Po latach oglądania najrozmaitszych kinowych i telewizyjnych produkcji poczyniłem pewne spostrzeżenie – oprócz “Gwiezdnych Wojen”, “Zabójczej Broni” i serii filmów o agencie 007, żadna kontynuacja filmowej sagi o numerze wyższym niż 3 nie była dobra. Niestety, czwarta część opowieści o Obcym pt. “Alien: Ressurection” nie jest wyjątkiem od tej reguły, co na przestrzeni lat potwierdzały najrozmaitsze recenzje oraz odgłosy pękających z bólu serc fanów i kineskopów tłuczonych rzuconym w przypływie wściekłości klapkiem.
"Obcy – Przebudzenie", bo pod taką nazwą pojawił się w Polsce, wszedł na ekrany kin w 1997 roku, rok później zaś pojawił się nad Wisłą. Był najkrótszą (109 minut) i najdroższą (70 mln $ budżetu) ze wszystkich czterech odsłon sagi o tytułowym potworze. Jej akcja toczy się dwieście lat po wydarzeniach z poprzedniej części, na kosmicznym okręcie wojennym USM "Auriga", będącym jednocześnie wojskową stacją badawczą. W tym oto miejscu zespół biologów prowadzi badania nad Obcymi, których w zadziwiający sposób udało się odtworzyć dzięki sklonowaniu samej Ripley. Bardzo szybko okaże się, że Obcy, którzy niejako powstali z martwych, nie nadają się na materiał eksperymentalny.
Reżyser Jean-Pierre Jeunet nadał swej produkcji wygląd zupełnie inny od poprzednich części horroru. Oglądamy Obcych przez laboratoryjną szybę, gdzie dokładnie możemy przyjrzeć się każdemu zębowi z osobna, dostrzec każdy szczegół i precyzyjnie zbadać potwora, który dotąd przerażał nas wyskakując niespodziewanie z szafy, dziury w suficie czy szybu wentylacyjnego. Całkowicie zmieniono sposób, w jaki oświetlano kolejne sceny i pomieszczenia. Wszechogarniający mrok trzech pierwszych "Alienów" zastąpiło zimne światło naukowych pracowni i korytarzy, w których bez problemu dostrzeżemy wszystkie szczegóły otoczenia. Poza tymi, dla niektórych kosmetycznymi, zmianami, pojawił się także nowy rodzaj Obcego – tzw. "Newborn", przedziwna hybryda człowieka i tytułowego straszydła. Co więcej, sama "wskrzeszona", sklonowana Ripley przejęła część cech Obcego, takich jak nadzwyczajna siła, refleks czy charakterystyczny dla tych istot instynkt, jednocześnie zachowując wszystkie wspomnienia ze swych wcześniejszych potyczek.
Owe zmiany są dowodem dużej odwagi reżysera podejmującego się stworzenia kontynuacji tak wyjątkowej opowieści. Mogłyby one świadczyć o tym, że zamiast powielać sprawdzone schematy, Jeunet nadał swej pracy nową jakość, oryginalność i świeżość. Mogłoby wpłynąć to bardzo pozytywnie na odbiór całości przez fanów, czekających niecierpliwie na kolejne starcie z ich ukochanym koszmarem. Mogłoby, ale niestety tak nie jest.
Pierwszym i największym błędem twórców "Alien: Ressurection" była zamiana przerażenia w zniesmaczenie. Nie mamy czego się bać, nie ma też po temu żadnej dobrej okazji. Obserwujemy Obcych niczym zwierzęta w zoo, które nawet po wydostaniu się z klatki nie mają możliwości skryć się w ciemnościach, w których mogłyby zaskoczyć widzów i bohaterów. Zamiast tego jesteśmy epatowani obrazami zdeformowanych klonów Ripley, przegryzanymi czaszkami czy wstrętnym "Newbornem", który w wersji początkowej posiadał nawet – nie wiadomo po co – męskie i żeńskie genitalia na wysokości żołądka. Oczywiście, brzydota Obcego była jednym z elementów składających się na wzbudzany przez niego strach, lecz w tym wypadku oglądany film z niezrównanego kina grozy przeradza się momentami w kino typu "gore".
Kolejną, po wymienionych wcześniej zmianach, wadą jest nijakość większości postaci epizodycznych. Uwydatnia się to zwłaszcza poprzez analogię do "Aliens", gdzie cały oddział Marines towarzyszący głównej bohaterce naprawdę dobrze wpasowywał się w nastrój filmu. W "Alien: Ressurection" wszyscy żołnierze USM "Auriga" znikają, nie wiadomo jak ani gdzie, jeszcze przed połową seansu.
Tym, co nie zmieniło się na gorsze ani w żaden inny sposób, jest oprawa muzyczna. Genialny Jerry Goldsmith, znany nam świetnie z najwcześniejszej odsłony wyreżyserowanej przez Riddleya Scotta, podtrzymał wysoką jakość utworów towarzyszących rozwojowi akcji. Jeśli chodzi o kreacje głównych postaci, to Sigourney Weaver bardzo dobrze oddała zmieniony, nieco zwierzęcy charakter "nowej" Ripley. Podobnie Winona Ryder czy jeden z najbrzydszych aktorów Hollywood – Ron Perlman, zaprezentowali się przyzwoicie. W oglądanych przez nas scenach nie zabraknie także typowego dla tej serii humoru. Wysoki budżet produkcji spożytkowano bardzo rozsądnie. Efekty specjalne stoją na niezmiennie dobrym poziomie i nawet dziś oglądamy je bez cienia zażenowania. Wszystkie hydrauliczne kukły, manekiny czy ogromna podwodna kuchnia, którą napełniano wodą przez tydzień i w której dwoje aktorów nieomal utonęło podczas kręconej w niej sceny, tworzą naprawdę pozytywne wrażenie.
"Alien: Ressurection" zebrał mnóstwo złych recenzji, z których część mieszała reżysera i scenarzystę z błotem (lub, bardziej adekwatnie do tematu – z kwasem). Osobiście nie wpisuję się w ów nad wyraz krytyczny nurt ocen, ze względu na wszystkie wymienione wcześniej zalety. Niewątpliwie jednak czwarta część "Obcego" jest najsłabszą ze wszystkich, na co wskazuje chociażby fakt, iż nie zdobyła ani jednej prestiżowej nagrody na żadnym festiwalu. Właśnie przez wzgląd na opisane wady, "Przebudzenie" to najrzadziej oglądana przeze mnie odsłona sagi – widziałem ją zaledwie pięć razy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz