Fragment książki

18 minut czytania

Rozdział 1

Wokół Saturna krążyło po nieskończonych orbitach sto zamordowanych statków. Smukłe frachtowce i krępe holowniki. Wahadłowce, niegdyś kreślące ciągle zmieniające się kursy między zamieszkanymi księżycami. Pająkowate promy latające z powierzchni na orbitę. Złoty półksiężyc klipra, zbudowanego przez spółdzielnię zaledwie dwa lata temu, żeby kursować między Saturnem i Jowiszem, spadający niczym zgubiony księżyc z bajki ponad przepięknym łukiem pierścieni. Ofiary niedawno zakończonej wojny.

Większość była tylko z pozoru nietknięta, została bowiem beznadziejnie okaleczona – AI obłąkane od demonów podrzuconych przez brazylijskich szpiegów, silniki termojądrowe, układy sterowania i podtrzymywania życia spalone przez impulsy mikrofalowe lub miny elektromagnetyczne. W gorączkowych godzinach po uszkodzeniu statków, ocalałe załogi i pasażerowie próbowali je naprawiać, wzywać pomoc laserami wyprutymi z nieżywych układów łącznościowych albo poddawali się, w różnym stopniu, rozpaczy, gniewowi i rezygnacji, pisząc listy pożegnalne do rodzin i przyjaciół. Poetka Lexis Parrander, w chłodzie wnęki sypialnej na pokładzie frachtowca sunącego wzdłuż kajmakowych pasm saturnowego równika, napisała krwią na niedziałającym ekranie swojego tabletu: „Jesteśmy umarli”.

Bo byli umarli. Na wołania o pomoc wycelowane w zamieszkane księżyce albo statki wroga nikt nie reagował. Niektórzy zapinali się we wnękach sypialnych i przedawkowywali leki, podcinali sobie żyły, albo nasadzali na głowę plastikowe torby. Inni, licząc, że przetrwają do przybycia pomocy, wkładali skafandry próżniowe i zapadali w głęboki, powolny sen hibernacji. Na którymś ze statków pobili się i pozabijali nawzajem, bo skafandrów nie wystarczyłoby dla wszystkich. W innym kulili się wokół opornościowego grzejnika skleconego z przewodów i ogniw paliwowych w daremnej próbie przetrwania nieubłaganego zimna.

Wiele z tych statków, zniszczonych, kiedy uciekały w stronę Urana, planowało zyskać szybkość manewrem asysty grawitacyjnej wokół Saturna. Teraz orbitowały po samotnych ścieżkach, z jednej strony zbliżających je mocno do gazowego olbrzyma, z drugiej wyrzucających je wysoko ponad układ pierścieni i orbity wewnętrznych księżyców – tam osiągały apogeum i spadały z powrotem. Parę krążyło jeszcze dalej, poza orbitami Tytana, Hyperiona, nawet Japeta.

A oto czarny grot strzały, brazylijski jednoosobowy okręt, solówka, zbliżający się do najdalszego punktu swojej elipsy, mocno nachylonej wobec równika, wynoszącej go na przeszło dwadzieścia milionów kilometrów ponad Saturna, w samotny świat, gdzie po długich, mimośrodowych orbitach krążą rozproszone maleńkie księżyce. W jego smukłym kadłubie, niewielki prąd z litowo-jonowego ogniwa ciągle utrzymywał temperaturę 4°C w podobnym do trumny systemie podtrzymywania życia, w środku zaś poza zasięgiem jakichkolwiek snów spał śmiertelnie ranny pilot.

Za rufą solówki w rozgwieżdżonej czerni błysnęła iskra termojądrowego płomienia. Zbliżał się statek, automatyczny holownik, składający się głównie ze zbiornika paliwa i silnika. Podszedł blis­ko, krótkimi jak fajerwerki salwami silniczków korekcyjnych dopasował się do mimośrodowych obrotów osiowych uszkodzonej solówki, póki oba statki nie zaczęły wirować synchronicznie, jak ­komicznie nieprzystający do siebie wzrostem, ale idealnie zgrani łyżwiarze figurowi. Przysunął się jeszcze bliżej i nawiązał kontakt, dokując do zaczepów pośrodku płaskiego brzucha solówki. Wykonał serię testów diagnostycznych, po czym wyhamował obrót swojego ładunku, przekręcił go o sto osiemdziesiąt stopni i uruchomił potężny termojądrowy silnik. Białoniebieski płomień wylotowy ciągnął się za spiętymi statkami na całe kilometry, zmieniając ich deltę v i wysoką, zamaszystą orbitę, spychając ich w stronę Dione i okrętu flagowego floty Wielkiej Brazylii.

Rozdział 2

Sri Hong-Owen była na Janusie i wchodziła na zewnętrzne zbocze wielkiego krateru odciśniętego w odsaturnowej półkuli tego księżyca, kiedy skontaktował się z nią generał Arvam Peixoto.

– Wracaj jak najszybciej na Dumę Gai – powiedział. – Mam drobne zadanko, które idealnie pasuje do twojego specyficznego doświadczenia.

– Mam tu dużo pracy. Ważnej – odpowiedziała Sri, ale mówiła w próżnię. Generał już się rozłączył. Wiedziała, że jeśli spróbuje oddzwonić, nie przebije się przez jego aroganckich adiutantów, wiedziała także, że nie może zaryzykować konsekwencji nieusłuchania go; tutaj, po Cichej Wojnie, słowo Arvama Peixoto było prawem. Przełączyła więc na wspólny kanał i powiedziała trojgu ludzi ze swojej ekipy, że ją wzywają.

– Rzucić wszystko i pakować się. Wylatujemy za godzinę.

– Już zaczęliśmy, szefowo – odparł Vander Reece. – Też dostaliśmy wiadomość.

– Tak myślałam – powiedziała Sri i wyłączyła odbiornik.

Mimo obciążenia skafandrem, w śladowym ciążeniu maleńkiego księżyca przybierała pozy niczym baletnica, przypięta do liny bezpieczeństwa, wzdłuż której szła po jasnym stoku. W dole rozciągał się płaski teren obsadzony organizmami próżniowymi, kojarzącymi się trochę z olbrzymimi, srebrnymi słonecznikami, nachylonymi w stronę bliskiego horyzontu. Ponad nią, od czarnego nieba odcinała się ząbkowana krawędź skalnego grzbietu, w miejscu gdzie wisiał orbitalny wspólnik Janusa, Epimeteusz, przypominający krzywy ścinek paznokcia. Dwa księżyce goniły się po tej samej drodze tuż za zewnętrzną krawędzią Pierścienia A, jeden zawsze trochę leciał trochę niżej i szybciej od drugiego. Mniej więcej co cztery lata szybszy księżyc doganiał swojego wolniejszego kolegę. Kiedy zbliżył się do niego na odległość dziesięciu tysięcy kilometrów, wzajemne przyciąganie wrzucało szybszy księżyc na wolniejszą, wyższą orbitę, wolniejszy zaś spadał na szybszą, ciaśniejszą – i wyścig zaczynał się od nowa, bez końca. Kosmiczny odpowiednik jakiegoś jałowego cyklu metabolicznego. Brutalnie szczera metafora życia Sri po Cichej Wojnie.

Był to jej drugi samotny wypad na powierzchnię Janusa, długa wycieczka do chaotycznych ogrodów zawierających kilkadziesiąt różnorodnych gatunków organizmów próżniowych, pokrywających wewnętrzne stoki i dno krateru. Wszystko to dawno zostało naniesione na mapy przez drony, Sri chciała jednak przejść się pomiędzy nimi, zebrać próbki, poszukać czegoś, co da jej lepszy wgląd w myśli ich stwórczyni, wielkiej guru genetycznej Avernus. No cóż, trudno. Arvam Peixoto szarpnął za smycz, i ona musi teraz do niego przybiec jak dobry piesek i dowiedzieć się, czego chce pan. Przełknęła więc żal i niechęć, złożyła długi teleskopowy szpikulec, przypięła go do pasa skafandra i zbiegła w dół po stoku, idąc wzdłuż liny pomiędzy rzędami słonecznikopodobnych organizmów próżniowych.

Górowały nad nią czarne łodygi, zwieńczone srebrzystymi talerzami skupiającymi słabe światło Słońca – około jednej setnej ziemskiego nasłonecznienia – na bulwach pośrodku, zawierających wymiennik ciepła. Ciekły metan ogrzewał się w nim i był przepompowywany z powrotem do labiryntu przerastających regolit, przypominających grzybnię nici. Wchłaniały z niego związki ­węgla oraz metale ziem rzadkich, odkładające się potem w łuskach u podstawy łodyg, gotowe do zebrania i dalszego przetwarzania. Słoneczniki tłoczyły się jeden przy drugim, tworząc zakrywające większość nieba sklepienie, wbite korzeniami pomiędzy warstwy opadłych łusek i bryły skał wylewnych. Mimo szczątkowego ciążenia, ciężko się było poruszać po styksowym podziemiu tego karłowatego lasu. Sri pociła się obficie pod skafandrem, a gdy w końcu wydostała się stamtąd i ruszyła wydeptaną ścieżką do holownika stojącego na lądowisku tuż obok kopuły ciśnieniowej, poczuła w barkach i łydkach drżenie zmęczonych mięśni.

Pod przezroczystą bańką kopuły, światła o wiele jaśniejsze od skurczonego Słońca doświetlały zielony, przypominający dżunglę ogród – kolejny ze sprytnych, drobnych cudów Avernus. Wstępne badania wykazały, że krzewy, pnącza, trawy i rozłożyste drzewa tej dżungli mają identyczny genom – są różnymi fenotypowymi ekspresjami tego samego, sztucznego gatunku, tworzącymi ściśle powiązany zależnościami, samoregulujący się biom. Dawny mentor Sri, Oscar Finnegan Ramos, uznałby tę fenotypową dżunglę za jałowe i głupie ćwiczenie, marnotrawstwo wielkiego talentu. I myliłby się, tak jak mylił się w wielu innych sprawach. Sri, badając ogrody Avernus, uczyła się mnóstwa nowych sztuczek i technik, znajdowała natchnienie do własnych prac, zaczynała orientować się w imponującej rozległością przestrzeni umysłu wielkiej genetyczki.

Zasady i narzędzia do budowy ekosystemów, opracowane i rozwinięte przez Avernus, pozwoliły Zewnętrznym pobudować stabilne i silne biomy w miastach, habitatach-ogrodach i oazach na księżycach Jowisza i Saturna; zaprojektowane przez nią organizmy próżniowe – skupiska komórkowych nanomaszyn zdolne do wzrostu i rozmnażania na zimnych, pozbawionych powietrza księżycowych powierzchniach, stanowiły niezawodne źródło związków węgla, wodoru, tlenu i azotu, metali, kompozytów fullerenowych i wszelkich złożonych substancji organicznych. Avernus nie ­oczekiwała za swoją pracę żadnej lub prawie żadnej nagrody; niczym pełen rezerwy geniusz, chroniony przez mały krąg przybocznych, niemal od niechcenia wyczarowywała jeden cud za drugim. Jednakże, mimo wieloletniego wygnania, na które udała się z własnej woli, wiedziała, że ludzkość znalazła się na kluczowym rozstaju dróg. Sto lat temu, kiedy Ziemia spróbowała przejąć nad nimi kontrolę, pionierskie pokolenie Zewnętrznych uciekło z Księżyca na Marsa i drugiego co do wielkości satelitę Jowisza, Kallisto. Zaraz potem Chińska Republika Demokratyczna obrzuciła bombami wodorowymi powstające kolonie na Marsie. Za to kolonia na Kallisto przetrwała i rozkwitła, rozszerzając się na inne księżyce Jowisza i Saturna, budując miasta i osiedla, eksperymentując z nowymi formami naukowej utopii. Dotychczasowe próby zasypania przepaści między Ziemią i Zewnętrznymi skończyły się fiaskiem, nie miało to jednak większego znaczenia. Ziemię zaprzątała naprawa szkód wyrządzonych przez katastrofalne zmiany klimatyczne, Zewnętrzni zaś skupiali się głównie na sobie, pochłonięci tworzeniem dzieł sztuki albo badaniami naukowymi o żadnej lub znikomej wartości praktycznej. Tej równowadze zaczynały jednak zagrażać ekspansjonistyczne dążenia młodego pokolenia Zewnętrznych, Avernus pozwoliła więc sobie stanąć na czele ruchu na rzecz pokoju i pojednania, trwoniąc ogromne zasoby własnych kudosów na wspólne przedsięwzięcia, mające wzmocnić więź pomiędzy obiema gałęziami ludzkości.

Wszystkie te zabiegi na rzecz pokoju padły ofiarą sabotażu. Wywiązała się krótka wojna. Zewnętrzni polegli na wszystkich frontach. Siły ekspedycyjne trzech wielkich ziemskich mocarstw przejęły kontrolę nad wszystkimi miastami i osadami na księżycach Jowisza i Saturna. Garstce Zewnętrznych udało się uciec na ciemniejsze rubieże Układu; natomiast Avernus rozpłynęła się w lodowych labiryntach Tytana.

Sri nie była w stanie przekonać Arvama Peixoto, żeby zorganizował zakrojone na wielką skalę poszukiwania wielkiej genetyczki.

Podlegający mu ludzie mieli ważniejsze zadania – zabezpieczenie miast i głównych osad na Mimasie, Enceladusie, Tetydzie i Dione, zarządzanie i opiekę nad ich ludnością, naprawę uszkodzonej podczas wojny infrastruktury, organizację nowych władz. Sri miała tylko mało konkretną obietnicę, że w bliżej nieokreś­lonej przyszłości otrzyma pomoc. Mogła także skorzystać z roju autonomicznych dronów, zajadłych i inteligentnych myśliwych, umiejących syntetyzować sobie paliwo z węglowodorów w atmosferze Tytana, ale w żaden sposób nienadających się do zadania polegającego na znalezieniu jednej osoby kryjącej się w jakiejś norze na spowitym smogiem księżycu o powierzchni ponad 83 milionów kilometrów kwadratowych. Wypuściła je jednak, nie licząc na wiele, a sama skupiła się na wyszukiwaniu i badaniu kolejnych ogrodów Avernus, rozsianych po zamieszkanych i niezamieszkanych księżycach – eleganckich połączeń fantazji z teorią, na których skatalogowanie, przeanalizowanie i zrozumienie należałoby poświęcić wiele lat ciężkiej pracy.

Tajemnice ogrodów Janusa będą musiały poczekać. Sri pomogła ekipie spakować sprzęt i próbki, załadować je do komór małego holownika, po czym po kolei przepompowali się przez śluzę do ciasnej kabiny, w której gnieździli się przez ostatni tydzień. Sri przypięła się do leżanki przeciążeniowej obok Vandera Reece’a, który uruchomił silnik i Janus uleciał spod nich, szybko ginąc w blasku pierścieni. Sześć godzin później holownik wszedł na orbitę wokół Dione i spotkał się z okrętem flagowym generała Arvama Peixoto, Dumą Gai. Holownik dostosował deltę v do wielkiego okrętu, wystrzelił linę z harpunem, podciągnął się do masztu cumowniczego, a ten zwinął się niczym język kameleona i wetknął holownik do ładowni.

Sri dała ekipie dokładne wskazówki, jak transportować i przechowywać zebrane próbki, a potem poszła poszukać syna. Po dziesięciu dniach w szczątkowym ciążeniu Janusa, 0,05 g, które dawał ruch wirowy okrętu, czuła w kościach jak ołów. Gorące, stęchłe powietrze śmierdziało ozonem i starym potem, jak przebieralnia na miejskim basenie; w korytarzach i na schodniach roiło się od żołnierzy i cywilów. W czasie, gdy pracowała na Janusie, z Ziemi przybył statek pełen doradców i urzędników; w boksie Berry’ego, w zawieszonych na ścianach kokonach spało dwóch nieznajomych facetów. Cofnęła się, zadzwoniła do kwatermistrza i dowiedziała się, że Berry’ego już nie ma na pokładzie – przeniesiono go do habitatu należącego kiedyś do klanu Jones-Truex-Bakaleinikoff, na powierzchni Dione.

Sri nie musiała pytać, kto tak zdecydował ani dlaczego jej o tym nie powiadomiono. Wcześniej Arvam Peixoto nie pozwalał Berry’emu opuścić Dumy Gai – trzymał go jako zakładnika gwarantującego absolutną, bezwarunkową lojalność Sri; teraz, nie pytając jej o nic, wysłał go do jakiegoś namiotowego habitatu na księżycu, który nie był jeszcze kompletnie spacyfikowany. W piersi zapłonęła jej zimna gwiazda niepokoju i oburzenia – przebiegła głównym korytarzem statku i przebiła się identyfikatorem przez komandosa pilnującego wejścia do pomieszczenia, które było oficerską mesą, zanim przywłaszczył je sobie sztab generała.

Ściany i sufit obite czerwoną skórą; przykręcone do podłogi kanapy i niskie stoliki; generał z kilkoma oficerami i urzędnikami w jednym rogu, pochylony nad arkuszami kalkulacyjnymi w wielkiej memoprzestrzeni. Nikt jej nie zauważył, a ona miała dość rozsądku, żeby nie przerywać. Arvam Peixoto lubił znęcać się nad ludźmi, wykorzystując ich słabości – jeśli się z nim otwarcie skonfrontuje, wykorzysta jej złość przeciwko niej samej. A po drugie, nie ma sensu wdawać się w walkę, której nie można wygrać. Nie: musi być spokojna, chłodna i silna. Dla dobra Berry’ego. Dla dobra własnej pracy. Złapała więc banieczkę kawy, rozparła się w hamaku i zajęła przeglądaniem i porządkowaniem ostatnich zebranych na Janusie danych. Niezbędne do tego skupienie uspokoiło ją; prawie zdążyła odzyskać równowagę, gdy w końcu jeden z adiutantów generała podpłynął do niej z drugiego końca sali i powiedział, że teraz generał może poświęcić jej parę minut.

– No, wreszcie jesteś. Już myślałem, że o mnie zapomniałaś – powiedział Arvam Peixoto.

Był przystojnym, energicznym mężczyzną po sześćdziesiątce, ubranym jak zawsze w kombinezon lotniczy z mnóstwem kieszeni. Odkąd się ostatni raz widzieli, ściął włosy – zlikwidował kucyk, a resztę przystrzygł na krótkiego śnieżnobiałego jeża. Na biodrze miał pistolet – ten sam, którym kiedyś, dawno temu, zabił człowieka na oczach Sri.

– Może zapomniałeś, że pracuję na Janusie.

– Tam chyba jeszcze nie byłem. Czy byłem? – zapytał Arvam.

– Nie, panie generale – odpowiedział któryś z adiutantów.

– Ja mam tam jeszcze dużo do zrobienia. A mogę zapytać – dodała, starając się zachować lekki i przyjacielski ton – czemu wysłałeś Berry’ego na Dione?

– Okręt to nie miejsce dla dzieciaka. Za duży tu tłok, a on nie ma tu nic do roboty, tylko pakować się w kłopoty. Tam, gdzie go wysłałem, urządzają teraz moją kwaterę główną. Wszystko jest dokładnie sprawdzone, jest bardzo bezpiecznie. Wielki ogród, trawa, pola, drzewa, jeziora. W sam raz dla zdrowego, aktywnego chłopaka, nie?

– Chciałabym na to zerknąć. Twoi ludzie mogli coś przeoczyć.

– Jutro po kolacji wszystko ci powiem. A teraz: przyjeżdża z wizytą rzecznik ambasady Pacyfików i z jakiegoś powodu bardzo chce się z tobą spotkać. Możesz mu opowiedzieć o swoich ogrodach, a jemu może się wymknie jakaś przydatna informacja o sytuacji na Japecie.

– To po to przerwałeś mi pracę? Żebym sobie pogadała z jakimś urzędasem Pacyfików?

– Były dwa powody. To jeden, a po drugie, mam dla ciebie nowe zadanie – powiedział Arvam. – Bardzo ważne. Pozwól ze mną.

Razem z kometarnym warkoczem adiutantów przeszła za generałem do szpitala pokładowego, a w nim do oddzielonej kotarą wnęki na końcu, w której na pochyłym łóżku leżał młody człowiek. Do pasa był zakryty napiętym jak struna prześcieradłem, pierś opinał czarny pas sztucznego płucoserca. Głowę miał ogoloną, obandażowaną, powieki zaklejone taśmą, rurki w nosie, a do ręki wpiętą kroplówkę zawieszoną obok na grodzi. Worek z płynem co chwila nerwowo pulsował, jak spłoszona, powolna meduza.

Arvam powiedział Sri, że ten młody człowiek to porucznik Cash Baker, pilot solówki i bohater wojenny.

– Został ranny na wojnie. Ma uszkodzony mózg. Masz go naprawić.

– Czuję się zaszczycona, ale co ja takiego potrafię, czego nie umie twój znakomity i doświadczony personel medyczny?

– W ramach programu testowego J-2 przerabiałaś mu układ nerwowy. A po drugie, to przez ciebie zginął.

Po krótkim wahaniu Sri zrozumiała, o co generałowi chodzi.

– Pilotował solówkę, która zaatakowała statek Avernus.

– No właśnie. Ale może mi się jeszcze przydać, więc będziesz musiała mu jakoś to wybaczyć.

***

Na samym początku wojny, porucznik Cash Baker pilotował jedną z solówek, których zadaniem było przechwycenie i zniszczenie odłamka lodowego wystrzelonego w stronę tymczasowej bazy Wspólnoty Pacyficznej na Febe. Jego statek został uszkodzony przez automatyczne systemy obronne tego lodu, zdołał się jednak częściowo naprawić, po czym, spadając w stronę Saturna, wziął na cel uciekający z Dione holownik Zewnętrznych. Holownik wiózł Avernus, a Sri Hong-Owen goniła ją swoim statkiem. Gdy Cash Baker zignorował bezpośredni rozkaz nakazujący ­przerwanie ­ataku, nie było wyjścia: dowództwo uaktywniło wbudowany w układy sterowania solówki program samobójczy. W rezultacie statek wleciał w płaszczyznę pierścieni, a okruch bazaltu poruszający się z prędkością większą niż jakikolwiek pocisk przeszył jego kadłub i rozbił się na tysiące odłamków. Jeden z tych odłamków przestrzelił układ podtrzymywania życia, przebił Cashowi szybę hełmu, czaszkę i mózg. Układ podtrzymywania życia zahibernował go, ratując mu życie, solówkę odnaleziono i odholowano, teraz generał Arvam Peixoto chciał, żeby Sri pomogła zespołowi lekarzy wyleczyć uszkodzenia mózgu.

– Tacy bohaterowie są nam potrzebni na Ziemi, żeby zyskiwać poparcie poruszającymi opowieściami o niezwykłych, odważnych czynach. Ten tutaj to znakomity kandydat.

– To dureń, który o mało co nie zamordował Avernus.

– Jego historią ja się zajmę, pani profesor. Ty masz go nareperować. Od szyi w dół może się nie ruszać, to mnie nie interesuje, ale ma gadać pełnymi zdaniami i nie ślinić się przy tym. Myślisz, że dasz radę?

Lekarz prowadzący powiedział Sri, że okruch bazaltu trafił pilota tuż nad lewym okiem, wypalił tunel w korze czołowej, ciele modzelowatym, zawadził o dolny skraj kory wzrokowej i wyszedł z drugiej strony. Miał ledwie paręset mikronów średnicy, ale poruszał się bardzo szybko – fala uderzeniowa zniszczyła wszystko w obrębie walca o średnio siedmiomilimetrowej średnicy. Uszkodzenia kory czołowej i wzrokowej były banalne – dadzą się łatwo naprawić wszczepieniem komórek glejowych i omnipotencjalnych komórek macierzystych. Nastąpi częściowa utrata pamięci, ale bez poważnych skutków ubocznych. Większym problemem były uszkodzenia ciała modzelowatego. Tor odłamka przeciął wielką liczbę połączeń pomiędzy półkulami mózgowymi. Lekarz twierdził, że jeśli się tego nie naprawi, prawa strona mózgu pilota zostanie odcięta od dominującej lewej strony i stanie się oddzielnym umysłem z własnym postrzeganiem, zdolnościami poznawczymi, wolą, mechanizmami uczenia się i pamięcią, ale pozbawioną umiejętności mowy, potrafiącą wyrażać się tylko niewerbalnymi reakcjami. Pacjent nie będzie w stanie zintegrować prawej i lewej strony pola widzenia, może też wykształcić „zespół obcej ręki” i inne zaburzenia dysocjacyjne.

Przejrzawszy szczegółowe tomograficzne obrazy uszkodzeń, Sri zaproponowała radykalne rozwiązanie. Kiedyś pomagała zaprojektować sztuczny wegetatywny układ nerwowy, który pozwalał pilotom solówek wpinać się bezpośrednio do układu sterowania statkiem oraz na chwilę przyśpieszać przetwarzanie neuronowe podczas walki – teraz uznała, że da się go wykorzystać do zastąpienia połączeń pomiędzy dwiema półkulami mózgu pilota i na nowo scalić mu umysł.

Miała oczywiście dużo innych spraw na głowie. Chciała odwiedzić ów habitat-ogród, który generał zarekwirował na swoją kwaterę, sprawdzić, czy jej syn jest cały i bezpieczny. Chciała wrócić na Janusa i dokończyć badania monofenotypowej dżungli, słoneczników i innych organizmów próżniowych, zebrać dane, dokładnie je przeanalizować i porównać ze zbiorami pochodzącymi z wizyt w innych ogrodach. Potem powinna polecieć do kolejnego ogrodu, i następnego...

Nie, nigdy nie wystarczy jej czasu na wszystko, co chciałaby zrobić. Mimo to, choć Arvam Peixoto zastraszył ją i zmusił do przyjęcia tego zadania, choć nie było ono w ogóle na liście jej priorytetów, dyskusje o przeprojektowaniu ulepszonego układu nerwowego Casha Bakera z lekarzem prowadzącym podobały się jej. Doktor miał ogromne doświadczenie w rekonstrukcji mózgu i nerwów, oboje czuli silną jednoczącą umysły więź intelektualną. Kiedy przyszedł któryś z adiutantów generała i przypomniał o oficjalnej kolacji, w jej duszy na moment zaiskrzyła niechęć.

Adiutant odprowadził ją do kajuty oficerskiej, poczekał na zewnątrz, gdy brała prysznic, wkładała galowy mundurowy kombinezon i kapcie, po czym zaprowadził ją do mesy, gdzie za długim stołem zasiedli już wyżsi oficerowie, cywilni dygnitarze i goście ze Wspólnoty Pacyficznej. Gdy sadowiła się pomiędzy kapitanem okrętu i rzecznikiem Pacyfików, Arvam Peixoto rzucił jej surowe spojrzenie zza dekoracji z lilii i róż pośrodku stołu – pewnie przywieziono je promem z jakiegoś ogrodu na Dione, może nawet z tego habitatu, gdzie mieszka teraz Berry.

Sri większość imprez towarzyskich wydawała się męcząca. Banalna gadanina, dusząca etykieta, a pod spodem prymitywna demonstracja statusu. Osobowości alfa, jak generał, prężyły się i popisywały; cała reszta zasypywała go pochlebstwami, umacniając swoją pozycję w tej durnej hierarchii i wypatrując potencjalnych błędów i przewinień u innych. Zachowania małp człekokształtnych. Sri nie umiała w to grać. Brakowało jej wszystkich cech energicznego, nastawionego konfrontacyjnie i siłowo charakteru typowego samca alfa, nie była także typową samicą alfa – podstępną, otoczoną potężną siatką społeczną i zastępami lojalnych zwolenników, utrzymywanych w ryzach karami i nagrodami, jak w klatce Skinnera. Choć sama dzięki reputacji cieszyła się sporym prestiżem, takie przyjęcia zawsze przypominały jej, że nie należy do towarzystwa, że jest tolerowana tylko dopóki okazuje się użyteczna. A żeby być użyteczną, musiała pracować, nie tracąc czasu na gadki i pozerstwo.

Poza tym, była jeszcze kwestia polityczna. Niecałe dziesięć lat temu, pomiędzy Wspólnotą Pacyficzną i Wielką Brazylią omal nie wybuchła wojna o Hawaje. Oba sojusze odstąpiły od zbrojnej konfrontacji i stopniowo przywróciły kontakty dyplomatyczne, pozostały jednak silna antypatia i podejrzliwość. I choć ostatnio Pacyficzni współpracowali z Brazylią i Unią podczas krótkiej wojny z Zewnętrznymi, ich udział był niewielki, spóźniony, a intencje nadal niejasne. Arvam Peixoto chciał, żeby Sri wydobyła z rzecznika Pacyfików jakieś strzępy użytecznych informacji. Lubiła tego typu gry jeszcze mniej niż normalne towarzyskie rozmowy, ale dla dobra syna i swojego musiała tańczyć, jak jej zagrają.

Na szczęście, rzecznik, Tommy Tabagee, okazał się wystarczająco inteligentny i dowcipny, by móc ją zabawić przez cały długi i oficjalny bankiet. Drobny, szczupły facet o skórze czarnej jak węgiel, z przypominającą Meduzę szopą dredów, był bardzo dumny z aborygeńskiego pochodzenia i fanatycznie oddany odbudowie i uzdrowieniu swojego ojczystego kontynentu. Opowiadał Sri o, jak to nazwał, swoim skromnym wkładzie w burzenie miast oraz usuwanie wszelkich śladów występków epoki przemysłu – wielkie dzieło, którego ukończenie zajmie stulecia.

– Oczywiście już nigdy nie będzie tak samo – mówił. – Po pierwsze, klimat ciągle jest schrzaniony. Są miejsca, gdzie od stu lat nie padało. Ale musimy pozwolić Ziemi odnaleźć własny kierunek. To najważniejsze. I odnieśliśmy już drobne sukcesy. Zanim oddelegowali mnie tutaj, miałem zaszczyt pracować w Darwin z zespołem odbudowującym część Wielkiej Rafy Koralowej. Zastępowaliśmy sztuczne koralowce naturalnymi. Rafa nigdy już nie będzie taka piękna jak kiedyś, ale jeśli będzie funkcjonować choć w połowie tak dobrze, jak twierdzą, to już ma pewien potencjał.

Sri wypytywała Tommy’ego Tabagee o sztuczne koralowce, zaskakując go kilkoma przemyśleniami i pomysłami. Inni goście dookoła jedli, pili i gawędzili, marines w białych mundurach roznosili tace z jedzeniem, zabierali puste talerze i dostawiali kieliszki. Tommy Tabagee pił tylko wodę, a jadł szybko i sprawnie, jak uzupełniająca paliwo maszyna, opowiadając jednocześnie Sri, jak rozpaczliwie potrzeba na Ziemi takich ludzi jak ona i jaka to szkoda, że marnuje czas tutaj.

– Ja bym nie nazwała poznawania techniki Zewnętrznych „marnowaniem czasu” – odparła Sri. – Codziennie dowiaduję się czegoś nowego i przydatnego.

Tommy Tabagee nie złapał się na przynętę – zamiast tego opowiedział jej, że sam także nauczył się paru nowych rzeczy podczas krótkiej wizyty w układzie Saturna.

– Najważniejsze było dla mnie odkrycie, że te księżyce mają własne pieśni drogi – powiedział i wyjaśnił, że pieśni drogi były kluczowe dla przetrwania cywilizacji jego przodków. – Dawno temu, mój lud mieszkał w kraju, który składał się głównie z pustyni i pustynnej roślinności, a deszcze były rzadkie i nieprzewidywalne. Dlatego prowadzili wędrowne życie – od źródła wody do źródła wody. Te małe stawy dostarczały im nie tylko wodę i nie tylko pożywienie. Sąsiadujące plemiona spotykały się wokół nich na obrzędy i handel. Swoją drogą, mieli systemy wymiany barterowej, podobny do Giełdy, która przed wojną regulowała gospodarkę Zewnętrznych. Te zbiorniki wodne były więc niezwyk­le ważne. Łączyły je szlaki opisywane przez pieśni drogi, które były głównym przedmiotem handlu. Każde plemię miało swoje i handlowało zwrotkami z innymi. Obrót innymi dobrami był niczym w porównaniu z tym. I rozumiesz, te pieśni definiowały ziemię, przez którą się szło.

– To były mapy – stwierdziła Sri.

Myślała o sieci lin bezpieczeństwa porozciąganych przez jej zespół po księżycowym krajobrazie wokół kopuły z fenotypową dżunglą, o ogrodach, których jeszcze nie zdołała odwiedzić.

– Zgadza się. Człowiek był w stanie przejść setki kilometrów przez pustynię, pierwszy raz w życiu, wykorzystując pieśni, których nauczył się od innych plemion. Tylko że on oczywiście by tego tak nie widział. Powiedziałby, że kiedy śpiewał, wyśnił tę ziemię, przedtem jej nie było. I dlatego musiał pieśń pamiętać idealnie dokładnie. Owszem, tutaj ziemia jest jeszcze bardziej nieprzyjazna. Nie ma wody, nie ma jedzenia. Nie ma nawet powietrza! Ale Zewnętrzni rozsiali po księżycach swoje oazy i schroniska, tak że moim zdaniem można drogi między nimi postrzegać jako takie pieśni. Z przyjemnością dodam, że Zewnętrzni z Japeta są bardzo otwarci na tę ideę. Świetnie znają swój teren i chodzą po nim na punkty orientacyjne, dokładnie tak, jak moi przodkowie.

– I to dlatego tu przyjechałeś? Żeby poznać pieśni Japeta i innych księżyców?

Tabagee ukazał w figlarnym uśmiechu przerwę między przednimi zębami.

– Mam nadzieję, pani profesor, że nie nabija się pani z mojego dziedzictwa kulturowego.

– Nie miałam zamiaru – odparła Sri. Wszystkie te bajki o pieśniach i „wyśniwaniu” świata były bełkotem mitologizującym prostą strategię przetrwania, sądziła jednak, że na swój sposób ujawniają coś ciekawego o planach Wspólnoty Pacyficznej dla okupowanych przez nią terenów.

– Słyszałem, że interesujesz się guru genetyczną Avernus. – Tommy Tabagee sprytnie zmienił temat. – Wiesz, że na Japecie znaleźliśmy jeden z jej ogrodów?

Powiedział, że jest to mała, przykryta namiotem oaza na odsaturnowej półkuli Japeta, blisko grzbietu górskiego opasującego księżyc wzdłuż równika. W środku rośnie coś przypominającego bambus – wysokie, czarne pędy, kołyszące się sztywno w losowych podmuchach generowanych przez klimatyzatory. Co trzydzieści dni z pędów wyrastają proporce we wszystkich możliwych kolorach i wzorach, po czym pędy wszystkie jednocześnie więdną i uwalniają proporce w powietrze. Te kłębią się i unoszą w podmuchach wiatru. Pasujące do siebie proporce owijają się wokół siebie, wymieniają materiał genetyczny i tworzą chimerę, która rozpada się na dwie połówki i spada w żyzną ściółkę z rozkładających się łodyg. Wyrastają nowe pędy i cykl się powtarza. Nieskończony cykl wzrostu i rozrodu, przelotnie generujący wzory pełne losowego i niepowtarzalnego piękna.

– Może ty mi powiesz, co to znaczy – zapytał. – Bo ja za cholerę nie rozumiem.

– Ja myślę, że to nie znaczy nic konkretnego. Poza tym, co widać na pierwszy rzut oka.

– Czyli to dzieło sztuki, tak?

– Avernus lubi zabawy. A jej zabawy są jednocześnie wesołe i poważne. Są wyrazem psotnej natury jej talentu, ale przy okazji badają spektrum możliwych ekspresji, jakie można uzyskać z ograniczonej liczby sztucznych i naturalnych genów, jakie mamy teraz do dyspozycji. Ewolucja robi to na Ziemi od ponad czterech miliardów lat, nieco krócej w oceanie na Europie. Udało jej się wytworzyć wiele misternych i przepięknych cudów natury, ale to tylko kropla w morzu wobec nieskończonej przestrzeni wszystkich możliwych postaci życia. I te ogrody Avernus to według mnie wyprawy poza mapę dzisiejszego stanu sztucznej genetyki. Tworzy nowe obszary, tak jak ci twoi przodkowie, którzy wierzyli, że śpiew tworzy teren, przez który idą.

Tommy Tabagee zastanowił się nad tym, po czym zapytał:

– Lubisz ją, prawda?

– Ja ją podziwiam.

Poczuła drobne ukłucie nieufności, zaczęła się zastanawiać, czy ten drobny, żwawy facecik, wie, jak paskudnie Avernus ją upokorzyła, kiedy się ten jeden jedyny raz spotkały.

On jednak zaczął pytać o ogrody, które odkryła i zbadała – i tak rozmawiali sobie miło aż do chwili, gdy komandosi w białych mundurach zaczęli serwować kawę, a Arvam Peixoto wstał, żeby wygłosić krótkie przemówienie o konieczności współpracy trzech ziemskich potęg. Kiedy skończył, Tommy Tabagee powiedział Sri, że teraz on musi zapracować śpiewem na swoją kolację. Wstał i elegancko odpowiedział generałowi. I tak zakończył się bankiet, choć Tommy zdążył przed wyjściem powiedzieć jeszcze Sri, że kiedyś poznał jej zielonego świętego.

– To znaczy, Oscara Finnegana Ramosa. Świetny gość. Przykro mi było słyszeć o jego śmierci.

Tym razem Sri znacznie bardziej się wzdrygnęła. Ostro, jakby igła trafiła ją w serce. Według oficjalnych informacji Oscar zmarł na nagłą niewydolność wielonarządową, co jest typowe dla osób utrzymywanych przy życiu przez kuracje odmładzające. Do ­niedawna Sri sądziła, że prawdę zna tylko ona i Arvam, ale parę dni przed wylotem na Janusa znalazła na składanym stoliku w kabinie napisany odręcznie liścik.

„Zaimponował mi twój odważny ruch. Gdybyś potrzebowała pomocy, skontaktuj się ze mną”.

Od razu rozpoznała okrągłe, dziecinne pismo – należało do Euclidesa Peixoto, kuzyna i rywala Arvama, któremu przed wojną oddano nadzór nad pewnym jej projektem. Zebrała z kartki próbkę, nie znalazła żadnego DNA i zniszczyła ją. Nie powiedziała o tym Arvamowi, choć oznaczało to, że na pokładzie flagowca znalazł się jakiś agent Euclidesa – już kiedyś się sparzyła na wewnętrznej polityce rodu Peixoto i nie miała zamiaru więcej mieszać się w ich intrygi. Teraz jednak dręczyła ją nieprzyjemna myśl, że Euclides może rozsiewać plotki o śmierci Oscara, żeby osłabić pozycję Arvama. Ciekawe, czy Tommy Tabagee wiedział, lub podejrzewał, że zabiła Oscara po to, żeby uciec przed plątaniną intryg, grożącą jej wciągnięciem, i żeby oddać się bez reszty Arvamowi Peixoto i działaniom wojennym.

Powiedziała sekretarzowi Pacyfików, że śmierć Oscara była wielką, przedwczesną stratą, tak dla niej, jak dla rodziny Peixoto i świata nauki; jeśli nawet zauważył, że twarz zesztywniała jej w maskę, to niczego nie dał po sobie poznać. Dodał tylko, że Oscar był wybitnym człowiekiem, a jego wkład w realizację szczytnych celów – ogromny.

– Jeśli ma pani choćby połowę jego skrupułów i ćwierć jego talentu, to dla mnie jest pani kimś.

Kiedy Tommy Tabagee i reszta delegacji Wspólnoty Pacyficznej wrócili na swój statek, Arvam Peixoto przechwycił Sri i zapytał, o czym rozmawiali z sekretarzem.

– Gadaliście sobie jak najlepsi kumple.

– A nie o to ci właśnie chodziło? Powiedział mi, że na Japecie znaleźli kolejny ogród Avernus. W zasadzie zaprosił mnie, żebym go odwiedziła.

– Nie widzę tego – powiedział Arvam.

– Mogłabym dowiedzieć się czegoś ciekawego o planach Pacyfików.

– Nakarmią cię mieszanką neutralnych informacji i propagandy, a przy okazji dyskretnie powyciągają z ciebie przydatne informacje. Poza tym, jesteś zbyt cennym zasobem – odparł Arvam. – Wyszedłbym na kretyna, gdybym pozwolił ci tam pojechać, a ty byś zdezerterowała.

Sri nie umiała powiedzieć, żartuje, czy mówi poważnie.

– Trochę mi przykro, że uważasz, że jestem zbyt naiwna, żeby mi zaufać.

– Jesteś najinteligentniejszą osobą, jaką znam. Tylko w ogóle nie znasz się na ludziach. Mój adiutant przygotowuje podsumowanie twojej randki z panem Tommym Tabagee. Sprawdzisz je, dopiszesz, co uznasz za stosowne i podpiszesz. Jutro rano ma być na moim biurku. Aha, i jeszcze opowiedz mi, jak planujesz nareperować naszego pilota-bohatera. Najwyższa pora, żebyś zaczęła jakoś zarabiać na swoje utrzymanie.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...