Z trudnością odszukali miejsce, w którym stała kiedyś mała drewniana cerkiewka. Janusz pierwszy zeskoczył z siodła, pierwszy wszedł między groby. Odtrącił nogą trupa starego popa, który leżał na jednej z mogił, przeszedł dalej, szukając świeżego kopczyka. Gąsiorowski i Żmogus wpadli za nim. Szybko przetrząsnęli chaszczei krzewy, obeszli cały cmentarzyk dokoła. Ale nigdzie nie widać było żadnej świeżej mogiły. Janusz wszedł na pogorzelisko, ale cerkiewka nie miała katakumb. Zatrzymał się rozwścieczony, zdyszany, spocony. Gąsiorowski i Żmogus przypadli do niego, równie wściekli.
– I co, nie ma grobu!
– Po coś nas tu wlókł!
– Musi być! – rozdarł się Sienieński. – Szukajcie dobrze! Musi gdzieś tu być!
– Ty sam szukaj! Przywlokłeś nas tutaj z Kamieńca na śmierć! Orda wokół, a my wleźliśmy jakoby wilkowi w paszczę!
Spojrzeli na siebie jak rozżarte psy.
– To co zrobili z ciałem? Rzucili psom na pożarcie?!
Wszyscy zamilkli. Spojrzeli na Jewkę. Ta uśmiechnęła się tajemniczo, rozejrzała dokoła, a potem podeszła do pogorzeliska, odnalazła miejsce, z którego unosiła się smużka dymu. Długo patrzyła na dym, na popiół i żar, w końcu odwróciła się do Janusza.
– Nie widzę nic – powiedziała ze smutkiem. – Dusze tu wkoło się unoszą. Sysuny wyjdą z ziemi w nocy. Uchodźmy stąd!
– To lepiej spójrz jeszcze raz – mruknął Sienieński. – Po to cię wziąłem, wiedźmo, cobyś patrzyła, wróżyła i znalazła ścierwo Łahodowskiego. Patrz, wściekła suko! – Chwycił ją za ramię i popchnął brutalnie. – Patrz, gdzie leży. Wpatrz się w ten popiół, dobrze radzę!
– Powoli, powoli – mitygował Gąsiorowski i położył dłoń na szabli. – Po coś nas tu ściągnął? Co mi po łbie infamisa, kiedy mogę stracić własny.
– Ten łeb... – wydyszał Sienieński – jest wart dziesięć tysięcy czerwonych.
Gdzieś daleko rozległo się wycie wilka. Zawtórowało mu drugie, trzecie, czwarte. Konie poczęły parskać trwożliwie.
– Poszaleliście wszyscy! – wykrzyknęła Jewka. – Poszaleliście! Noc już prawie, wilki tu zaraz będą.
– Na koń – mruknął krótko Janusz. – Zaszyjemy się gdzieś na skałach. A jutro ruszamy do Kamieńca.
Szybko wskoczyli na wierzchowce. Było już ciemno, na niebie pojawił się wąski sierp księżyca. W półmroku straszyły pogorzeliska chałup, nagie drzewa wyciągały swoje konary w stronę podróżnych. W ciemności każdy krzak zdawał się skrywać przyczajonego Tatara, w każdym wykrocie czaił się sysun, a między drzewami lada chwila mogły zaświecić czerwone oczy upiora.
Byli już przy rozstajach, gdy Janusz przypomniał sobie o czymś. Zawrócił do krzyża, na którym kołysały się dwa małe ciała, wydobył szablę i jednym szybkim ruchem odciął powieszone dziatki od powroza. Trupki upadły na ziemię. Sienieński zeskoczył z konia. Miał twarde serce, ale mimo wszystko nie mógł pozostawić tutaj tych dzieci.
– Pochowamy te dziatki – mruknął do Gąsiorowskiego.
Ten zeskoczył z konia. Sienieński chwycił koniec powroza i powlókł martwe ciała przez krzaki. I nagle zatrzymał się zdumiony. Wśród trawy dostrzegł świeżo usypany grób. Maleńki kopczyk uszedł wcześniej ich uwagi. Janusz puścił sznur, przyskoczył z bijącym sercem do mogiły. – Chodźcie tutaj! – zakrzyknął. – Tu leży nasze dziesięć tysięcy!
Szybko poczęli odgarniać ziemię na boki. Nie mieli łopat, odrzucali piasek gołymi rękoma, nawet Jewka ryła w nim pazurami. Po chwili dotarli do wilgotnej materii.Sienieński rozejrzał się dokoła, zdjęty nagłym lękiem.
Przez chwilę miał wrażenie, że śledzą go czyjeś oczy. Serce zabiło mu mocno. A potem zerwał całun, odrzucił na bok i spojrzał w dół.
Łahodowski leżał spokojnie. Nie wstał i nie rzucił się Sienieńskiemu do gardła. Janusz widział, jak wcześniej Żmogus przygotował ukradkiem osinowy kołek, i uśmiechnął się. Imć pan Tomasz nie został upiorem. Pal go zresztą diabli. I tak liczyła się tylko głowa.
– Dajcie piłę – mruknął do swych kompanów. Gąsiorowski szybko wetknął mu ją w dłoń. Sienieński podźwignął ciało. Nie szło mu to łatwo, ale Żmogus i Gąsiorowski skoczyli z pomocą, podnieśli martwe ciało. Wówczas Sienieński przeciągnął piłą po gardle trupa. Ciął szybko, wprędce ostrze zazgrzytało o kręgosłup. Tu poszło nieco gorzej, w końcu jednak kości poddały się. Sienieński uniósł głowę w górę. Nie patrząc na wpółotwarte oczy, na poczerniały język, włożył szczątek do worka, zasznurował, podał Żmogusowi. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo drżały mu dłonie. Do kroćset! Czynił w życiu różne rzeczy, zabijał ludzi z zimną krwią, ale nigdy nie obcinał trupowi głowy piłą.
Szybko zasypali bezgłowe ciało w grobie. Gąsiorowskiego chwycił nagły skurcz. Zerwał się i pobiegł w krzaki, skąd Sienieński usłyszał, jak wypruwa sobie żywot. Jemu samemu zakręciło się w głowie. Nawet Żmogus, choć gruboskórny jak to zwykle Żmudzini, splunął kilkakroć na trawę i przeżegnał się nabożnie.
– Ruszamy! – rzucił Janusz, gdy wstali znad grobu. – Do Krasiczyna mamy pięć dni drogi.
Już następnego dnia wieczorem wjechali w ludniejszy kraj. Podążali szybko, nie odzywając się wcale do siebie, nie patrząc wstecz. Konie pomęczyły się od prędkiej jazdy. Ich boki pokryły się pianą, pod koniec dnia zwiesiły głowy, szły wolno, potykały się na kamieniach. Jeszcze nim zapadł zmrok, znaleźli schronienie w małej karczmie o dwie mile przed Buczaczem. Szybko pozostawili konie czeladzi, a sami weszli do izby, usiedli przy ogniu i długo popijali w milczeniu grzane lubelskie wino. Za oknem dogorywał powoli czerwony blask zachodu. Milczeli. Wreszcie pierwszy odezwał się Żmogus:
– Jest kłopot z tą głową. Zaczyna śmierdzieć.
– Trzeba będzie wsadzić ją w dzban z winem – mruknął Sienieński. – Tak uczynili Turcy z głową imć pana hetmana Żółkiewskiego, pamiętacie? Myśmy uszli wtedy spod Mohylewa, a Żółkiewski z Koniecpolskim zostali...
– Powiadają po dworach, że hetman do końca chciał bronić granic Rzeczypospolitej – powiedziała Jewka. – Konia mu podawali, ale nie chciał uchodzić.
– Głupio gadasz. Żółkiewski kulę z rusznicy miał w kolanie, jeździć konno nie mógł. Stary zrzęda był z niego. Męczennikiem chciał zostać, jak prorok jaki. To i hyc – Turcy zdjęli mu łeb z karku i powieźli Osmanowi.
– Zaraz, a gdzie jest głowa? – zapytał Sienieński. – Kto ją ma?
– Ja... Ja, chyba mam w jukach – odezwał się Żmogus.
Skądś, chyba ze stanu, doszedł do nich słaby okrzyk. Zerwali się na nogi. Sienieński poczuł, jak jego serce poczyna bić coraz szybciej i szybciej... Skoczył do sieni. Potem wpadł do stanu i... oniemiał.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz