Fragment książki

13 minut czytania

Nic tak nie przywołuje starych wspomnień jak autorytety z młodości. Nie mówię wcale, że te wspomnienia muszą być miłe. Są tylko stare i mają tę tajemniczą właściwość, że wpychają nas z powrotem w role, z których dawno już wyrośliśmy. Bywa, że takie wspomnienia są ciepłe niczym matczyna miłość. Częściej jednak działają mniej więcej jak dwudziestostopniowy mróz, od którego w pierwszej chwili zapiera nam dech w piersiach, potem wpadamy w lekkie otumanienie, aż w końcu przeszywa nas to paraliżujące zimno aż do szpiku kości.

Archaiczny archdruid, który właśnie podnosił się przy mnie do pozycji siedzącej, wywoływał bardzo niewiele ciepłych wspomnień. Poza tym, że był niesamowicie uzdolniony magicznie i dość inteligentny, to jednak charakteryzował się tak podłym charakterem, że naprawdę nie pozyskał sobie wielu przyjaciół w życiu, które – jak sądziłem dotąd – zakończył całe tysiąclecia temu. Gdy już splótł mnie z ziemią, a było to jeszcze przed naszą erą, mieliśmy okazję spotkać się ledwie kilka razy i żyłem w przekonaniu, że zmarł jak prawie wszyscy z mojej młodości. Jednak z niepojętych mi przyczyn Morrigan postanowiła przechować go te dwa tysiąclecia w Tír na nÓg i zaraz dotrze do niego, że wykonał niezłą podróż w czasie – bryzgając przy tym wokół śliną i kawałkami bekonu.

Mam nadzieję, że jeśli przyjdzie mi kiedyś skoczyć o dwa tysiące lat w przyszłość, przynajmniej będzie jeszcze istniał bekon.

Charakterystycznym dla siebie głosem – był to rodzaj wiecznie przytłumionego flegmą warczenia – mój archdruid wycharczał pytanie w języku staroirlandzkim. Będziemy się musieli jak najszybciej zabrać do nauki angielskiego. To jest, jeśli on chce móc się porozumiewać z kimkolwiek poza Tuatha Dé Danann i mną.

– Jak długo tkwiłem na tej cholernej wyspie, Siodhachan? Wyglądasz mi dość młodo, kurna. Na oko nie dłużej niż ze trzy, cztery lata, tak?

Oj, czekała go mała niespodzianka.

– Odpowiedzi udzielę ci w zamian za pewną informację. Jak się nazywasz?

– Jak się nazywam...?

– Zawsze zwracałem się do ciebie per Archdruidzie.

– No i słusznie się zwracałeś, gówniarzu. Ale skoro jużeś wyrósł niby na pełnego druida, mogę ci powiedzieć, czemu nie. Nazywam się Eoghan Ó Cinnéide.

Uśmiechnąłem się.

– Ha! Jak to zangielszczymy, wychodzi, że jesteś Owen Kennedy. Może być. Zadzwonię do Hala i załatwię ci odpowiednie papiery na to nazwisko.

– O czym ty gadasz?

– Być może to pytanie będziesz odtąd dość często zadawał. Słuchaj, Owenie... mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli będę się tak do ciebie zwracał, bo nie mogę przecież nazywać cię przy ludziach Archdruidem... prawda jest taka, że tkwiłeś na tej wyspie ponad dwa tysiące lat.

Posłał mi to miażdżące spojrzenie.

– Nie łaskocz mi dupy kurzym piórem. Poważnie pytam!

– Poważnie mówię. Morrigan umieściła cię na najwolniejszej Wyspie Czasu.

Owen przyjrzał mi się podejrzliwie i zrozumiał, że nie kłamię.

– Dwa tysiące?

– Tak.

Odruchowo zamachnął się ręką, żeby chwycić się czego popadnie. To była dość spora liczba, a fakt, że wyrwano go z jego świata, do którego nigdy już nie będzie mógł wrócić, stanowił głęboką, mroczną studnię, do której łatwo było wpaść raz na zawsze. Otworzył usta, coś wymamrotał, znów je otworzył. Czekałem cierpliwie, aż sobie to przemyśli. W końcu z braku innych opcji chwycił się mnie kurczowo.

– No to by wychodziło, że i ty tkwiłeś na jednej z tych wysp. Musiała cię tam wsadzić mniej więcej w tym samym czasie.

– Nie, ja nie przeskoczyłem tych dwóch tysiącleci w okamgnieniu, jak ty. Przeżyłem je rok po roku. A przy okazji nauczyłem się kilku rzeczy, o których nigdy ci się nie śniło.

– Teraz już wiem, że mnie tu próbujesz zrobić w kutasa – mruknął z powątpiewaniem. – Chcesz mi wmówić, że masz ponad dwa tysiące lat?

– To właśnie powiedziałem. Lepiej się przygotuj na jeszcze kilka szoków. Świat jest o wiele większy i bardzo się zmienił, odkąd go opuściłeś. Nigdy nawet nie słyszałeś przecież o Jezusie Chrystusie, Allahu, Buddzie, Nowym Świecie czy o tych piekielnych skrzydełkach Buffalo. Tak, czeka cię szok za szokiem.

– Pojęcia nie mam, co to niby jest szok.

Oczywiście, że nie miał. W życiu nie słyszał o elektryczności. Nieopatrznie wplotłem do mojego staroirlandzkiego słowo ze współczesnego języka irlandzkiego.

– Ale twój brak włosów jest dla mnie w każdym razie nie lada niespodzianką – dodał, wskazując moją dramatycznie przystrzyżoną czaszkę.

Trochę już mi odrastały włosy – musiałem je zupełnie zgolić w konsekwencji bliskiego spotkania z pewnymi faeriami, które chciały mi przeżuć skalp – ale dla Owena wyglądało to pewnie jak jakaś niezbyt rozsądna decyzja kosmetyczna.

– I co się stało z twoją brodą? Z tobą to mam dziewięć światów. Tak ma wyglądać mężczyzna? Wyglądasz jak chłoptaś, któremu zdechł szczur na gębie.

– Jak dla mnie może być – mruknąłem, żeby zamknąć temat. – Ale słuchaj, Owenie, nie wyświadczyłbyś mi przysługi?

– A co? Jestem ci jakąś winien czy jak?

– Gdyby nie ja, nadal tkwiłbyś na tej wyspie, więc wydaje mi się, że jednak tak.

Mój archdruid prychnął, otarł usta i w końcu udało mu się usunąć przylepione do nich kawałki bekonu.

– Czego?

Podwinąłem prawy rękaw, żeby pokazać mu ramię ze zniszczonymi na bicepsach tatuażami.

– Pewna mantykora tak mnie poharatała, że zupełnie nie mogę się teraz przemieniać z powrotem w człowieka, więc wolałbym nie przyjmować żadnej zwierzęcej postaci, póki tego nie naprawię. Nie podreperowałbyś mi tego?

Posłał mi wściekłe spojrzenie i zaraz na mnie naskoczył:

– Do stu Fir Darrigów, przecież nauczyłem cię, jak się poskramia mantykorę, tak czy nie?! Tylko mi teraz nie mów, że cię tego nie nauczyłem! To nie moja wina!

– Wcale nie mówię, że…

– Nawet pamiętam, że ci się to wcale nie podobało. – I piskliwym falsetem zaczął mi przypominać moje słowa: – „Niby kiedy spotkam jakąkolwiek mantykorę?”, mówiłeś. „Po co muszę się uczyć łaciny? Kiedy wreszcie będziemy się uczyć o rytuałach seksualnych?”.

– Hej, nigdy w życiu czegoś takiego nie powiedziałem!

– Nie musiałeś. Był taki rok, kiedy nie mogłeś do nikogo podejść z zaskoczenia, bo twoja fujara szła zawsze przed tobą i ludzie od razu wołali: „Patrzcie, idzie Siodhachan!”, a dopiero potem pojawiała się reszta ciebie. Całkiem jużeś o tym zapomniał?

Rozpaczliwie próbując wrócić do tematu nieco nowszych blizn – który był zdecydowanie bezpieczniejszy niż przykre wspomnienia z okresu dojrzewania – powiedziałem:

– Mantykora uderzyła tak szybko, że nie miałem szans jej poskromić.

– Zawsze są jakieś szanse.

– Nie, nie zawsze. Nie było cię tam i pewnie nigdy nie musiałeś radzić sobie z jadem mantykory. Wierz mi, rozbicie tych toksyn wymagało ode mnie pełnego skupienia. A gdy już sobie z nimi poradziłem, byłem tak osłabiony, że nie miałem żadnej nadziei na przetrwanie kolejnej dawki. Byłem poważnie ranny i nie miałem jak stawić jej czoła, nie odsłaniając się samemu na kolejny strzał. Jakakolwiek próba poskromienia jej skończyłaby się moją śmiercią. To i tak fuks, że wyszedłem żyw z tego spotkania.

– Dobra, dobra, ale czemu akurat ja? Nie możesz sobie poprosić innego druida o pomoc? Ja mam teraz całkiem sporo do nadrobienia.

Jakoś nie chciało mi się wspominać tak z miejsca o tym drobiazgu, że jesteśmy dwoma z trójki druidów, jacy chodzą po tym świecie. Przyjdzie jeszcze na to czas.

– To prawda, musisz sporo nadrobić. Mamy wiele do przegadania i powinienem nauczyć cię nowego języka, jeśli masz sobie sam dawać radę. A jedyny inny druid, któremu ufam, zajęty jest teraz innym projektem.

Granuaile tresowała właśnie swojego nowego wilczarza – Orlaith. Próbowała ją także nauczyć mówić, a przy okazji zajmowała się Oberonem. Naprawdę wolałem, żeby na razie nie rozmawiała z Owenem. Może potem, kiedy nauczę go współczesnych manier, ta znajomość jakoś się ułoży. Bo gdyby odezwał się do niej tak, jak miał w zwyczaju mówić do mnie, polałaby się krew – i to w większości jego.

Mój archdruid wzdrygnął się, westchnął i potarł sobie skronie, jakby miał potężną migrenę.

– A niech mnie Dagda, jeśli mnie nie suszy. Pewnie nie znasz jakiegoś miejsca, gdzie by się dało wypić coś innego niż woda?

– Jasne, że znam. Ja stawiam. Możesz już chodzić?

Spojrzałem na jego nogi, które połamały mu się podczas wyciągania z Wyspy Czasu. Już chwilę się leczył, przy czym proces ten był przyśpieszony dzięki uzdrowicielce Fand, magicznemu bekonowi Manannána Mac Lira oraz własnym mocom uzdrowicielskim Owena, ale nie miałem pojęcia, czy to wystarczy.

– Myślę, że tak. – Skinął głową. – Kości szybko się zrastają. To raczej mięśnie zajmują więcej czasu. Idźmy wolno, pijmy szybko.

Oparł się lekko na mnie i ruszył ostrożnie, ale udało nam się całkiem sprawnie zejść z barki i siąść w łodzi, którą przypłynąłem. Gdy dotarliśmy do brzegu rzeki, czekał nas już tylko krótki spacer do najbliższego drzewa splecionego z Irlandią. Stamtąd będziemy mogli przenieść się gdzieś, gdzie nie będzie brakowało różnych trunków w beczkach i miejsca, gdzie by można spokojnie pogadać. Dziwne, ale nawet miałem na to ochotę. Trudno było nie czuć odrobiny satysfakcji, że wiem teraz mnóstwo rzeczy, o których mój archdruid nie ma zielonego pojęcia.

Ktoś jednak nie chciał, żebyśmy sobie spokojnie pogadali. Gdy tylko nasza łódka wsunęła się na kamienie nabrzeża, rozległ się wściekły, piskliwy wrzask.

– Oi!

Prosto na nas pędził w podskokach jakiś szalony Fir Darrig – dosłownie w podskokach i dosłownie szalony, co potwierdzał jego wytrzeszcz oraz shillelagh, irlandzka ciupaga, którą wymachiwał wojowniczo na wszystkie strony, wyraźnie pragnąc przynajmniej zwrócić naszą uwagę, jeśli nie po prostu rąbnąć nas nią po łbach. Fir Darrigi mają nieco szczurze pyszczki, czerwone płaszcze i ledwie metr wzrostu, ale potrafią skoczyć na dobre półtora metra wzwyż i świetnie posługują się shillelaghami. Ich IQ można spokojnie wyrazić liczbą jednocyfrową, co być może wyjaśnia poniekąd, dlaczego zawsze zdaje im się, że mają co najmniej dwa metry wzrostu i wzbudzają grozę.

Zwykle jednak wystarczy rzucić im jakieś świecidełko, a natychmiast pochylą się nad nim z ciekawością, bo są małymi pazernymi goblinami i zbierają wszystko, co wyda im się cenne.

Miałem w kieszeni jakieś drobne, cisnąłem więc jedną z monet, tak żeby rozbłysła w słońcu, ale ku mojemu niepomiernemu zdumieniu Fir Darrig nawet na nią nie spojrzał. Z niepojętych dla mnie przyczyn byłem dla niego o wiele ciekawszy niż to świecidełko.

Zza drzew w dole rzeki wyskoczył kolejny, zobaczył nas i rzucił się w naszą stronę z głośnym:

– Oi!

Nie minęła sekunda, a pojawiły się trzy kolejne.

– Oi! Oi! Oi!

– Coś tu, kurna, nie gra – syknął mój archdruid.

I miał rację. Fir Darrigi to stworzenia samotne. Od czasu do czasu można się natknąć na dwie sztuki zderzające się pięściami, co należy do ich rytuałów godowych, podczas których – jeśli nie udało im się najpierw pozabijać nawzajem – przechodzą do zderzania się innymi rzeczami i przedłużania gatunku, ale nigdy w życiu nie widziałem trzech osobników naraz, a tymczasem atakowało nas ich właśnie pięć.

– Oi! Oi! Oi!

Oj. To by już było osiem.

Pierwszy stanowił oczywiście największe zagrożenie, splotłem więc pospiesznie węzeł między wełną jego schludnego czerwonego płaszczyka i mułem rzecznym, a ziemia przyciągnęła go do siebie czule. Nie zdążyłem jednak spleść mu płaszcza tak, żeby się z niego nie mógł wypiąć, no i wyszarpał się ze swojego odzienia i rzucił na nas zupełnie nagi, bo poza tymi płaszczami Fir Darrigi nie zwykły nosić żadnej innej odzieży. Był paskudny i brudny, a zza jego żółtych zębisk wydobywała się seria niespójnych warknięć. Poniewczasie pomyślałem sobie, że trzeba było do tego mułu spleść mu nie płaszcz, tylko jego shillelagh. Wyciągnąłem Fragaracha z pochwy i ruszyłem w jego stronę, bo teraz nie było już czasu na jakiekolwiek sploty.

Za mną Owen pospiesznie zrywał z siebie zniszczoną tunikę i spodnie. Nie miał żadnej broni – sam był bronią, jeśli się przemienił w swoją drapieżną postać.

– Odsuń się, synek, poradzę sobie z tym.

Obejrzałem się przez ramię, żeby go spiorunować wzrokiem.

– W tym stanie nie możesz przecież walczyć.

To go oczywiście jedynie rozwścieczyło.

– Kiedy nadchodzi czas na walkę, nikt cię nie pyta, czy jesteś w odpowiednim stanie! Trzeba być zawsze gotowym! Dzień, w którym nie będę gotów do walki, będzie moim ostatnim.

Pozbywszy się ciuchów, przemienił się w ogromnego czarnego niedźwiedzia i ryknął. To raczej zwróciło uwagę pierwszego Fir Darriga, który odpowiedział podobnym rykiem, odskoczył na lewo ode mnie, po czym odbił się od ziemi i skoczył wysoko z wyraźnym zamiarem roztrzaskania Owenowi czaszki za pomocą shillelagha. Odwróciłem się i popędziłem za nim, tak jak się biegnie za frisbee. Owen chciał stanąć na tylnych łapach, żeby zaatakować faerię, ale jego nogi ledwie przed chwilą zostały przecież całkiem porządnie połamane i zwyczajnie nie utrzymały ciężaru niedźwiedzia. Udało mu się tylko trochę podnieść, nim nogi się pod nim ugięły i runął na ziemię. Kiedy Fir Darrig się zamachiwał, celował w głowę Owena, a teraz nie zdążył na czas zmienić toru ciosu, gdy miś upadł, przez co trafił kijem w jego ramię i dopiero z niego zsunął się aż do niedźwiedziego ucha. To nieco ogłuszyło Owena, który zawył i wywinął się niezgrabnie faerii, ale ona już nie miała więcej okazji się zamachnąć. Udało mi się do nich dobiec i szybko wbić Fragaracha w faeryczny kark. Gdy ten Fir Darrig osuwał się na ziemię, obróciłem się, żeby stawić czoło pozostałym siedmiu.

Przywódca był jeszcze dobre trzydzieści metrów przede mną, a reszta za nim. Miałem więc jakieś pięć sekund do starcia, jeśli zdecyduję się czekać, aż do mnie dobiegną, a ciut mniej, jeśli popędzę im na spotkanie. Owen wciąż jeszcze dochodził do siebie po pierwszym ciosie w głowę i pewnie nawet nie zarejestruje następnego shillelagha, jeśli tylko dam któremuś szansę zbliżyć się do niego na odległość ciosu. Rzuciłem się więc w ich stronę z wielkim wrzaskiem, żeby skupiły się raczej na mnie niż na złym misiu. Owen naprawdę nie był gotowy do walki, choćby nie wiem jak się upierał, że jest inaczej. Pędziłem z mieczem uniesionym wysoko i zniżyłem go dopiero w ostatniej chwili, podcinając nogi tym, które nie skoczyły, żeby zaatakować mnie z góry. Te, które skoczyły, też się nie spodziewały, że się pochylę, więc przeleciały po prostu nade mną, ale udało mi się wpaść na trzy aż Fir Darrigi, które gdy tylko weszły w kontakt z moją żelazną aurą, skazane już były – jako istoty magiczne – na pełną dezintegrację. Nie musiałem nawet ich uderzać. Po prostu wydały przerażone okrzyki, gdy ich jestestwa spruły się cicho, a powietrze z wnętrza ich płaszczy wybuchnęło chmurą popiołu.

Zerwałem się na równe nogi mniej więcej w chwili, gdy pozostałe trzy faerie wylądowały na ziemi i obróciły się w moją stronę. Uniosłem Fragaracha, żeby osłonić się przed kolejnym atakiem.

Jeden z nich – najmniejszy i najsprytniejszy z tej małej zwinnej grupki – skoczył mi na brzuch, jeszcze gdy obracałem się w ich stronę, przez co straciłem równowagę i runąłem na piasek i kamienie nabrzeża. Oczywiście sam Fir Darrig wybuchnął i zniknął na wietrze, nim nawet dotknąłem ziemi, ale jego kumple mieli mnie już teraz jak na dłoni. Bystrością jednak nie grzeszyli – zamiast podejść mnie z boku i zaatakować shillelaghami jak drzewo do porąbania, skoczyli na mnie z wysoko uniesionymi kijami. Podrapali mnie przy tym pazurami, przygnietli tak, że straciłem dech w piersiach, ale i tak wyszli na tym gorzej niż ja. Rozpłynęli się w powietrzu, nim zdołali dokończyć zamach, a jedyne rany, jakie odniosłem, wywołane były tym, że spadły na mnie trzy kije i trzy brzydkie czerwone płaszcze. Zaniosłem się kaszlem od tego całego popiołu w powietrzu i obejrzałem na Owena, który był już trochę bliżej, ale jednak dobre dwadzieścia metrów od pola walki. Nastawił uszu, a jego morda wyrażała bezgraniczne niedźwiedzie zdumienie.

Nie podziękował mi za uratowanie mu tyłka ani nawet nie skomentował, że może całkiem nieźle poradziłem sobie z ośmioma Fir Darrigami. Tak się jednak szczęśliwie składało, że znałem go na tyle dobrze, żeby nie oczekiwać ani podziękowań, ani pochwały.

– Cożeś ty zrobił? – spytał, gdy tylko przemienił się z powrotem w człowieka. Dyszał ciężko. – Miały cię przygotowanego do zabicia i nagle wybuchły. Czemuśże nie zostawił mi choć paru?

Wstałem, otrzepałem się i postukałem w naszyjnik.

– Udaje mi się wciąż chodzić po tej ziemi między innymi dlatego, że mam ten amulet, młoda foka. Jest z zimnego żelaza i splotłem go z moją aurą, głównie dla ochrony magicznej. Ale przydatnym skutkiem ubocznym jest to, że dzięki niemu moja aura zabija faerie, jeśli mnie dotkną. Nazywają mnie przez to Żelaznym Druidem.

– Masz na szyi zimne żelazo? To jak niby rzucasz zaklęcia?

– To wymagało trochę eksperymentów, ale tak w skrócie masa żelaza jest na tyle mała, że dopuszcza

rzucanie zaklęć.

Owen chrząknął i machnął palcem na resztę naszyjnika.

– A te srebrne błyskotki po obu stronach, to co to niby jest?

– Charmsy. Pozwalają rzucać podstawowe sploty samymi poleceniami mentalnymi, bez używania głosu. Tak jest szybciej. Daje mi to pewną przewagę.

Znów chrząknął w zamyśleniu.

– I wszyscy druidzi teraz takie mają?

– Tylko ja. Ale to by znaczyło, że prawie wszyscy.

– Że co?

Brwi mojego archdruida – szalone, białe, włochate gąsienice, które spokojnie mogłyby mu służyć jako miotełki do odkurzania bibelotów – zjechały się na czole.

– Nie licząc Tuatha Dé Danann, a trudno ich liczyć, bo przecież powinni niby w miarę możliwości siedzieć w Tír na nÓg, chodzi po tej ziemi tylko troje, w tym nas dwóch.

– Zamknij ryj. To niemożliwe.

– Owszem. Rzymianie nas dorwali. Spalili wszystkie gaje na kontynencie i zaczęli polowanie. Nie mieliśmy jak przenosić się do innych krain, więc łatwiej nas było osaczyć. Pewnie coś o tym słyszałeś. Już za twoich czasów Juliusz Cezar był przecież w Galii.

Owen zamarł.

– Ano, pamiętam. Czyli Rzymianie opanowali Irlandię?

– Nie, tam nigdy nie dotarli.

– No to czemu jest tylko troje druidów?

– Bo pogańscy Rzymianie przemienili się z czasem w chrześcijańskich Rzymian. Święty Kościół Rzymski w końcu, kilka wieków później, znalazł sposób, żeby wysłać swoich ludzi do Irlandii, a facet zwany świętym Patrykiem nawrócił całkiem sporą część naszej populacji na swoją religię. Druidzi po prostu wymarli z braku nowych uczniów.

Klapnął na ziemię. Wiedziałem, że nie wszystko, co mu mówię, jest dla niego zrozumiałe, ale na pewno potrafił wyłapać istotne fakty.

– Wszyscy druidzi wymarli poza tobą, co? Jeśli to nie jest jakiś głupi żart... a jeśli jest, to poproszę samego Ogmę, żeby mi pomógł wytłuc z ciebie całe żywe łajno... to jak niby udało ci się przeżyć, skoro wszyscy wyginęli?

– Opuściłem Irlandię znacznie wcześniej, z polecenia Morrigan zresztą, a potem nauczyłem się utrzymywać ciało w stanie młodości. Widziałem świat, Owenie. Jest o wiele, wiele większy, niż nam się zdawało. Dla większości ludzi na ziemi Irlandia to maleńkie państewko słynne ze swoich wojowników i trunków.

– Jak maleńkie?

– Załóżmy, że świat to dziewięćset owiec i jeden cap. Irlandia jest tym capem.

– Hmm.

Milczał chwilę, próbując ogarnąć tę skalę, ale wyraźnie mu to nie wyszło. Spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek.

– Ale jednak, synek, coś nas podejrzanie mało? Miałeś dwa tysiące lat, to co żeś ty robił, zamiast uczyć nowych druidów, hę?

– Głównie to uciekałem przed Aenghusem Ógiem.

– A, przed nim. Jak na boga miłości to jest dość skory do nienawiści, to prawda. Kawał z niego drania.

– Jest już martwym draniem. Zabiłem go.

Uniósł palec i przechylił głowę.

– Czy ty mi mówisz prawdę, Siodhachan?

– Tak. Gdy tylko zszedł z tego świata, zacząłem szkolić uczennicę. Splotłem ją z ziemią zaledwie nieco ponad miesiąc temu.

– Tak? Jak ma na imię?

– Granuaile.

– Kiedy ją poznam?

– Później – mruknąłem. – Najpierw musimy cię przystosować do nowego świata, który naprawdę się mocno zmienił. Boję się, że możesz się wycofać i zamknąć w sobie, gdy go ujrzysz.

– Jakoś w to wątpię – stwierdził Owen, a w kącikach jego ust pojawił się uśmieszek. – Szczerze mówiąc, już się nie mogę doczekać, kiedy to wszystko zobaczę. Poza tym najbardziej podstawowe rzeczy na pewno są takie same. Ludzie nadal jedzą, śpią i srają, nie?

– No tak.

– No to nie może być aż tak inaczej niż przedtem. Musimy tylko wyszkolić więcej druidów.

– Pewnie masz rację. Ale uprzedzam, że będziesz musiał się pod wieloma względami dostosować do nowej sytuacji. Możemy zacząć ten proces nad pintą czegoś dobrego. – A uświadomiwszy sobie, że przecież nie wie, co to pinta, dodałem: – Nie napiłbyś się czegoś?

– Ano. Ale pewnie powinienem się najpierw ubrać.

Przenieśliśmy się do Irlandii – pod zamek Kilkenny, gdzie wzdłuż kanału rosło kilka splecionych drzew. Stamtąd zaprowadziłem go starymi uliczkami do Kyteler’s Inn, szarej gospody z kamienia zbudowanej w 1324 roku. Wnętrze i tak dostarczy mu wstrząsająco nowych wrażeń, ale przynajmniej nie było tam olbrzymich ekranów plazmowych wrzeszczących o ostatnim meczu. Spodziewałem się potoku pytań po drodze, szczególnie na widok zamku, ale nie odezwał się ani słowem. Rozglądał się tylko z szeroko rozdziawioną gębą, gapił na samochody, ulice wybrukowane kamieniami i zalane asfaltem, cementowo-stalowe konstrukcje nowoczesnej architektury wymieszane z tymi z kamieni i zaprawy ze starszych dni. Przyglądał się też ze zdumieniem ludziom, których ubrania i buty musiały być w jego oczach dość zadziwiające. On sam też budził pewne zainteresowanie przechodniów. Nikt już nie szyje w dzisiejszych czasach takich łachów jak jego.

Barman powitał nas z wahaniem w głosie. Zapewne uznał, że jestem studentem, który postanowił kupić piwo jakiemuś bezdomnemu. Wskazałem pusty stolik, przy którym zamierzałem usiąść.

– Dwa jamesony i dwie pinty guinnessa proszę – zamówiłem.

– Już podaję.

Owen ostrożnie usiadł w fotelu, bo zobaczył, że tak właśnie robię, a jego mina była ucieleśnieniem zdumienia, gdy poczuł pod tyłkiem miękkie poduszki. Ale zaraz potem na twarz wróciło przerażenie, gdy przypomniał sobie, co widział po drodze, i pochyliwszy się nad stolikiem, wyszeptał swoje pierwsze słowa we współczesnym świecie:

– Siodhachan! Oni zakryli nam ziemię!

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...