótko. — Nawet byście tam nie weszli. To pocięłoby was na strzępy. To tamten mąż mnie uratował.
— Jak to zrobiłeś? — zapytał wielki typ bez koszuli o tatuowanej czaszce.
— Ostrożnie — odparł Drakkainen i wstał poszukać noża. — Po coś tam właził?
— Nikt, kto ma rozum, nie mówi takim tonem do Atleifa Krzemiennego Konia, styrsmana Ludzi Ognia!
— Nikt rozsądny nie będzie się oburzał na rozsądną przyganę, Gruncie — odparł młodzieniec. – Poszedłem, bo usłyszałem krzyk cierpiących ludzi. Nie kochałem wuja, ale oddałbym życie za Hrodinę, moją ciotkę. Myślę też, że nawet taki cap jak Skifanar nie powinien tyle cierpieć. Nikt nie powinien.
— Też ich słyszałem — powiedział Drakkainen. — Ale przyszło mi do głowy, że ludzie nie mogą żyć bez jedzenia i wody, dręczeni od kilku lat.
— A to, że gałęzie zwykle się nie ruszają, czasem też ci nie przyszło do głowy?
Drakkainen znalazł nóż i schował go do pochwy.
— Spalmy to — powiedział rudy żeglarz, obwiązując przyjacielowi łydkę szarpiami. — Będziesz kuśtykał, wsparty o oszczep, jak dziad... Spalmy cały dwór.
— To się chyba nie będzie chciało palić — zauważył Vuko z powątpiewaniem. — Są jak żelazo.
— Nie zostawimy tak tego — oświadczył Atleif, usiłując wstać.
— Tu nie tylko chodzi o twoją ciotkę — odezwał się milczący dotąd starszy żeglarz z przystrzyżoną, pomarańczową brodą i związanymi na karku włosami. — Strandlingowie będą udawali, że nic tu nie ma, a w najlepszym razie zaczną brać pieniądze za pokazywanie tego ciekawskim. Rzecz w tym, że jeżeli to są rośliny, to zwykły rozpleniać się i rosnąć. Miałem kiedyś parzący krzak w ogrodzie. Zapomniałem o nim i poszedłem na morze. Po roku trzeba było wszystko wypalać, bo zarosło wysoko na chłopa. Ale ten obcy mąż ma rację. To może nie chcieć się palić. To nasienie pieśni bogów.
— Przynieście tu kilka kotwic — poradził Drakkainen.
— Żelazny orczyk, dużo łańcuchów i poczwórny zaprzęg wołów.
— A coś ty za jeden, żeby nam radzić?
— Taki, co uratował rzyć drugiemu człowiekowi, choć nie musiał — zauważył młody Atleif.
— Kiedy rozsądny mąż radzi, to tylko głupi nie słucha — zawtórował mu pomarańczowobrody. — Spróbujmy zrobić, jak powiedział, podpalić zawsze można. Jestem Grunaldi Ostatnie Słowo. Jak cię zwą?
— Ulf Nitj’sefni, Nocny Wędrowiec.
— Lepiej chodzić za dnia. Jesteś cudzoziemcem?
— Z daleka. Szukam moich krajanów, którzy zaginęli tu dwa lata temu.
— Nazywasz się jednak po naszemu.
— Nazywam się po swojemu. Mówię, jak by to brzmiało w waszej mowie.
Młody żeglarz podszedł, kulejąc, z wyciągniętą dłonią i powitał Drakkainena tak, jak tu mieli w zwyczaju: ściskając biceps i chwytając drugą dłonią za kark.
— Uratowałeś mi życie. Po mojemu to znaczy, że jesteś dobrym człowiekiem, Wędrujący Nocą. Jestem Atleif Krzemienny Koń.
Sprowadzili woły, przynieśli kotwice, łańcuchy, nawet jakąś dragę do wyrywania wodorostów. Wokół zebrało się już kilkunastu gapiów.
— Z tego nie będzie nic dobrego — wołał ktoś.
— Trzeba wszystkie haki rzucić naraz, i zaraz pogonić woły — powiedział Drakkainen. — Zdążyłem zobaczyć, jakie szybkie są te pędy. Potną łańcuchy i żelaza zanim się obejrzycie.
— Jednak bym je podpalił — zaproponował Grunaldi. — Wziąłem ze statku dwie beczki paliwa do katapulty. Może to je przynajmniej osłabi.
— A jak oblejesz?
— Nie widziałeś nigdy „smoczej oliwy”? To się samo zapala na powietrzu.
Pędy chwyciły baryłki, ledwo je rzucono, jedną nawet w powietrzu. Klepki pękły momentalnie, rozlewając wokół brudnożółtą, mętną ciecz, która natychmiast zaczęła parować, a po kilku sekundach buchnęła huczącym, kopcącym gęstym czarnym dymem płomieniem, sięgającym aż do dachu.
Dwór eksplodował wrzaskiem torturowanych wewnątrz ludzi.
Pędy zaczęły skręcać się i smagać powietrze, wlokąc za sobą huczące wachlarze ognia, ale trudno było stwierdzić, czy im to w czymkolwiek szkodzi.
— Kotwice! Teraz! — wrzasnął Atleif. Haki poszybowały, wlokąc za sobą łańcuchy, i wpadły w kłębowisko wijących się pędów.
— Poczekajcie, kiedy się napną — zawołał Drakkainen. — I pogońcie woły!
Woły przypominały raczej jakieś mastodonty, bawoły, skrzyżowane z nosorożcami, ale wyglądały potężnie niczym ruchome góry żylastych mięśni, pulsujących pod brązową skórą. Wędrowiec patrzył, jak potężne, potrójne kopyta zapadają się w trawie, jak z szerokich nozdrzy bucha para. Zaprzęg ruszył.
Powoli, metr po metrze, pędy napięły się, ogniwa łańcuchów zaczęły trzeszczeć.
— Dalej! Daaalej! Hooo! — darli się poganiacze, okładając zwierzęta batami.
Jedna z łodyg, rozciągnięta już do granic, pękła nagle z hukiem i śmignęła w powietrzu. Gapie padli na ziemię.
Kolejne pędy smagnęły w napięty łańcuch i owinęły się wokół ogniw. Po nich następne i następne, po chwili wszystkie pędy w zasięgu wzroku trzymały już za haki. Zaprzęg stanął. Woły ciągnęły nadal. Kopyta wbijały się w ziemię, z pysków i boków kapała piana, ale czarny bluszcz nie dawał się wyrwać.
Za wplątane w gałęzie, napięte łańcuchy trzymały już wszystkie łodygi.
Jeden z łańcuchów wydał nagle cichutki dźwięk.
— Do środka! — wrzasnął Atleif.
Puścili się galopem, dobywając noży, tylko Grunaldi jednym, mimowolnym ruchem wyłuskał z rąk miejscowego gapia włócznię.
Drakkainen biegł razem z nimi, ale żałował już po sekundzie. To był głupi pomysł.
Stodoła albo może obora płonęła z hukiem, słup czarnego dymu walił w niebo.
Pędy czarnego bluszczu śmigały wokół, ale zachowywały się jak zdezorientowane. Młóciły płonący budynek, siekły kłęby dymu i skaczące po dachu płomienie, przecinały spadające wokół przepalone belki. Wewnątrz rosło ich o wiele mniej niż wokół dworu.
Drakkainen, klnąc w trzech językach własną głupotę, przeskoczył wijącą się po ziemi gałąź, Grunaldi pchnął kłąb lian włócznią i pędy momentalnie oplotły drzewce.
Żeglarz szarpnął i udało mu się uwolnić broń, aczkolwiek całą w nacięciach i z powyginanym ostrzem.
Na widok kobiety wszyscy zamarli na chwilę.
Leżała na ganku, opleciona czarnym bluszczem, liście jak wycięte z okopconej blachy pokrywały jej głowę niczym peruka, cienkie pędy wbijały się w pomarszczoną, woskową skórę. Było widać tylko pół twarzy i jedno straszne, wybałuszone oko, z którego ciekł strumyczek łez. Z otwartych ust dobiegał nieprzerwany gardłowy jęk, słyszalny nawet poprzez huk płomieni.
— Hrodino! — krzyknął Atleif.
— Nie dotykaj jej! — ryknął równocześnie Drakkainen, chwytając go za ramię.
Młody żeglarz patrzył bezradnie, a ręce mu opadły. Kobieta zawodziła cały czas, szarpiąc się wśród prujących jej skórę czarnych liści.
Wielki, łysy żeglarz z tatuowaną czaszką rozepchnął ich i błyskawicznym ruchem wbił jej ostrze pod brodę. Hrodina szarpnęła się i wyprężyła, a potem opadła bezwładnie.
Znaleźli jeszcze dwóch ludzi w różnych miejscach. Jeden nie żył od dawna i nie było już żadnych śladów po pętających go gałęziach, z drugiego ocalała tylko głowa, ale ta głowa, cała opleciona gałęziami i liśćmi jak makabryczny owoc, wciąż krzyczała. Atleif bez słowa pchnął go nożem pod ucho i krzyk po chwili ustał.
W głównej halli wyglądało jak w szklarni. Pędy wiły się po podłodze i ścianach, a na przeciwległym końcu stołu, w wielkim, rzeźbionym fotelu siedział Skifanar Drewniany Płaszcz. Bluszcz oplatał mu ręce, wbijał się pod zgniłą skórę, owijał kości i poruszał się wokół głowy.
— Zabij mnie! — wrzasnął zaskakująco przytomnie na ich widok. — Na litość Skingi i męstwo Hinda, Atleifie, synu Atlego, zabij mnie!
— Nie przejdziemy — powiedział Grunaldi. — Już nas widzą.
Pędy na podłodze i ścianach uniosły się, grzechocząc liśćmi, które dzwoniły jak kawałki blachy.
— Z tyłu też jest niedobrze — dopowiedział tym samym, rzeczowym tonem. — Wszystkie są już na dziedzińcu.
Drakkainen odwrócił się i płynnym ruchem zabrał mu włócznię.
A potem obrócił się i zamachnął.
Wszystko trwało ułamek sekundy. Grunaldi nie zdążył nawet otworzyć ust.
Wędrowiec w jednej chwili miał broń w rękach, a w następnej włócznia wyrastała pośrodku czoła Skifanara i wychodziła do połowy z oparcia fotela. Władyka dygotał przez chwilę, zaciskając wygięte palce, po czym wyprężył się na siedzisku i uwiądł.
Pędy strzeliły ze ścian i oplotły drzewce, tnąc je na kawałki, ale nagle znieruchomiały.
Rozległ się dziwaczny, głuchy dźwięk jak skrzypienie olbrzymich, żelaznych drzwi do hangaru, a potem łoskot, jakby wysypano skrzynkę gwoździ.
Zapadła cisza. Słychać było tylko huk płomieni.
Bluszcz obwisł i przestał się poruszać.
Drakkainen milczał i patrzył na nieruchome ciało, oplecione lianami czarnego bluszczu. Milczał i tylko szczęki mu pracowały.
— Królewna zasnęła — wycedził. — Wynośmy się stąd.
Ogień dosięgnął już dachu dworzyszcza i wszędzie, długimi, siwymi pasmami snuł się dym.
Łodygi leżały na ziemi albo porastały ściany, ale nie było w nich więcej życia niż w zwyczajnej roślinie.
Wędrowiec kopnął leżącą mu na drodze gałąź, wzbijając chmurę rudego pyłu.
— Już rdzewieje — powiedział.
Wyszli przed bramę zupełnie spokojnie.
Gapie wiwatowali i oglądali ogromny kłąb pędów wleczony za wołami.
Atleif odwrócił się i patrzył na płonący dwór w milczeniu. Po policzkach ciekły mu łzy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz