Pytania
Dlaczego to robię?
Kuśtykając korytarzem, inkwizytor Glokta po raz tysięczny zadawał sobie to pytanie. Ściany były otynkowane i pobielone, chociaż nie jakoś ostatnio. Zalatywało stęchlizną, wnętrze sprawiało wrażenie zapuszczonego. Nie było w nim okien, ponieważ korytarz biegł głęboko pod powierzchnią ziemi. W świetle latarń powolne cienie rozpływały się po kątach.
Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć to robić?
Kroki Glokty rozbrzmiewały miarowo na brudnych płytkach posadzki: najpierw pewny stukot obcasa prawego buta, potem puknięcie laski, wreszcie wlokące się bez końca szuranie lewej stopy, któremu towarzyszył znajomy ból, przeszywający nogę od kostki przez kolano i pośladek aż po plecy. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał.
Od czasu do czasu brudną monotonię korytarza przełamywały masywne drzwi nabijane pasami rdzewiejącego żelaza. Przy jednych Glokta odniósł wrażenie, że słyszy dobiegający zza nich stłumiony okrzyk bólu.
Ciekawe, co za nieszczęśnik jest teraz za nimi przesłuchiwany? Jakiej zbrodni jest winien? Jakiej nie? Jakie sekrety próbuje się tam wyszarpnąć, jakie kłamstwa zgłębić, jakie zdrady obnażyć?
Glokcie nie było dane zbyt długo nad tym rozmyślać. Przerwały mu schody.
Gdyby dostał zgodę, by potorturować dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił schody. Kiedy był młody i powszechnie podziwiany, zanim przytrafiło mu się to nieszczęście, w ogóle ich nie zauważał: przeskakiwał po dwa stopnie i beztrosko szedł swoją drogą. Niestety, to się skończyło.
Są wszędzie. Nie można przejść z piętra na piętro, żeby na nie nie trafić. W dodatku mało kto zdaje sobie sprawę, że schodzenie po nich jest gorsze od wchodzenia. Bo kiedy się wchodzi, z reguły krócej się spada.
Ten odcinek schodów znał doskonale: szesnaście stopni wyciosanych z gładkiego kamienia, lekko wytartych pośrodku, nieco wilgotnych, jak wszystko tutaj, na dole. Nie miały poręczy, nie było czego się przytrzymać.
Szesnastu wrogów. Wyzwanie jak się patrzy.
Opracowanie najmniej bolesnej metody schodzenia po schodach zabrało Glokcie sporo czasu. Szedł bokiem, jak krab. Najpierw laska, następnie lewa stopa, potem prawa; bólowi – silniejszemu niż zwykle, gdy lewa noga przyjmowała na siebie ciężar ciała – towarzyszyło uporczywe kłucie w karku.
Dlaczego boli mnie szyja, kiedy schodzę po schodach? Przecież jej nie obciążam. Prawda?
A jednak nie mógł zaprzeczyć istnieniu bólu.
Zatrzymał się na czwartym stopniu od dołu. Prawie je pokonał. Zaciśnięta na uchwycie laski dłoń drżała, lewa noga rwała go wściekle. Powiódł językiem po dziąsłach w miejscu, gdzie dawniej miał przednie zęby, wziął głęboki wdech i ruszył naprzód. Kostka nie wytrzymała, wykręciła się makabrycznie pod jego ciężarem i runął w przepaść, szarpiąc się i kolebiąc na boki. Jak pijak, zatoczył się na kolejny stopień, drapiąc paznokciami gładką ścianę. Jęknął ze zgrozy.
Ty durniu! Ty skończony durniu!
Laska wypadła mu z ręki i zaklekotała na podłodze, niezdarne stopy zmagały się jeszcze chwilę z kamieniem, zanim w końcu znalazł się na dole. Jakimś cudem wciąż stał.
Teraz. To jest ta potworna, piękna, rozciągnięta do niemożliwości chwila pomiędzy uderzeniem się w paluch i odczuciem tego faktu. Ile mam czasu, nim przyjdzie ból? Jak straszny będzie?
Z rozdziawionymi ustami, dysząc ciężko, wsłuchał się w zwiastujące ból mrowienie.
A oto i on...
Męka była niewysłowiona, ognisty skurcz przeszył całą lewą połowę ciała, od stopy po szczękę. Glokta kurczowo zacisnął powieki łzawiących oczu, przytknął prawą dłoń do ust z taką siłą, że zatrzeszczały knykcie. Resztki zębów zgrzytnęły o siebie, ale piskliwy, rzężący jęk i tak dobył się z jego ust.
Krzyczę czy się śmieję? Jak mam to rozróżnić?
Łapał gwałtownie powietrze, bulgocząca wydzielina z nosa kleiła mu się do dłoni, zdeformowane ciało dygotało z wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie równowagi.
Spazm minął. Glokta ostrożnie poruszył kończynami, każdą z osobna, po kolei, starając się oszacować szkody. Noga paliła go żywym ogniem (pomijając samą stopę, która całkiem mu zdrętwiała); przy każdym ruchu trzeszczało mu w karku, paskudne żądełka bólu sięgały od nasady szyi w dół kręgosłupa.
Nie najgorzej, zważywszy na okoliczności.
Schylił się z wysiłkiem i pochwycił laskę w dwa palce. Wyprostował się znów, wierzchem dłoni otarł smarki i łzy.
To się nazywa dreszcz emocji. Czy mi się podobało? Dla przeciętnego człowieka schody to zwykła rzecz. Dla mnie – prawdziwa przygoda!
Utykając, zagłębił się w korytarz. Parsknął cichym śmiechem i wciąż uśmiechał się leciutko, gdy stanął przed swoimi drzwiami i wszedł za nie.
Brudne białe pudełko z dwojgiem drzwi umieszczonych naprzeciw siebie. Nieprzyjemnie niski sufit, pałające nazbyt jasnym światłem lampy. Z jednego kąta podpełzła wilgoć, tynk obłaził purchlami upstrzonymi czarnymi plamkami pleśni. Ktoś próbował zmyć podłużną plamę krwi z jednej ze ścian, ale niezbyt się do tego przyłożył.
W głębi pomieszczenia stał praktyk Szron z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi. Z kamienną twarzą skinął Glokcie głową. Inkwizytor odpowiedział mu w ten sam sposób. Pomiędzy nimi znajdował się przyśrubowany do podłogi, porysowany i poplamiony drewniany stół. Po bokach stały dwa krzesła. Na jednym z nich siedział nagi, gruby mężczyzna z rękami związanymi za plecami, w brązowym płóciennym worku na głowie. Jego stłumiony, przyśpieszony oddech był jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pokoju. Było zimno, lecz grubas pocił się obficie.
Ma powody.
Glokta podkuśtykał do drugiego krzesła, starannie oparł laskę o skraj stołu i powoli, ostrożnie, z mozołem usiadł. Wykręcił szyję w lewo, w prawo, aż w końcu pozwolił ciału osunąć się bezwładnie do względnie komfortowej pozycji. Gdyby pozwolono mu uścisnąć dłoń dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił krzesło.
Dzięki niemu moje życie prawie da się znieść.
Szron bezszelestnie wynurzył się z kąta, dwoma palcami – bladym mięsistym wskazującym i grubym białym kciukiem – złapał za górną krawędź worka i na dany przez Gloktę znak zerwał go z głowy ofiary. Ostre światło oślepiło Salema Rewsa.
Wredna, świńska, paskudna gęba. Rews, ty wredna, paskudna świnio. Ty odrażający wieprzu. Założę się, że jesteś już gotowy się przyznać, gotowy gadać i gadać, bez przerwy, aż wszystkich nas zacznie od tego mdlić.
Na policzku Rewsa widniał jeden potężnych rozmiarów siniak, drugi zdobił żuchwę nad podwójnym podbródkiem. Kiedy załzawione oczy oswoiły się ze światłem, Rews rozpoznał siedzącego naprzeciw Gloktę i na jego twarzy nagle odmalowała się nadzieja.
Jakże płonna nadzieja. Jakże płonna.
– Glokta, musisz mi pomóc! – jęknął Rews, wychylając się w przód, na ile pozwalały na to więzy. Słowa płynęły z jego ust rozpaczliwie bełkotliwym strumieniem. – Zostałem fałszywie oskarżony, przecież wiesz! Jestem niewinny! Przyszedłeś mi pomóc, prawda? Jesteś moim przyjacielem! Masz znajomości. Jesteśmy przyjaciółmi. Przyjaciółmi! Mógłbyś się za mną wstawić! Jestem niewinnym człowiekiem, zostałem fałszywie oskarżony! Jestem...
Glokta uciszył go, podnosząc dłoń. Przez chwilę wpatrywał się w znajomą twarz Rewsa takim wzrokiem, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Odwrócił się do Szrona.
– Powinienem znać tego człowieka? – zapytał.
Albinos nie odpowiedział. Maska praktyka zasłaniała dolną połowę jego twarzy, górna część zaś niczego nie zdradzała. Patrzył na siedzącego na krześle więźnia różowymi oczami, martwymi jak oczy trupa. Nie mrugał. Nie zamrugał odkąd Glokta znalazł się w pokoju.
Jak on to robi?
– To ja, Rews! – wysyczał spanikowany grubas. Jego głos przybierał coraz bardziej piskliwą nutę. – Salem Rews! Przecież mnie znasz, Glokta! Razem walczyliśmy na wojnie, zanim... no wiesz... Byliśmy przyjaciółmi! Byliśmy...
Glokta znów dał mu znać, żeby zamilkł, i rozsiadł się wygodniej. Postukał paznokciem po niedobitkach zębów, jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie.
– Rews... Brzmi znajomo. Kupiec, członek Gildii Bławatników. Ponoć człowiek zamożny, tak mówią. Teraz sobie przypominam... – Glokta pochylił się nad stołem i dla większego efektu zawiesił na chwilę głos. – Był zdrajcą! Został aresztowany przez inkwizycję, a jego majątek skonfiskowano! Widzisz, Rews uknuł spisek mający na celu wymiganie się od królewskich podatków.
Rews rozdziawił szeroko usta.
– Królewskich podatków! – powtórzył Glokta i uderzył otwartą dłonią w stół.
Grubas wybałuszył oczy. Musnął językiem jeden z zębów.
Górny, po prawej. Drugi od tyłu.
– Ale, ale... Gdzie się podziały moje maniery? – zagadnął retorycznie Glokta. – My mogliśmy być w przeszłości znajomymi, nie sądzę jednak, byś miał okazję poznać mojego asystenta. Praktyku Szron, proszę się przywitać z tym tłuściochem.
Cios – mimo że wymierzony otwartą dłonią – był wystarczająco silny, żeby wysadzić Rewsa z krzesła. Samo krzesło zaklekotało tylko, ale się nie przewróciło.
Jak on to robi? Żeby zwalić więźnia na ziemię, nie przewracając krzesła...
Rews rozciągnął się jak długi na posadzce. Gulgotał coś z twarzą przyciśniętą na płask do kafelków.
– Przypomina mi wieloryba wyrzuconego przez fale na plażę – zauważył beznamiętnie Glokta.
Albinos złapał Rewsa za jedną rękę, dźwignął go i pchnął z powrotem na krzesło. Rozcięty policzek kupca krwawił, ale w świńskich oczkach malował się teraz upór.
Niektórzy od bicia miękną, inni twardnieją. Nigdy bym nie pomyślał, że ten akurat okaże się twardzielem, ale cóż, życie jest pełne niespodzianek.
Rews splunął krwią na stół.
– Posuwasz się za daleko, Glokta, powiadam ci. Bławatnicy to szanowana gildia. I wpływowa! Nie będzie tego tolerować! Jestem znanym człowiekiem! Moja żona na pewno już zwróciła się do króla z wnioskiem o zapoznanie się z moją sprawą!
– Ach tak, twoja żona... – Glokta uśmiechnął się smutno. – Piękna kobieta. Piękna i młoda. Chyba nieco zbyt młoda dla ciebie. Niestety, skorzystała z okazji do pozbycia się ciebie i sama oddała nam twoje księgi. Wszystkie księgi.
Rews zbladł.
– Przejrzeliśmy je. – Glokta wskazał wyimaginowany plik papierów po lewej stronie blatu. – I porównaliśmy z księgami skarbnika królewskiego. – Skinął na drugi nieistniejący stos, po prawej stronie. – Wyobraź sobie nasze zaskoczenie, kiedy się okazało, że sumy się nie zgadzają. Do tego doszły nocne wizyty twoich pracowników w magazynach w starej dzielnicy, małe łodzie niefigurujące w rejestrze, łapówki dla urzędników, sfałszowana dokumentacja... Mam wymieniać dalej? – Z najwyższą dezaprobatą pokręcił głową.
Grubas przełknął ślinę i oblizał wargi. Podsunięto mu pióro, atrament i szczegółowe zeznanie, gotowe, wypisane przez Szrona pięknym, równym charakterem pisma. Brakowało tylko podpisu.
Który dostanę tu i teraz.
– Przyznaj się, Rews – wyszeptał Glokta – a całą tę smutną sprawę uda się zakończyć bezboleśnie. Przyznaj się i wskaż swoich wspólników. I tak wiemy, kim są, a w ten sposób wszystkim ułatwisz życie. Nie chcę cię skrzywdzić, naprawdę; to mi nie sprawi przyjemności.
Nic mi jej nie sprawi.
– Przyznaj się. Przyznaj się, a zostaniesz oszczędzony. Wygnanie w Anglandzie wcale nie jest takie straszne, jak się mówi. Tam też można się przyjemnie urządzić, a każdy dzień uczciwej pracy w służbie króla daje ogromną satysfakcję. Przyznaj się!
Rews wbił wzrok w posadzkę, oblizując ząb.
Glokta osunął się na oparcie krzesła i westchnął ciężko.
– Jeśli tego nie zrobisz – zapowiedział – wrócę ze swoimi narzędziami.
Szron zrobił krok naprzód, jego potężny cień padł na twarz grubasa.
– Ciało znalezione w porcie – szeptał Glokta – wzdęte od morskiej wody, potwornie okaleczone... nie do rozpoznania, absolutnie nie do rozpoznania. – Dojrzał do tego, żeby mówić. Spasiony, dojrzały, lada chwila pęknie. – Czy rany zadano przed śmiercią, czy już po? – zapytał pogodnym tonem, patrząc w sufit. – Czy tajemniczy zmarły był mężczyzną, czy kobietą? – Wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć?
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Rews ożywił się, na nowo przepełniony nadzieją.
Nie teraz, do licha!
Szron podszedł do wejścia i uchylił drzwi. Padły jakieś słowa, drzwi się zamknęły i Szron nachylił się nad Gloktą.
– Fo Fewehah – zabrzmiał niewyraźny bełkot Szrona, z którego Glokta wywnioskował, że za drzwiami czeka Severard.
Tak szybko?
Uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby usłyszał dobre wieści. Rews nieco sposępniał.
Jak to możliwe, że człowiek, który zawodowo zajmował się ukrywaniem faktów, w tym pokoju nie potrafi ukryć nawet własnych emocji?
Znał odpowiedź na to pytanie.
Trudno zachować spokój, kiedy jesteś przerażony, bezradny, osamotniony i zdany na łaskę ludzi, którzy nie wiedzą, co to łaska. Nikt nie wie o tym lepiej ode mnie.
Westchnął i, przywołując swój najbardziej znużony prozą życia ton, zapytał:
– Chcesz złożyć zeznanie?
– Nie!
Świńskie ślepia więźnia na nowo zapałały nieposłuszeństwem. Glokta odpowiedział milczącym, czujnym spojrzeniem. Zacmokał bezzębnymi dziąsłami.
Zaskakujące. Naprawdę zaskakujące. Ale przecież dopiero zaczynamy.
– Przeszkadza ci ten ząb, Rews?
Glokta wiedział o zębach dosłownie wszystko. Nad jego własnymi pracowali najlepsi.
Albo najgorsi, zależy jak na to spojrzeć.
– Chwilowo muszę cię opuścić, ale przez ten czas będę myślał o twoim zębie. Będę się bardzo poważnie zastanawiał, co z nim zrobić. Chciałbym również, żebyś ty z kolei bardzo poważnie zastanowił się nad podpisaniem swojego zeznania.
Nieporadnie wstał od stołu i rozprostował obolałą nogę.
– Wydaje mi się jednak, że powinieneś odpowiednio zareagować na zwyczajne bicie, dlatego przez najbliższe pół godziny zostawię cię pod opieką praktyka Szrona.
Usta Rewsa stały się bezgłośnym krążkiem zaskoczenia. Albinos podniósł krzesło razem z więźniem i powoli obrócił je w swoją stronę.
– W tej dziedzinie Szron nie ma sobie równych – dodał Glokta.
Szron sięgnął po parę sfatygowanych skórzanych rękawic i zaczął je starannie zakładać na wielgachne dłonie, powoli, palec po palcu.
– A ty przecież zawsze lubiłeś to, co najlepsze. Prawda, Rews?
Inkwizytor ruszył do drzwi.
– Zaczekaj! Glokta! – zakwilił Rews przez ramię. – Zaczekaj, ja...
Obleczona w rękawicę dłoń Szrona zacisnęła się na jego ustach. Wyprostowany palec drugiej dłoni praktyk przyłożył do swojej maski.
– Ćfffff – powiedział.
Szczęknął zatrzask zamykanych drzwi.
Severard stał oparty plecami o ścianę korytarza, zaparłszy się o nią stopą podkulonej nogi. Pogwizdywał fałszywie pod maską i przeczesywał palcami długie proste włosy. Na widok Glokty wyprostował się i ukłonił lekko. Po jego oczach było widać, że się uśmiecha.
On się zawsze uśmiecha.
– Superior Kalyne chce się z panem widzieć – powiedział Severard z tym swoim silnym, pospolitym akcentem. – Osobiście uważam, że nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak się wściekał.
– Severardzie, moje ty biedactwo, musisz być przerażony. Masz walizeczkę?
– Mam.
– Wziąłeś coś dla Szrona?
– Tak.
– Dla żony też, mam nadzieję?
– O tak. – Oczy Severarda uśmiechnęły się jeszcze szerzej niż przedtem. – Moja żona nie będzie narzekać. Jeśli kiedyś się takowej dosłużę.
– Doskonale. Śpieszę zatem odpowiedzieć na wezwanie superiora. Odczekaj pięć minut, a potem wejdź ze skrzynką.
– Mam tak po prostu wparować do jego gabinetu?
– Dla mojej przyjemności możesz go na dodatek dźgnąć prosto w twarz.
– Jak pan sobie życzy, inkwizytorze.
Glokta pokiwał głową, odwrócił się... i z powrotem odwrócił się do praktyka.
– Ale lepiej go nie dźgaj. Dobrze, Severardzie?
Praktyk uśmiechnął się oczami i schował nóż. Glokta przewrócił oczami i stukając laską w płytki podłogi, pokuśtykał w swoją stronę. Noga tętniła mu bólem. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał.
***
Gabinet superiora był przestronnym, bogato wyposażonym pokojem na jednej z wyższych kondygnacji Domu Pytań, pokojem, w którym wszystko było zbyt duże i zbyt wyszukane. Za ogromnym, misternie zdobionym oknem, zajmującym większość jednej wyłożonej boazerią ściany, rozpościerał się widok na wypielęgnowany ogród. Równie olbrzymie i ozdobne biurko stało pośrodku wielobarwnego dywanu z ciepłych i egzotycznych krain. Łeb jakiegoś zwierzęcia z krain zimnych, choć wcale nie mniej egzotycznych, wisiał nad kamiennym kominkiem, w którym tlił się żałosny, bliski wygaśnięcia ogienek.
Jednakże przy superiorze Kalyne przepyszny pokój wydawał się mały i smętny. Potężny, rumiany, dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna nosił obfite siwe bokobrody, jakby chciał w ten sposób nadrobić braki w przerzedzonym owłosieniu głowy. Budził zgrozę nawet w szeregach inkwizycji, lecz Glokta dawno przekroczył punkt, w którym mógłby się go bać, i obaj zdawali sobie z tego sprawę.
Za biurkiem stało duże, ozdobne krzesło, ale superior wolał przechadzać się po pokoju, pokrzykując i wymachując rękami. Glokta siedział na meblu, który – choć bez wątpienia drogi – został zaprojektowany specjalnie w taki sposób, żeby był maksymalnie niewygodny dla użytkownika.
Niezbyt mi to przeszkadza. Niewygoda to i tak najlepsze, na co mogę liczyć.
Kiedy superior ciskał na niego gromy, on zabawiał się myślą o zastąpieniu zwierzęcego łba nad kominkiem głową Kalyne’a.
Do złudzenia przypomina ten swój kominek, wielki dureń. Wygląd imponujący, ale w środku niewiele się dzieje. Ciekawe, jak by się zachował podczas przesłuchania? Zacząłbym od tych jego kretyńskich bokobrodów.
Twarz Glokty niezmiennie pozostawała maską wyrażającą uwagę i szacunek.
– Tym razem przeszedłeś sam siebie, Glokta. Ty obłąkany kaleko! Jak się bławatnicy dowiedzą, każą cię obedrzeć ze skóry!
– Próbowałem obdzierania. Łaskocze.
Do diaska, trzymaj gębę na kłódkę i uśmiechaj się. Gdzie jest ten pogwizdujący błazen Severard? Kiedy stąd wyjdę, każę go oskórować.
– Świetnie, Glokta, świetnie. Wręcz doskonale! Patrz, jak zaśmiewam się do rozpuku! Unikanie królewskich podatków? – Superior zmarszczył brwi i nastroszył bokobrody. – Królewskich podatków?! – wrzasnął, obryzgując Gloktę kropelkami śliny. – Wszyscy to robią! Bławatnicy, kupcy korzenni, wszyscy! Każdy głupi, który tylko ma łódź!
– Ale ten był wyjątkowo bezczelny, superiorze. To była dla nas zniewaga. Czułem, że musimy...
– Czułeś, tak? – Czerwony na twarzy Kalyne aż dygotał ze złości. – Otrzymałeś przecież jasne polecenie: zostawić w spokoju bławatników, kupców korzennych i inne duże gildie!
Jeszcze przyśpieszył kroku w swojej przechadzce tam i z powrotem po pokoju.
Dywan ci się wytrze, jak będziesz tak po nim pomykał. I gildie będą ci musiały kupić nowy.
– Ale nie, ty musiałeś coś poczuć! No to teraz będziemy musieli się z tego wycofać! Będziemy musieli go wypuścić, a ty musisz znaleźć drogę do uniżonych przeprosin! Co za przeklęta hańba! Przez ciebie wyszedłem na idiotę! Gdzie on w ogóle teraz jest?
– Zostawiłem go pod opieką praktyka Szrona.
– Tego mamroczącego zwierzęcia? – Superior w desperacji darł sobie włosy z głowy. – Czyli już jest za późno, prawda? Został z niego strzęp człowieka! Nie możemy go odesłać do domu w takim stanie! Jesteś skończony, Glokta. Skończony! Idę z tym prosto do arcylektora! Prosto do arcylektora!
Severard otworzył kopniakiem drzwi i swobodnym krokiem wmaszerował do gabinetu. Pod pachą niósł drewnianą skrzynkę.
W samą porę.
Superior wytrzeszczył oczy, rozdziawił usta i zaniemówił z wściekłości, gdy Severard postawił skrzynkę na biurku, czemu towarzyszył głuchy łoskot i metaliczny brzęk.
– Co to ma znaczyć, do...
Severard podniósł wieko i Kalyne zobaczył pieniądze. Całą masę śliczniutkich pieniędzy. Urwał w pół zdania, jego usta zamarły w bezruchu, niezdolne uformować następne słowo. Na jego twarzy odmalowało się najpierw zaskoczenie, potem niezrozumienie, na koniec ostrożność. Odął wargi i powoli usiadł.
– Dziękuję, praktyku Severardzie – powiedział Glokta. – Możesz odejść.
Severard wyszedł. Superior gładził w zadumie bokobrody, jego twarz z wolna odzyskiwała swój normalny różowy odcień.
– Skonfiskowane Rewsowi. Teraz to już własność korony, rzecz jasna. Pomyślałem, że powinienem oddać je panu jako swojemu bezpośredniemu przełożonemu, superiorze. Żeby mógł je pan przekazać do skarbca.
Albo kupić sobie większe biurko, pijawo.
Glokta pochylił się, opierając dłonie na kolanach.
– Mógłby pan chyba wyjaśnić, że Rews posunął się za daleko, ludzie zaczęli zadawać pytania i trzeba było kogoś przykładnie ukarać. Nie można przecież dopuścić do tego, żeby zarzucano nam bierność. A tak... duże gildie zaczną się niepokoić. I spokornieją.
A kiedy się zaczną niepokoić, będziesz mógł z nich więcej wydusić.
– Z drugiej strony, zawsze może im pan powiedzieć, że jestem obłąkanym kaleką, i obwinić mnie o wszystko.
Glokta widział już, że superiorowi zaczyna się to podobać. Starał się tego nie okazywać, ale baczki drżały mu na widok takiej fortuny.
– W porządku, Glokta. W porządku. Dobrze. – Wyciągnął rękę i starannie zamknął wieko skrzynki. – Ale jeśli jeszcze kiedyś ośmielisz się pomyśleć o czymś podobnym... to najpierw przyjdź z tym do mnie, dobrze? Porozmawiamy. Nie lubię niespodzianek.
Glokta wstał z wysiłkiem i, kulejąc, skierował się do wyjścia.
– Aha, jeszcze jedno – usłyszał za sobą.
Odwrócił się sztywno. Kalyne przyglądał mu się z powagą spod kapryśnych, krzaczastych brwi.
– Kiedy udam się na spotkanie z bławatnikami, będę musiał zabrać ze sobą zeznanie Rewsa.
Glokta uśmiechnął się szeroko, odsłaniając lukę po przednich zębach.
– Żaden kłopot, superiorze.
***
Kalyne miał rację. Nie mogło być mowy o odesłaniu Rewsa do domu w takim stanie. Wargi miał porozcinane i zakrwawione, boki pokryte ciemniejącymi siniakami, głowa leciała mu na bok, twarz opuchła tak, że z trudem dawało się rozpoznać rysy.
Inaczej mówiąc, wygląda jak człowiek gotowy się przyznać.
– Przypuszczam, że nie bawiłeś się najlepiej przez te ostatnie pół godziny, Rews. Naprawdę. Być może, było to najgorsze pół godziny w twoim życiu, tego nie wiem. Zastanawiam się nad tym, co tu dla ciebie mamy, i smutna prawda jest taka, że... lepiej nie będzie. Na razie to były luksusy. – Glokta pochylił się nad więźniem, jego twarz znalazła się dosłownie kilka cali od krwawej miazgi nosa Rewsa. Zniżył głos do szeptu: – W porównaniu ze mną praktyk Szron to mała dziewczynka. Kociątko. Kiedy ja z tobą zacznę, Rews, z nostalgią wspomnisz te chwile. Będziesz mnie błagał, żebym na pół godziny oddał cię w ręce praktyka. Rozumiesz mnie?
Rews milczał, było słychać tylko świst powietrza w jego zmasakrowanym nosie.
– Pokaż mu narzędzia – wyszeptał Glokta.
Szron wystąpił naprzód i teatralnym gestem otworzył polerowaną walizeczkę. Było to prawdziwe arcydzieło rzemiosła: po otwarciu liczne znajdujące się wewnątrz tace uniosły się i rozłożyły wachlarzowato, odsłaniając przybory Glokty w pełni ich makabrycznej chwały. Były tam ostrza wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów, igły – zakrzywione i proste, buteleczki z olejem i kwasem, gwoździe i śruby, zaciski i szczypce, piły, młotki, dłuta. Metal, drewno i szkło lśniły w jasnym świetle lamp, wypolerowane do lustrzanej czystości i morderczo ostre. Fioletowa opuchlizna całkiem przesłoniła lewe oko Rewsa, ale spojrzenie prawego ze zgrozą i fascynacją prześliznęło się po instrumentach: funkcja niektórych była makabrycznie oczywista, funkcja innych – makabrycznie niejasna.
Ciekawe, które bardziej go przerażają?
– Rozmawialiśmy, zdaje się, o twoim zębie – mruknął Glokta. Spojrzenie Rewsa przeskoczyło na jego twarz. – A może wolisz się przyznać?
Mam go. Jest tuż-tuż. Przyznaj się, przyznaj, przyznaj, przyznaj...
Rozległo się głośne pukanie do drzwi.
Niech to wszyscy diabli! Co znowu?
Szron uchylił drzwi, rozległy się szepty. Rews oblizał spuchnięte wargi. Drzwi się zamknęły i albinos pochylił się do ucha Glokty.
– Arfylekfor – wyszeptał.
Glokta zamarł.
Pieniądze nie wystarczyły. Kiedy ja wlokłem się tu z powrotem, ten stary skurczybyk Kalyne zadenuncjował mnie do arcylektora. Czy to mój koniec?
Na tę myśl poczuł ukłucie wyrzutów sumienia.
Nieważne: najpierw zajmę się tym spaślakiem.
– Powiedz Severardowi, że zaraz przyjdę.
Glokta odwrócił się do więźnia, ale Szron oparł mu wielgachną dłoń na ramieniu.
– Arfylekfor – powtórzył, wskazując drzwi. – Pfyfedł fufaj.
Przyszedł tutaj?
Powieka Glokty zadrżała mimowolnie.
Ale po co?
Wstał, wsparłszy się o blat stołu.
Czy jutro znajdą mnie w kanale? Ciało wzdęte od wody, potwornie okaleczone, nie do rozpoznania...
Jedyną emocją, jaką poczuł na tę myśl, był leciutki dreszczyk ulgi.
Nigdy więcej schodów.
Arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości czekał na korytarzu. Brudne ściany za jego plecami wydawały się niemal brązowe, tak nieskazitelnie białe były jego rękawiczki, długi płaszcz i grzywa siwych włosów. Przekroczył już sześćdziesiątkę, nie wykazywał jednak żadnych oznak słabości wieku podeszłego. Wysoki, z gładko ogoloną twarzą o delikatnych rysach, prezentował się perfekcyjnie w każdym calu.
Wygląda jak człowiek, którego nic w życiu nie jest w stanie zaskoczyć.
Wcześniej spotkali się tylko raz, sześć lat wcześniej, kiedy Glokta wstąpił w szeregi inkwizycji – i od tamtej pory jego zwierzchnik niemal się nie zmienił. Arcylektor Sult, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Unii.
Na dobrą sprawę jeden z najbardziej wpływowych ludzi na świecie.
Za jego plecami – niczym dwa przerośnięte cienie – czaili się dwaj olbrzymi, milczący praktycy w czarnych maskach.
Na widok powłóczącego nogą Glokty arcylektor uśmiechnął się półgębkiem. To był bardzo znaczący uśmiech.
Lekka pogarda, odrobina politowania, ledwie wyczuwalny cień groźby. I ani śladu rozbawienia.
– Inkwizytor Glokta... – Arcylektor wyciągnął przed siebie dłoń w białej rękawiczce. Na palcu błysnął pierścień z ogromnym fioletowym kamieniem.
– Służę i jestem posłuszny, Eminencjo.
Glokta nie był w stanie powstrzymać się od grymasu, gdy, pochyliwszy się wolno, musnął pierścień wargami. Wydawało się, że trudny i bolesny manewr trwał wieczność. Kiedy w końcu podźwignął się i z wysiłkiem wyprostował, Sult patrzył na niego spokojnie chłodnymi, niebieskimi oczami. To spojrzenie sugerowało, że doskonale rozumie Gloktę i bynajmniej nie jest pod wrażeniem.
– Pozwól ze mną.
Arcylektor odwrócił się i raźnym krokiem ruszył w głąb korytarza. Glokta pokuśtykał za nim. Milczący praktycy trzymali się tuż za jego plecami. Sult szedł swobodnie i nieśpiesznie, poły płaszcza z wdziękiem powiewały mu za plecami.
Łajdak.
Dość szybko stanęli przed innymi drzwiami, podobnymi do drzwi pokoju Glokty. Arcylektor przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka; praktycy zajęli pozycje po bokach drzwi, krzyżując ręce na piersi.
A więc rozmowa w cztery oczy. Z której mogę już nie wrócić.
Glokta przekroczył próg.
Brudne pudełko o biało tynkowanych ścianach, nieprzyjemnie niski sufit, pałające nazbyt jasnym światłem lampy. Zamiast plamy wilgoci, w kącie widniało długie pęknięcie w ścianie, ale poza tym pokój wyglądał identycznie: taki sam sfatygowany stół, tanie krzesła, nawet niedoczyszczona plama krwi.
Może ją namalowali dla lepszego efektu?
Nagle jeden z praktyków zamknął z głośnym łoskotem drzwi. Spodziewano się, że Glokta podskoczy na ten dźwięk, ale jemu było wszystko jedno.
Arcylektor Sult z wdziękiem zajął jedno z krzeseł i przysunął do siebie leżący na stole gruby plik pożółkłych papierów. Gestem wskazał drugie krzesło – to, na którym normalnie zasiadałby więzień. Implikacje tego faktu nie uszły uwagi Glokty.
– Wolę stać, Eminencjo.
Sult się uśmiechnął. Miał śliczne zęby – lekko szpiczaste, białe, lśniące.
– Bynajmniej.
Co prawda, to prawda.
Glokta osunął się nieporadnie na krzesło dla więźnia, arcylektor przewrócił tymczasem pierwszą stronicę pliku kartek i z marsem na czole pokręcił lekko głową, jakby okrutnie zawiedziony tym, co tam zobaczył.
Czyżby szczegółowy przebieg mojej prześwietnej kariery?
– Odwiedził mnie niedawno superior Kalyne. Był ogromnie wzburzony. –Sulta uniósł wzrok znad papierów. – Wzburzony z twojego powodu, Glokta. Nader otwarcie wyraził swoją opinię na twój temat: twierdzi, że jesteś zagrożeniem, którego nie sposób kontrolować; że działasz, nie myśląc o konsekwencjach; że jesteś obłąkanym kaleką. Zażądał usunięcia cię ze swojego wydziału.
Arcylektor posłał Glokcie paskudny, lodowaty uśmiech. Takim samym Glokta raczył swoich więźniów.
Tylko że on ma więcej zębów.
– Mam wrażenie, że miał raczej na myśli usunięcie cię... raz na zawsze.
Spojrzeli na siebie ponad stołem.
Czy to jest moment, w którym mam zacząć błagać o litość? Czołgać się i lizać ci stopy? Cóż, błagać mi się nie chce, a czołgać się nie dam rady, bo kręgosłup mi zesztywniał. Twoi praktycy będą musieli zabić mnie na krześle. Poderżnąć mi gardło. Rozwalić głowę. Jak chcesz. Byle zrobili to szybko.
Sultowi jednak nigdzie się nie śpieszyło. Dłonie w białych rękawiczkach poruszały się schludnie, precyzyjnie, stronice szemrały i chrobotały cicho.
– Niewielu mamy w inkwizycji takich ludzi jak ty, Glokta. Arystokrata z dobrego rodu. Mistrz fechtunku. Dziarski oficer kawalerii. Człowiek przymierzany niegdyś do najwyższych stanowisk.
Sult zmierzył Gloktę wzrokiem, jakby nie wierzył własnym słowom.
– To było przed wojną, arcylektorze.
– Naturalnie. Twoje pojmanie wywołało powszechną zgrozę; niewielu żywiło nadzieję, że wrócisz do nas żywy. Wojna się przeciągała, mijały kolejne miesiące i w końcu nadzieja umarła... Tymczasem po podpisaniu traktatu pokojowego znalazłeś się w grupie jeńców przekazanych Unii. – Arcylektor zmrużył oczy. – Sypałeś?
Glokta nie mógł się powstrzymać: zaniósł się chrapliwym śmiechem, który poniósł się dziwnym echem w pokoju. Rzadko rozlegał się tu taki dźwięk.
– Czy sypałem? Mówiłem tak długo, aż zdarłem sobie gardło. Mówiłem wszystko, co tylko przyszło mi do głowy. Wykrzyczałem wszystkie sekrety, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Plotłem jak najęty. Kiedy brakowało mi faktów, zmyślałem nowe. Szczałem w gacie i płakałem jak mała dziewczynka. Każdy tak robi.
– Ale nie każdemu udaje się przeżyć. Dwa lata w cesarskich więzieniach; nikt inny nie wytrzymał nawet połowy tego czasu. Medycy byli przekonani, że nigdy nie zdołasz wstać z łóżka, tymczasem ty po roku zgłosiłeś akces do inkwizycji.
Obaj o tym wiemy. Obaj przy tym byliśmy. Czego ode mnie chcesz i dlaczego nie przejdziesz od razu do rzeczy? Wygląda na to, że niektórzy ludzie po prostu uwielbiają słuchać swojego głosu.
– Powiedziano mi, że zostałeś okaleczony, że cię złamali, że nigdy nie dojdziesz do siebie, że nigdy nie będzie można ci zaufać. Ja jednak postanowiłem dać ci szansę. Co roku jakiś dureń wygrywa Turniej, wojny tworzą wielu obiecujących żołnierzy, ale twoje osiągnięcie, przetrwanie tamtych dwóch lat, było jedyne w swoim rodzaju. Dlatego posłano cię na północ i powierzono zarząd nad tamtejszymi kopalniami. Co sądzisz o Anglandzie?
Brudne bajoro przemocy i zepsucia. Więzienie, w którym w imię wolności winni i niewinni jednako stają się niewolnikami. Cuchnąca dziura, do której zsyłamy tych, których nienawidzimy, i tych, których się wstydzimy, żeby tam umierali z głodu, chorób i wycieńczającej pracy.
– Zimny kraj – odparł Glokta.
– Zimny jak ty. Niewielu zyskałeś sobie tam przyjaciół: bardzo niewielu w inkwizycji i ani jednego wśród wygnańców. – Sult wyciągnął spośród dokumentów list na postrzępionej kartce papieru i obrzucił go krytycznym spojrzeniem. – Superior Goyle donosił mi, że jesteś oziębły niczym ryba. Że w twoich żyłach nie płynie ani kropla krwi. Uważał, że nic z ciebie nie będzie. Że do niczego się nie nadasz.
Goyle. Ten skurwiel. Ten rzeźnik. Wolę nie mieć krwi niż mózgu.
– Ale po trzech latach wydajność kopalń wzrosła. I to dwukrotnie! Sprowadzono cię więc z powrotem do Aduy i oddano pod skrzydła superiora Kalyne’a. Myślałem, że może przy nim nauczysz się dyscypliny, ale najwyraźniej się myliłem. Wciąż się upierasz, żeby różne sprawy załatwiać po swojemu. – Arcylektor znów zmarszczył brwi, patrząc na Gloktę. – Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że Kalyne się ciebie boi. Oni wszyscy się ciebie boją. Nie podoba im się twoja arogancja, twoje metody, twoje... wyjątkowe zrozumienie naszego fachu.
– A jakie jest zdanie Waszej Eminencji?
– Szczerze? Mnie również nie przypadły do gustu twoje metody, uważam, że twoja arogancja jest nie na miejscu, ale podobają mi się twoje wyniki.
Arcylektor złożył z głośnym trzaskiem papiery w jeden stos, oparł na nich dłoń i pochylił się nad stołem w stronę Glokty.
Zupełnie jak ja, kiedy proszę więźnia, żeby się przyznał.
– Mam dla ciebie zadanie. Zadanie, które pozwoli ci wykorzystać twoje talenty lepiej niż uganianie się za drobnymi przemytnikami. Zadanie, które da ci szansę odkupienia w oczach inkwizycji. – Arcylektor zrobił dłuższą pauzę. – Chcę, żebyś aresztował Seppa dan Teufela.
Glokta zmarszczył brwi.
Teufela?
– Królewskiego mincerza, Eminencjo?
– Nie inaczej.
Królewski mincerz. Ważny człowiek z ważnego rodu. Bardzo gruba ryba, zwłaszcza jak na moje skromne akwarium. Ryba, która ma wpływowych przyjaciół. Aresztowanie kogoś takiego może być niebezpieczne. Zabójczo niebezpieczne.
– Mogę zapytać za co?
– Nie możesz. Pozwól, że to ja będę się martwił o powody. Ty skup się na pozyskaniu zeznania.
– Do czego ma się przyznać, Eminencjo?
– Jak to do czego? Do korupcji i zdrady stanu! Podobno nasz przyjaciel królewski mincerz okazał się nadzwyczaj niedyskretny w niektórych swoich sprawach osobistych. Przyjmował ponoć łapówki i spiskował z Gildią Bławatników w celu defraudacji królewskich pieniędzy. Byłoby nam bardzo na rękę, gdyby wysoki rangą członek gildii wymienił jego nazwisko w jakimś niefortunnym kontekście.
To raczej nie jest zbieg okoliczności, że akurat mam w swoim pokoju przesłuchań wysokiego rangą bławatnika.
Glokta wzruszył ramionami.
– Kiedy człowiek już zacznie mówić, lista nazwisk, które sypią się z jego ust, bywa szokująca.
– Doskonale. – Arcylektor zbył go machnięciem ręki. – Możesz odejść, inkwizytorze. Jutro o tej porze przyjdę odebrać zeznanie Teufela. Radzę ci mieć je gotowe.
Przemierzając z mozołem korytarz, Glokta oddychał miarowo.
Wdech, wydech. Spokojnie.
Nie spodziewał się wyjść z tego pokoju żywy.
A tymczasem zaczynam się obracać we wpływowych kręgach. Zadanie zlecone osobiście przez arcylektora: wymusić na jednym z najbardziej zaufanych urzędników Unii przyznanie się do zdrady stanu. To naprawdę wysokie progi, tylko na jak długo? I dlaczego ja? Ze względu na moje wyniki? Czy raczej dlatego, że nikt za mną nie zatęskni?
***
– Przepraszam za te dzisiejsze przerwy, naprawdę jest mi przykro z ich powodu. Ruch tutaj jak w burdelu, doprawdy.
Rews wykrzywił popękane i opuchnięte usta w koślawym uśmiechu.
Żeby jeszcze teraz się uśmiechać... Facet jest niesamowity. Ale wszystko się kiedyś kończy.
– Bądźmy szczerzy, Rews. Nikt nie przyjdzie ci z pomocą: ani dzisiaj, ani jutro, nigdy. Przyznasz się. Możesz co najwyżej wybrać, kiedy to zrobisz i w jakim stanie wtedy będziesz. Niczego nie zyskasz, odwlekając tę decyzję. Niczego poza bólem. Bo tego mamy dla ciebie aż w nadmiarze.
Z zakrwawionej twarzy Rewsa trudno było coś wyczytać, ale wyraźnie się przygarbił. Drżącą ręką zamoczył pióro w atramencie i podpisał się, lekko na skos, u dołu kartki z zeznaniem.
Znowu wygrałem. Czy noga mniej mnie od tego boli? Czy odrosły mi zęby? Czy zniszczenie tego człowieka, którego niegdyś nazywałem swoim przyjacielem, pomogło mi? A jeśli nie, to dlaczego to robię?
– Wyśmienicie – powiedział Glokta; praktyk Szron odwrócił dokument w jego stronę. – To lista twoich wspólników?
Jego wzrok prześliznął się leniwie po nazwiskach.
Paru młodszych bławatników, trzej kapitanowie statków, oficer ze straży miejskiej, dwóch pomniejszych celników... Mdły ten spis, doprawdy. Spróbujmy go nieco doprawić.
Odwrócił kartkę z powrotem i podsunął więźniowi.
– Dopisz do listy Seppa dan Teufela, Rews.
Grubas wyraźnie się zmieszał.
– Królewskiego mincerza? – wybełkotał obrzmiałymi wargami.
– Otóż to.
– Na oczy go nie widziałem.
– Co z tego? – warknął Glokta. – Rób, co każę.
Rews zawahał się. Usta miał półotwarte.
– Pisz, tłusta świnio.
Szron z trzaskiem wyłamał palce.
Rews oblizał wargi.
– Sepp... dan... Teufel... – mamrotał pod nosem, pisząc.
– Świetnie. – Glokta starannie zamknął wieko walizeczki ze swoimi potwornymi, pięknymi narzędziami. – Przez wzgląd na nas obu cieszę się, że dzisiaj nie będę musiał ich użyć.
Szron zatrzasnął kajdany na nadgarstkach więźnia, szarpnięciem postawił go na nogi i pociągnął w stronę wyjścia w głębi pokoju.
– Co teraz?! – zawołał przez ramię Rews.
– Angland, Rews. Angland. Nie zapomnij spakować ciepłych ubrań.
Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem. Glokta spojrzał na trzymany w ręce spis nazwisk. Ostatnie widniało na niej nazwisko Seppa dan Teufela.
Jedno nazwisko. Z pozoru niczym nie różni się od pozostałych. Teufel. Po prostu jedno nazwisko więcej. Lecz jakie niebezpiecznie.
Severard czekał na korytarzu, jak zwykle uśmiechnięty.
– Mam wrzucić grubasa do kanału?
– Nie, Severardzie. Wsadź go na najbliższy statek płynący do Anglandu.
– Jest pan dziś w miłosiernym nastroju, inkwizytorze.
Glokta prychnął.
– To kanał byłby miłosierdziem. Ta świnia nie przetrwa na północy nawet sześciu tygodni. Zresztą, zapomnij o nim: dziś w nocy mamy aresztować Seppa dan Teufela.
Severard uniósł brwi.
– Chyba nie królewskiego mincerza?
– Właśnie jego. Na wyraźne polecenie Jego Eminencji arcylektora. Wygląda na to, że brał w łapę od bławatników.
– Co za pech.
– Wyruszamy po zmroku. Powiedz Szronowi, żeby się przygotował.
Szczupły praktyk pokiwał głową, długie włosy opadły mu na policzki. Glokta odwrócił się i, utykając, ruszył korytarzem. Laska stukała na brudnych płytkach, lewa noga rwała go zajadle.
Dlaczego to robię? – zapytał się ponownie.
Dlaczego to robię?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz