Fragment książki

16 minut czytania

PROLOG

Dalej.

Wciąż dalej.

Bez spoczynku i celu.

Stopa za stopą – nie wiedział już, od jak dawna.

Jedno jednak wiedział dobrze: owe czasy, kiedy jako książę wysokiego rodu zaznawał szacunku i dostatku, minęły bezpowrotnie.

Jedno spojrzenie na kruchą postać wystarczało, by się o tym przekonać. Strój, niegdyś wyśmienity, wisiał w strzępach, wysokie buty z najdelikatniejszej skóry były znoszone i zdarte, cerę, dawniej tak dystyngowanie bladą, teraz znaczyły zadrapania i rany. Gdy Loreto, książę Tirgas Dun, ponownie rozpamiętywał swą niedolę, wracał wspomnieniem do tamtej chwili, która zadecydowała o jego losie.

– Loreto – oznajmił Ulian, przewodniczący i mówca Wysokiej Rady Elfów, odkąd Mądry Aylonwyr wyruszył do Dalekiego Brzegu – przyniosłeś hańbę sobie i swojemu ludowi. Zdradziłeś nie tylko nas, lecz również swoich przodków i wszystkie elfy, które kiedykolwiek chodziły po ziemi. Dlatego poniesiesz ciężką karę: będziesz wygnany z Tirgas Dun na zawsze. Od tej chwili ogień życia i woda nieśmiertelności są ci zabronione, nigdy nie ujrzysz Dalekiego Brzegu...

Te słowa rozbrzmiewały echem w głowie Loreta niczym refren knajpianego szlagieru, który wpadł w ucho i nie potrafił znaleźć wyjścia. We wspomnieniu widział prastare, a mimo to wciąż emanujące młodością rysy mówiącego te słowa Uliana. Również jego spojrzenie, zdaniem księcia, mówiło samo za siebie – przewodniczący Rady Elfów, ogłaszając wyrok, tryumfował. Więcej nawet – odczuwał przewrotne zadowolenie, skazując jednego z największych i najbardziej udanych synów elfiego rodu na banicję niczym pospolitego przestępcę.

– Kto kogo zdradził? – spytał Loreto po raz niezliczony pierwszy i wzdrygnął się na dźwięk własnego ochrypłego głosu, w którym nie zostało już nic z dawnej miękkości.

I akurat wtedy jedna z jego stóp, zmęczona długim marszem, zahaczyła o korzeń i książę elfów runął jak długi, uderzając skronią o kamień wystający z leśnej ściółki. Dotknął czoła dłonią, spojrzał na czubki palców i stwierdził, że krwawi. Krew uzmysłowiła mu jego utraconą nieśmiertelność oraz przypomniała o Dalekim Brzegu. Nigdy go nie ujrzy ani nie będzie pędzić tam życia w nieustannej harmonii i radości – a przecież tego właśnie pragnął najbardziej.

Tak bardzo, że był gotów poświęcić wszystko inne. Nawet miłość do Alannah, arcykapłanki Shakary. Los jednak zrządził inaczej...

– Krótko przed twoim wyruszeniem do Dalekiego Brzegu – we wspomnieniach słyszał dalsze słowa Uliana – Wysoka Rada Elfów przydzieliła ci zadanie. Zadanie, które wypełnić uroczyście przyrzekłeś, Loreto. Miałeś ustrzec przed intruzami ukryte miasto Tirgas Lan, wówczas gdy Alannah, kapłankę Shakary i strażniczkę tajemnicy Tirgas Lan, uprowadziły dwa okrutne stwory, zaś my, Wysoka Rada, mieliśmy wszelkie powody podejrzewać, że Alannah zawarła z nimi przymierze. Jak się jednak okazało, było jeszcze gorzej: powrócił Ciemny Elf i w starym mieście elfów, Tirgas Lan, nastały rządy zła. Ty jednak, zamiast dzielnie stawić czoła wrogowi i odbić ukryte miasto, rozkazałeś swojej armii odwrót i tchórzliwie uciekłeś.

– To nieprawda! – zdecydowanie zaprzeczył książę. – Na mą cześć, przysięgam, że rozkazałem wojownikom przystąpić do walki z orkami i innymi siłami mroku.

– Ale dopiero gdy bitwa była już rozstrzygnięta, a ty zapragnąłeś zagarnąć koronę elfów. Bezprawnie próbowałeś ją sobie przywłaszczyć, choć proroctwo Farawyna już się wypełniło.

– Tak, ale wypełniło się na człowieku! – krzyknął głośno Loreto, nie zważając na fakt, że Ulian nie może już go słyszeć, a za świadków swojej mowy obrończej ma tylko drzewa. – Nie mogłem uwierzyć, że proroctwo Farawyna dotyczy... dotyczy człowieka, do tego jeszcze niegodnego łowcy głów zarabiającego na życie skalpowaniem innych stworzeń, podczas gdy ja, Loreto, ozdoba elfiego rodu, miałem odejść z pustymi rękami! To nie mogła być prawda! To wciąż nie może być prawda! Ja jestem królem, nie on! Czemu nie możecie tego zrozumieć?! Nie widzicie, co się tu dzieje? Naprawdę mnie nie rozumiecie...?

Głos Loreta załamał się, oczy napełniły łzami gniewu i zwątpienia jak już tak wiele razy. Nikt jednak nie słyszał jego lamentów – wokół był tylko gęsty las obojętnie przełykający krzyki księcia. Wygnany z miasta elfów Loreto wcale nie życzył sobie bowiem, by miał go kto słuchać – po prostu wciąż szedł przed siebie. Kierunek był mu obojętny, a za każdym razem, gdy natrafiał na jakąś osadę, z powrotem zagrzebywał się w samotność lasów i gór. Nie potrzebował towarzystwa, tym bardziej towarzystwa ludzi. Zaś najmniej potrzebne mu było towarzystwo orków ponoszących w niemałej mierze winę za jego los.

Błąkał się wciąż dalej i dalej gnany bezmierną złością, w równej mierze co on nieznającej swego celu ani przeznaczenia. I gnała go zraniona duma.

Początkowo Loreto pragnął, by pojawił się jakiś troll i zakończył jego nędzny książęcy byt jednym ciosem potężnej maczugi – ale potem, gdy w leśnym poszyciu rzeczywiście coś trzasnęło i chrupnęło, szybko uciekł w przeciwnym kierunku. Przegrał – nie dało się zaprzeczyć. Zabrano mu wszystko, co kiedykolwiek coś dla niego znaczyło – to fakt. Lecz kto powiedział, że kiedyś nie powróci? Powróci odebrać, co mu się należy, i zemścić się na tych, co mu to wszystko zrobili: na człowieku Corwynie, który bezprawnie zawłaszczył koronę, na delfini Alannah, która będąc kiedyś jego ukochaną, sromotnie go zdradziła, i na dwóch obrzydliwych orkach, które podstępnie pokrzyżowały jego plany.

Ich imion Loreto już nie pamiętał, lecz wygląd tych kreatur na trwałe wyrył się w jego pamięci – rozpoznałby owego chudzielca i grubasa wśród tysięcy innych poczwar. Wizja, że kiedyś ich odnajdzie i wywrze srogą zemstę, napełniała wygnańca prawdziwie książęcą siłą, zdającą się jeszcze rosnąć z dnia na dzień. Do początkowego gniewu dołączyła wkrótce bezgraniczna nienawiść – coś bardzo nieelfiego – i dawniej Loreto sądził, że nic nie poniżyłoby go do takich uczuć. Teraz znał już lepiej samego siebie i z każdym krokiem stawianym na wilgotnym, spróchniałym leśnym poszyciu, z każdym upadkiem, kiedy ranił się krwawo, z każdym oddechem, kiedy smakował gorycz wygnania, jego nienawiść rosła.

Gdy tak się błąkał, odmalowywał sobie w krwawych kolorach, co zrobi z orkami, gdy tylko ich dopadnie. Upokorzy, będzie torturował i dręczył – każdy ból i każde poniżenie, które z ich powodu musi wycierpieć, odda im z nawiązką.

I nie tylko im.

W szczupłej piersi Loreta płonęła również nienawiść do Corwyna. Także do Alannah, zbiegłej ukochanej, która przedłożyła spoufalenie się z – tfu! – człowiekiem nad wierność jemu, księciu. Oraz oczywiście do wszystkich elfów, które go wygnały i odmówiły mu prawa do korony. Niech sobie wyruszają do Dalekiego Brzegu – przynajmniej nie będzie musiał na nie patrzeć.

– Jestem królem, żebyście wiedzieli! – krzyknął w górę ku ciemnym koronom drzew. – Ja i nikt inny! Ja jestem prawowitym dziedzicem Tirgas Lan!

Na czoło wystąpił mu zimny pot, oczy przybrały gorączkowy blask. Wyczerpujący marsz i ciągnąca się od miesięcy banicja zostawiły ślady – rany głębsze niż owe powierzchniowne zadrapania szpecące bladą skórę elfa. Również rozum Loreta doznał szwanku i z każdym atakiem nieopanowanej nienawiści, z każdym wybuchem gniewu, z każdym jazgotliwym wrzaskiem coraz cieńsza była granica oddzielająca świadomość księcia od upadku w mroczne głębie.

W takim stanie był Loreto, gdy raptem z lewej strony dobiegł go jakiś szmer.

Rozum strąconego księcia może i cierpiał, jednak jego zmysły podczas banicji nawet się wyostrzyły. Przystanął gwałtownie i nadstawił uszu.

Szmer powtórzył się – donośny trzask, a po nim szuranie. Co tam szuranie, szurgot wprost niesamowity!

Leśny troll?!

Mimo swego stanu Loreto był pewien, że spotkanie z trollem będzie oznaczać kres jego mściwych planów. Jak wiele razy przedtem spróbował cichutkiego odwrotu, jednak trzaski i chrzęst rozlegały się tuż za nim.

Na brednie Farawyna, zastanawiał się gorączkowo elf, co to jest? Co prześladuje mnie w tym lesie?...

Gorączkowo się rozglądając, próbował przeniknąć wzrokiem gęstwinę – daremnie, nie pomagał nawet ostry wzrok elfa. Loreto przyspieszył, torował sobie drogę wśród paproci i krzewów rozdrapujących mu dłonie i twarz. Jednak prześladowca – ktokolwiek to był czy też cokolwiek to było – najwyraźniej wciąż deptał mu po piętach. Zdyszany książę obejrzał się przez ramię, lecz znów nie zdołał nic dojrzeć. Potem hałas ucichł równie niespodziewanie, jak się zaczął.

– Kimkolwiek albo czymkolwiek jesteś – wysyczał przez zęby Loreto – masz szczęście, że twoja droga nie skrzyżowała się z drogą króla elfów. Jednym jedynym uderzeniem, jednym jedynym spojrzeniem mógłbym cię zniszczyć. Masz nieopisane szczęście...

Przeciwnik zapewne przeraził się nie na żarty i zastygł skulony w zaroślach, bo już żaden szmer nie dotarł do uszu Loreta. Odczekał więc jeszcze chwilę i ruszył dalej. Wkrótce zaczęło zmierzchać i przez gęsty dach liści przenikało niewiele światła. Nad czubkami drzew można było zobaczyć krwistoczerwone niebo, co z dawien dawna oznaczało zły omen.

– Tej nocy popłynie krew – nie wątpił książę i zachichotał głupkowato. Potem zaczął rozglądać się za miejscem na nocny postój.

Podczas długich miesięcy nieustannego wędrowania docenił biwakowe zalety koron drzew, nie gorsze były również puste pnie albo skalne nawisy dające ochronę przed wiatrem i deszczem. Tym razem elf banita znalazł w końcu miejsce na nocleg między kilkoma grubymi, obumarłymi korzeniami – do tego jeszcze trafił na nieco półzgniłych, zarobaczonych grzybów, które w swoim szaleństwie uznał za królewską wieczerzę i zjadł, nie przejmując się mdłościami. Ziewając, chciał umościć sobie na mchu legowisko – gdy znów usłyszał te same alarmujące trzaski, które prześladowały go wcześniej.

– Co się dzieje? – wysyczał Loreto i odwrócił się. – Kto pozwala sobie zakłócić spokój kró...?

Urwał w pół słowa, gdyż zarośla rozchyliły się i coś z nich wyszło – coś tak groteskowego i niepojętego, że nawet on mimo obłędu zrozumiał, że coś takiego nie ma prawa istnieć.

Wygnany książę elfów zamarł w bezruchu jak skamieniały, gdyż przeciwny naturze stwór napawał go wprost śmiertelnym strachem. I w dodatku wpatrywał się swymi nabiegłymi krwią ślepiami prosto w Loreta, ale w ich spojrzeniu była osobliwa obojętność – ociężały spokój istoty nieopisanie starej, która wszystko widziała i nic jej nie dziwi. Możliwe, że przemierzała te lasy już od początku świata, trzymając się z dala od bezsensownych dążeń śmiertelników – czyli tak jak Loreto. Ta myśl trafiła wygnanego księcia elfów jak cios krasnoludzkiego topora: choć on i to stworzenie wyglądem tak się różnili – w pewien sposób byli do siebie niezwykle podobni. Loreto miał uczucie, że rozumie tę istotę, której niesamowite cielsko wytoczyło się z gęstwiny. Czuł, że coś ich łączy i że to nie przypadek skrzyżował ich drogi tu i teraz.

Wyciągnął rękę, dotknął stwora, którego liczne oczy spoglądały w dół na księcia...

I w tym momencie poczuł nienawiść!

Spadła na niego jak burza – nienawiść w tak czystej postaci, jakiej nie czuł nigdy wcześniej. Jego własny gniew i żądza zemsty tonęły w niej niczym pojedyncze płomienie w szalejącej pożodze. Loreto wyczuł, że roztapia się i staje jednym z obrzydliwą kreaturą, i jakoś nie gorszyło go to, choć przez całe życie myślał tylko o sobie i swojej własnej korzyści. Oto znalazł spełnienie, dokładnie tak, jakby po długiej podróży dotarł do Dalekiego Brzegu... W tym momencie poniżej nieruchomych oczu otwarła się gardziel uzbrojona w zabójcze zęby, która mogłaby pochłonąć elfa jednym jedynym kłapnięciem.

W tej samej chwili, gdy Loreto spojrzał w szeroko otwarty pysk stwora, zerwała się cienka nić przytrzymująca rozum elfa i chroniąca go przed runięciem w przepaść obłędu. Książę elfów krzyczał jak oszalały, kiedy ciemna gardziel opadła, zamknęła się i połknęła go całego...

W innym miejscu, daleko, Alannah, królowa Tirgas Lan, przestraszona poderwała się ze snu.

Potrzebowała kilku chwil, by w półmroku swej sypialnej alkowy ocknąć się i przyjść do siebie. Oddychała pośpiesznie, jej wysokie czoło zrosiło się kroplami potu. Dopiero gdy dostrzegła obok znajomą postać swego małżonka Corwyna śpiącego mocno i głęboko, jego pierś unoszącą się w regularnym oddechu, uspokoiła własne serce. Znów miała ten sen, który prześladował ją już od jakiegoś czasu i nawiedzał noc w noc, gdy tylko zamknęła oczy.

Loreto...

Wspomnienie dawnego ukochanego, zdradliwego księcia elfów, martwiło Alannah i zastanawiała się, co ten sen może znaczyć. Zbyt długo była strażniczką tajemnicy swego ludu, zbyt mocno naznaczyły ją własne doświadczenia, zbyt wielka była jej wiedza o przeszłości, by mogła tak po prostu uznać swoje sny za zwykłe mary.

Refleksy światła w mroku dziejów – tak nazwał je kiedyś prorok Farawyn. Jeśli jego słowa są prawdziwe – tak jak prawdziwe okazało się wszystko, co spisał w swojej księdze – Ląd czekały ciężkie czasy. Alannah spojrzała na leżącego przy niej Corwyna i ogarnęła króla Tirgas Lan serdecznym, niemal współczującym spojrzeniem.

Uznała, że pora działać...

KSIĘGA 1

KUNNART ANN OUR

(ZAGROŻENIE ZE WSCHODU)

Rozdział 1 – DA KOUN-KINISH’HAI

Nuda.

To było słowo najtrafniej opisujące ich stan.

Zamknięci w czterech ścianach jaskini, dni wlokły im się bez końca wypełnione obżarstwem i opilstwem już od dłuższego czasu.

Czasu...

W tym miejscu świata czas nic nie znaczył, jakby nie płynął, ale pluskał sobie niczym krew z rozciętej szyi gnoma.

Czasem, gdy się budzili, nie byli pewni, czy wciąż słyszą bicie własnych serc, bo od mnóstwa posokowego piwa dudniło im we łbach tak gromko, jakby tysiąc oszalałych krasnoludów waliło tysiącem młotów w tysiąc kowadeł. Wyobrażali sobie wtedy, że mroczna otchłań Kurula już dawno ich pochłonęła i że ich czyny przeszły do legendy.

Jest tylko jeden problem – nie wpadną do otchłani Kurula, w każdym razie póki co nie. Choćby dlatego, że nie muszą już ryzykować własnym życiem. Ich wielka przygoda znalazła szczęśliwe zakończenie przed ponad tuzinem księżyców i jeśli w ogóle umrą, to z przeżarcia. Albo od posokowego piwa, które tak mroczy ich zmysły, że kiedyś nie odnajdą drogi powrotnej do sochgal* (* W trosce o Czytelników, którzy wciąż mają kłopoty z orczą mową, polecamy Załącznik A na końcu książki, a zwłaszcza Słownik orczo-polski. [Przyp. red.]). Albo na którejś z wystawnych uczt tak się przeżrą, że nawet najdłuższy pas nie wystarczy, by uchronić ich napchane brzuchy od pęknięcia. Rozlegnie się wtedy grzmiący huk i z Balboka i Rammara, wodzów bolbougu, nie zostanie nic prócz pomarszczonej, żylastej, usianej wrzodami skóry, popękanych żeber i błotnistej kałuży flaków.

Niezbyt budująca perspektywa.

W początkach swego panowania Rammar rozkoszował się siedzeniem na obciągniętym futrem warga tronie w największej i najciemniejszej jaskini w wiosce, w otoczeniu gór złota i szlachetnych kamieni, które jego brat i on zdobyli. W ludzkim języku było na to inne słowo, nawet nie tyle słowo, co idiotyczny idiom: ukradli. Jednak Balbok i Rammar wiedzieli jedno – tak czy owak podstępem i wyrafinowaniem sobie na ów skarb zasłużyli!

Życie wodza orków polegało głównie na wysyłaniu hord wojowników i czekaniu na ich powrót. W tym czasie do obyczaju należało uleganie kaprysom i napychanie brzucha smakołykami wszelkiego rodzaju – poczynając od świeżo faszerowanych pijawek, przez duszone gnomie mięso i zrazy z trolla, aż po bru-mill, tradycyjną potrawę orków. Do tego popijano beczkami posokowe piwo podawane w wielkich kuflach z czaszek. Brzuch Rammara, i tak już tłusty, w następstwie tego trybu życia jeszcze się powiększył. Kolczuga dawno już była za ciasna, ale skórzany napierśnik wciąż pasował, a wylewające się spod niego cielsko tylko dodawało wodzowi dostojeństwa. Podobnie jak utrata szyi – teraz wielki łeb orka zdawał się wyrastać wprost z tułowia.

Niestety małe świńskie oczka utraciły swój podstępny błysk. Ich spojrzenie stało się zmęczone, nie podniecał ich już widok zdobytego/skradzionego/zasłużonego złota, a jelita i żołądek były obojętne na specjały kuchni orków. Gruby wódz tęsknił za odmianą – choć nigdy w życiu nie powiedziałby tego głośno.

– Co mówisz, głupku? – zwrócił się do brata.

Ten leżał niedbale na drugim tronie, również wyścielonym futrem warga, ale nieco mniejszym niż tron Rammara. Nie był to również oryginał, na którym jeszcze przed rokiem spoczywał śmierdzący asar wodza Graishaka. Jednak okoliczność, że Balbok przerastał swego brata o głowę, rekompensowała różnicę wysokości ich dostojnych siedzisk. Poza tym był nie tylko wyższy, ale mimo obfitości minionych miesięcy nadal nieporównanie chudszy od Rammara.

– Co mam powiedzieć, Rammar? – odpowiedział pytaniem Balbok, na którego głowie chwiała się pogięta, zdobiona szlachetnymi kamieniami złota korona. Jego wąska twarz była jakby dłuższa niż dawniej i również w jego oczach odbijała się nieskrywana nuda.

– Czy to nie wspaniałe życie? – rzucił Rammar na przekór własnym wątpliwościom. – Siedzimy cały dzień na naszych asar’hai i wydajemy rozkazy. Kiedy chce nam się pić albo jeść, wystarczy zawołać o posokowe piwo albo brumill. A kiedy mamy wzdęcia, pierdzimy i bekamy ile wlezie. Co piękniejszego może istnieć dla orka z prawdziwej śmierci i rogu?

– Nie wiem, Rammar – odpowiedział zamyślony Balbok. – Ostatnio muszę wypić dość dużo posokowego piwa, żeby mieć porządnego rausza, a i bru-mill kiedyś mocniej palił mnie w gardle. Tak, i jeśli mam być całkiem szczery, pierdzenie i bekanie też sprawiało mi dawniej więcej radości.

– Co ty wygadujesz? – Tłusty brat spojrzał na chudego brata z niedowierzaniem. – Straciłeś rozum, ty nędzny umbalu? Zatopiłeś w piwie tę marną odrobinę mózgu, jaką miałeś?

Douk – odparł Balbok i spuścił wzrok z pewnym poczuciem winy. – Ale jeśli mam być szczery, Rammar...

– Nie, nie masz! – warknął ten. – Orkowie nigdy nie są szczerzy, kłamią i oszukują. Prawda interesuje mnie tyle, co mokre shnorsh, tym bardziej kiedy pochodzi z twojego szkaradnego pyska!

Balbok po każdym słowie tego łajania był coraz mniejszy i mniejszy, aż głowa zdawała mu się wyrastać wprost z ramion jak Rammarowi. Ponieważ do cech Balboka zawsze należał upór, mimo wszystko dopowiedział zdanie do końca:

– ...ja się trochę nudzę – wyznał cicho, niemal szeptem.

– Ty co robisz?!

– Nudzę się – powtórzył Balbok głośniej i wyraźniej. – Dawno już nie wyprawialiśmy się polować na trolle albo masakrować gnomy.

– Bo mamy po temu dobre powody – potrząsnął głową Rammar. – Zapomniałeś, jakie to niebezpieczne? Trolle nie mają zwyczaju certolić się z orkami i rozwalają im łby maczugami. A gnomy strzelają zatrutymi strzałami i uważają za śmieszne, kiedy zjedzą któregoś z naszych.

– Tak jak my ich. – Balbok szeroko się uśmiechnął. – To właśnie jest w tym takie fajne.

– Fajne? – Rammar skrzywił się szpetnie. – Co w tym takiego fajnego?

– No cóż... – Chudzielec przesunął koronę do przodu i w zamyśleniu podrapał się w rzadko owłosioną potylicę. – Raz my ich pożeramy, innym razem oni nas. Zawsze tak było.

– Ale teraz już nie. – Grubas uniósł pouczająco paluch z długim pazurem. – To już za nami. Bieganie po lesie i polowanie na zielonokrwistych zostawiamy teraz innym. Po wszystkich dzielnych czynach, jakich dokonaliśmy, nie musimy już się więcej tym trudzić.

– Wiem – westchnął Balbok.

– Rozejrzyj się tylko. Popatrz tylko na to całe złoto i szlachetne kamienie. Nie przyszło do nas samo, walczyliśmy o nie. Z gnomami, trollami, elfami, lodowymi barbarzyńcami i sam już nie wiem z kim. A na koniec nawet pomogliśmy temu przeklętemu łowcy głów i jego elfiej przyjaciółce w zdobyciu całego cholernego królestwa.

– Wiem – jeszcze raz powiedział Balbok. Nie dało się nie dosłyszeć melancholii w jego głosie.

– Do kroćset, co się z tobą dzieje?! – wrzasnął więc Rammar. – Nie musimy już nikomu nic udowadniać. Wróciliśmy do bolbougu jako zwycięzcy obładowani górą skarbów. Pokonaliśmy zdrajcę Graishaka i należał nam się tron wodza, a ponieważ ja z natury jestem wspaniałomyślny, zgodziłem się, żebyś jako mój brat mógł rządzić razem ze mną.

– To niezupełnie tak było – sprzeciwił się Balbok. – To ja zabiłem Graishaka, dobrze o tym wiesz.

– Ach tak?! – Rammar wbił w brata ponure spojrzenie i wyszczerzył groźnie kły. – To czemu ja tutaj siedzę, jeśli tak było, ty nędzny umbalu?

– Bo po powrocie do bolbougu powiedziałem, że zrobiliśmy to obaj – wyjaśnił naiwnie Balbok. – Zrezygnowaliśmy z przyjęcia imienia naszego poprzednika, bo ten śmierdzący zdrajca knuł z gnomami, i od tego czasu wspólnie rządzimy bolbougiem, przecież wiesz.

Szerokie czoło Rammara zmarszczyło się. Czy naprawdę zapomniał o tej małej, ale decydującej różnicy, czy specjalnie ją pominął, nie można było poznać po jego minie.

– A co mi tam! – parsknął. – Najważniejsze, że zwyciężyliśmy i nie byłoby tutaj tego wszystkiego, gdybyśmy obaj nie dowiedli wybitnej odwagi i dzielności. – Wskazał na złote, wypełnione po brzegi diamentami i innymi kosztownościami wazy i misy ze szlachetnych metali, dość pogięte, gdyż bracia lubili obrzucać się swoim bogactwem w najdosłowniejszym sensie tego słowa.

Korr – przyznał Balbok.

– Po co mielibyśmy znów jak kiedyś łazić po krzakach i ryzykować nasze asar’hai w bezsensownym polowaniu na gnomy? To poniżej naszej wodzowskiej godności.

– Niestety – westchnął chudy ork tak cicho, że brat nie mógł go zrozumieć.

– Naszym zadaniem jest siedzieć tu i czekać, aż wrócą hordy wojowników. Bierzemy sobie z łupu, co nam się podoba, a kiedy któryś z dowódców ma pecha, to ścinamy mu łeb ku chwale Kurula. To wszystko.

– Wiem... – Balbok znów westchnął.

– Zapomniałeś? Kiedyś mogliśmy tylko marzyć o tym, że będziemy siedzieć w tej jaskini i od rana do nocy tylko się opijać i obżerać. A teraz, gdy to wszystko się stało, nie będę tego niszczył, ty nędzny umbalu! – zdenerwował się Rammar... nie, był po prostu wściekły, że jego brat odważył się powiedzieć głośno to, o czym on sam zabronił sobie nawet myśleć. Rozejrzał się po jaskini i dodał tonem skargi: – Do kroćset, czemu tu tak cicho? Gdzie jest bard? Dawać tu śpiewaka, ale już, bo zaraz wpadnę w saobb!

Nie wiadomo, czy sprawił to autorytet Rammara, czy obawa, że naprawdę może wpaść w ów sławny stan amoku, z którego ork zwykle może wyjść, dopiero gdy sam straci życie albo kogoś zabije. W każdym razie jeden z falhok’hai, najlepszych i najsilniejszych wojowników plemienia tworzących przyboczną gwardię wodzów, usłyszawszy życzenie władcy, skłonił się gorliwie i zniknął, by po krótkiej chwili rzeczywiście wrócić do jaskini z obdartym orkiem, którego łysa czaszka usiana była licznymi pryszczami, a dłoń ściskała złotą lutnię.

– No, jesteś wreszcie! – warknął rozdrażniony Rammar. – Dalej, zagraj coś, żeby mnie zabawić. Zaśpiewaj pieśń sławiącą czyny Rammara Gniewnego, natychmiast!

K...korr – wyjąkał onieśmielony bard i już w następnej chwili zaczął brzdąkać na instrumencie. Brzdąkać w jak najgorszym tego słowa znaczeniu, gdyż lutnia była stworzona dla filigranowych dłoni elfa, nie łap orka. A ponieważ „bard” nie znał się również zbytnio na muzyce – Rammar wyznaczył go po prostu z braku prawdziwego minstrela – stosownie do tego brzmiały tony, jakie wydobywał z instrumentu. Niezliczony już raz zaintonował skrzekliwie pieśń sławiącą wielkie czyny Rammara, napisaną zresztą przez samego wodza – w zaawansowanym rauszu po posokowym piwie...

Daleko w Stęchłej Marchii, tam mieszka dzielny
i wielki ork,
Rammar jego imię, Gniewnym go zwą.
Trwożą się przed nim gnomy i każdy troll wielki,
Boją się go ludzie, krasnoludy i elfy.
Dzida jego od krwi wrogów czerwona,
a jak popadnie – czarna lub zielona.
Dzielnie sprawił się z gnomami,
Kiedy skradły łeb Girgasa.
Rammar i jego brat, Balbok Brutal, rządzą nami,
Bo tropili zielonokrwistych aż do ich twierdzy
po lasach.
Spotkali tam Ruraka Maga, spienionego z wściekłości,
A on...

Bard przerwał raptownie, gdy przez jaskinię przeleciała złota waza i trafiła go w łeb. Szlachetne kamienie, którymi była napełniona, rozsypały się na wszystkie strony, ork opuścił lirę, zatoczył się do tyłu i ledwie ustał na nogach.

– Ile razy muszę ci jeszcze powtarzać, że zmieniłem ten wers?! – ryknął Rammar, bo to on rzucił wazę. – Ma być „spienionego z wściekłości, śmierdzącego, chytrego”. Wszystko inne brzmi o wiele za dobrze dla tego podającego się za czarownika śmierdziela. Dotrze to do ciebie w końcu?

T...tak, wielki Rammarze – odpowiedział bard, z trudem odzyskując równowagę. Uniósł lirę i kontynuował:

...Spotkali tam Ruraka Maga, spienionego
z wściekłości, śmierdzącego, chytrego,
A on tak rzekł do Rammara, wodza naszego:
„Zamienię mapy Shakary na łeb Girgasa.
Jak łba nie dostaniesz, nie masz po co wracać”.
Rammar wyruszył jak zawsze nieustraszony,
Walczył zwycięsko z ghulami i barbarzyńcami
jak szalony
I przebył Flaki Torgasa, a dalej wśród wiecznych
lodów elfi ród siedział.
Tam się dowiedział,
Że Rurak spieniony, śmierdzący, chytry mag
Wrobił ich i mapa Shakary wcale nie istnieje, wszak...

Ponownie przerwano występ śpiewakowi – tym razem jednak nie z powodu Rammara, ale wrzawy, która nagle rozległa się przed jaskinią wodzów.

Dobiegły ich podniecone krzyki, przekleństwa i gniewne wyzwiska, do tego zagrzewające do ataku ryki faihok’hai. Coś musiało się stać...

– Co tam?! – krzyknął gniewnie Rammar i chciał poderwać się rozwścieczony, jednak ogromna masa ciała przytrzymała jego asar na tronie jakby tam przyrósł. – Kto się odważa przerywać pieśń mojego barda? Czy ci przeklęci umbal’hai w ogóle nie znają się na sztuce?

Odpowiedział mu jeden z gwardii przybocznej, który wbiegł do jaskini.

– Wielcy wodzowie – zaczął z ukłonem – są nowiny.

– Jakiego rodzaju? – warknął Rammar.

– Wrócił Kursa ze swoją bojową hordą. Przyprowadzili jeńca.

– Jeńca? – zainteresował się Balbok, rad z odmiany. – Gnoma? Trolla?

– Człowieka – odpowiedział wartownik.

Ta wieść zaskoczyła obu braci. Ostatnimi czasy bardzo rzadko zdarzało się, by do Stęchłej Marchii zabłąkał się ach-gosh-bonn, mlecznogęby. Zbyt rzadko, jak na gust Balboka, który uważał ludzkie mięso za prawdziwy przysmak.

Rammar nie podzielał tego upodobania. Inaczej niż większość orków nie przepadał za ludzkim mięsem – wprost się nim brzydził. To była jednak tajemnica braci, która nikogo innego nie powinna obchodzić. Rammar Gniewny nie chciał przecież, by szydzono z niego za plecami i nazywano lus-irk, pożeraczem warzyw...

– Dawajcie tu tego człowieka! – rozkazał i faihok zniknął w mgnieniu oka.

– Czy to nie podniecające? – spytał Balbok i wyczekująco przesunął się na swoim tronie tam i z powrotem jakby go asar swędział. – Nareszcie w bolbougu znów coś się dzieje.

Rammar pokręcił głową zatroskany.

– Pojawienie się w Stęchłej Marchii człowieka jeszcze nigdy nie wróżyło nic dobrego.

Naiwne rysy twarzy Balboka rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

– Właśnie o to mi chodzi...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...