Fragment książki

9 minut czytania

Prolog

Starszy sierżant Dima Pastuchow był dobrym policjantem.

Zdarzało się, oczywiście, że bezczelnych pijaczków uczył rozumu w sposób nieprzewidziany w regulaminie: kopniakami czy ciosami w szczękę. Ale wyłącznie wtedy, gdy pijak zaczynał się na poważnie stawiać albo odmawiał wycieczki na wytrzeźwiałkę. Dima nie gardził łapówką od nieposiadającego meldunku Ukraiń­ca czy Azjaty, policjanci zarabiają grosze, więc niech ci, co łamią prawo, płacą karę jemu osobiście. Nie protestował również, gdy w knajpach na jego terenie, zamiast szklanki wody nalewano mu kieliszek koniaku, a z setki wydawano tysiąc rubli reszty.

W końcu służba to służba, ciężka i niebezpieczna, chociaż niby niepozorna. Powinien być jakiś dodatek za szkodliwość.

Za to nigdy nie wyciągał pieniędzy od sutenerów czy prostytutek – z zasady. Wychowanie nie pozwalało mu się tym zajmować. Podpitych, ale rozsądnych obywateli Dima do wytrzeźwiałki nie ciągnął, a gdy w grę wchodziło prawdziwe przestępstwo, bez namysłu rzucał się w pogoń za złodziejami, uczciwie szukał śladów, składał raporty o drobnych kradzieżach (jeśli poszkodowani nalegali), starał się zapamiętywać twarze poszukiwanych przez policję. Miał na swoim koncie aresztowanych, w tym prawdziwego mordercę – który najpierw zabił kochanka żony, co jeszcze można było wybaczyć, potem żonę, co można było zrozumieć, a potem rzucił się z nożem na sąsiada, który doniósł mu o ­niewierności małżonki. Oburzony tą czarną niewdzięcznością sąsiad zabarykadował się w mieszkaniu i zadzwonił na policję. Pastuchow przyjechał na wezwanie i najpierw aresztował mordercę, bezsilnie walącego w stalowe drzwi słabymi, wymazanymi krwią pięściami, a potem walczył z pragnieniem wyciągnięcia na schody sąsiada-prowokatora i zajechania mu w gębę.

Tak więc Dima uważał się za dobrego policjanta – i miał trochę słuszności. Ba, w porównaniu z niektórymi kolegami wydawał się wręcz nadgorliwy, niczym milicjant Swistulkin ze starej bajki o Nieumiałku w Słonecznym mieście.

Jedyna plama w służbowej biografii Dimy dotyczyła stycznia dziewięćdziesiątego ósmego roku. Wtedy to Pastuchow, młody i niedoświadczony, patrolował razem z sierżantem Kamińskim rejon WDNCh. Kamiński był jakby opiekunem młodego milicjanta (wtedy jeszcze nazywano ich milicjantami lub mentami, a nie policjantami czy policajami), bardzo przejętym swoją rolą. Udzielał młodszemu koledze szeregu rad, sprowadzających się głównie do tego, gdzie i jak można łatwo dorobić.

Tamtego wieczoru, widząc śpieszącego z metra do przejścia młodego pijanego chłopaka (trzymał w dłoni napoczętą ćwiartkę taniej wódki), Kamiński gwizdnął radośnie i obaj gliniarze ruszyli na „przejęcie”. Lada chwila pijak miał się rozstać z pięćdziesiątką, a może nawet setką rubli.

Ale nic z tego nie wyszło i w ogóle zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Pijaczek spojrzał na nich niespodziewanie trzeźwym wzrokiem (i żeby tylko, w jego spojrzeniu było coś strasznego, dzikiego, jak w oczach bezpańskiego psa, który już dawno stracił wiarę w ludzi) i poradził obu milicjantom, żeby też poszli się napić.

A oni... oni go posłuchali. Podeszli do kiosku (to były schyłkowe lata jelcynowskiego bajzlu, ale wódkę sprzedawali na ulicy) i śmiejąc się jak wariaci, kupili po ćwiartce – takiej samej, jaką miał pijaczek, który tak dobrze im doradził. A potem jeszcze po jednej. I znowu.

Trzy godziny później, wesolutkich i bardzo dowcipnych, zgarnął własny patrol – i właśnie to ich uratowało. Obaj nieźle ­oberwali, ale z milicji ich nie wyrzucono. Kamiński od tamtej pory rzucił picie i przysięgał, że napotkany pijaczek był hipnotyzerem, a może nawet jasnowidzem. Pastuchow nie wymyślał bóg wie czego, ale zapamiętał tamtego chłopaka aż za dobrze.

Wyłącznie w tym celu, żeby na przyszłość omijać go szerokim łukiem.

Być może tamto idiotyczne pijaństwo aż tak utkwiło Pastuchowowi w pamięci, a może obudziły się w nim niespodziewane zdolności, w każdym razie jakiś czas później zaczął zauważać ten dziwny wzrok również u innych ludzi, których nazwał wilkami i psami.

W spojrzeniu tych pierwszych była spokojna obojętność drapieżnika – wilk zagryza owcę bez złości, nawet z miłością. Od takich Pastuchow trzymał się z daleka, usiłując przy tym nie zwrócić na siebie uwagi.

Ci drudzy, bardziej podobni do tamtego młodego pijaczka, mieli wzrok psów. Czasem pełen winy, czasem cierpliwy i zatroskany, a czasem smutny. Peszyło go tylko to, że psy patrzą tak nie na swojego pana, lecz na jego dziecko. Dlatego od tych też trzymał się z daleka.

I udawało mu się to bardzo długo.

***

Jeśli dzieci są kwiatami życia, to ten dzieciak był kwitnącym kaktusem.

Wrzeszczeć zaczął od razu po wejściu do budynku lotniska Szeremietiewo-D. Czerwona ze złości i wstydu matka (widocznie wrzask trwał już jakiś czas) ciągnęła go za rękę, ale chłopak zapierał się nogami, prężył i krzyczał:

– Nie chcę! Nie chcę! Nie polecę! Mamo, nie lećmy, samolot się rozbije!

Matka puściła jego rękę, chłopak klapnął na podłogę i tak został: zaryczany, nieładny grubasek, chyba dziesięcioletni, ubrany trochę za lekko jak na moskiewski czerwiec, widocznie mieli lecieć gdzieś do ciepłych krajów.

Dwadzieścia metrów od niego, siedzący przy kawiarnianym stoliku mężczyzna wstał, omal nie wylewając niedopitego piwa. Przez kilka chwil patrzył na chłopca i matkę, która coś mu tłumaczyła. Potem usiadł i powiedział cicho:

– To straszne. Prawdziwy koszmar.

– Ja też tak myślę – poparła go młoda kobieta siedząca naprzeciwko. Odstawiła kawę i spojrzała na chłopca z wrogością. – Powiedziałabym nawet: obrzydliwe.

– Niczego obrzydliwego w tym nie widzę – zaprotestował łagodnie mężczyzna. – Ale straszne na pewno.

– Ja osobiście... – zaczęła dziewczyna, ale zamilkła, widząc, że mężczyzna jej nie słucha.

Wyjął telefon, wybrał numer i półgłosem powiedział:

– Potrzebny mi poziom pierwszy. Pierwszy albo drugi. Nie, nie żartuję. Poszukajcie.

Rozłączył się, znów spojrzał na dziewczynę i skinął głową.

– Przepraszam, pilny telefon... Mówiła pani, że...?

– Że ja osobiście jestem childfree – rzuciła wyzywająco dziewczyna.

– Wolna od dzieci? Bezpłodna?

Dziewczyna energicznie pokręciła głową:

– To powszechna omyłka! My, childfree, jesteśmy przeciwni dzieciom, ponieważ czynią z nas niewolników. Trzeba dokonać wyboru: albo jesteś wolną, niezależną jednostką, albo socjalnym dodatkiem do mechanizmu rozrodu ludności!

– Rozumiem. – Mężczyzna skinął głową. – A już myślałem, że to problemy ze zdrowiem, i chciałem polecić dobrego specjalistę. No dobrze, a seks pani uznaje?

Dziewczyna się uśmiechnęła.

– Oczywiście! Nie jesteśmy aseksualni! Seks, małżeństwo, to wszystko jest bardzo w porządku. Jedynie obciążanie się rozwrzeszczanymi, biegającymi...

– I wydalającymi – podsunął mężczyzna. – Dzieci bez przerwy wydalają i na początku nawet nie potrafią sobie wytrzeć pupy.

– Właśnie! – przytaknęła ochoczo dziewczyna. – Dokładnie tak! Miałabym spędzić najlepsze lata życia, obsługując niedojrzałych osobników? Mam nadzieję, że nie zamierza mnie pan umoralniać i przekonywać, że jeszcze zmądrzeję i będę miała gromadkę dzieci?

– Nie, nie zamierzam. Wierzę pani. I jestem przekonany, że nigdy nie będzie pani miała dzieci.

Obok nich przeszedł chłopiec z matką. Dzieciak już nie krzyczał. Może się uspokoił, a może, co bardziej prawdopodobne, pogodził się z tym co nieuniknione. Matka tłumaczyła mu coś półgłosem, usłyszeli strzępy słów o ciepłym morzu, ładnym hotelu i corridzie.

– O Boże! – zawołała dziewczyna. – I w dodatku lecą do Hiszpanii, pewnie będziemy w jednym samolocie! Wyobraża pan sobie, przez trzy godziny słuchać histerycznych wrzasków tego małego tłuściocha?

– O, myślę, że więcej niż trzy. Może nawet dziesięć czy piętnaście...

Na twarzy dziewczyny pojawiło się lekceważenie. Mężczyzna wyglądał na inteligentnego, jak mógł nie wiedzieć podstawowych rzeczy...

– Samolot do Barcelony leci trzy godziny.

– Trzy godziny i dwadzieścia minut. Ale załóżmy...

– A pan dokąd leci? – Dziewczyna od razu straciła zainteresowanie.

– Donikąd. Odprowadzałem przyjaciela, a potem postanowiłem napić się piwa.

Dziewczyna się zawahała.

– Tamara. Mam na imię Tamara.

– Anton.

– Pan pewnie nie ma dzieci, Antonie? – spytała Tamara, najwyraźniej nie mogąc porzucić ulubionego tematu.

– Dlaczego nie? Mam. Córeczkę, Nadię. Rówieśniczkę tego... tłuściocha.

– Czyli nie pozwolił pan żonie pozostać kobietą zdrową i wolną? – Tamara uśmiechnęła się krzywo. – I kim ona jest?

– Moja żona?

– No przecież nie córka.

– Z wykształcenia lekarzem. Poza tym... czarodziejką.

– Tego właśnie nie lubię w mężczyznach – rzuciła Tamara, wstając. – Tej banalnej czułostkowości. „Czarodziejka!”. I pewnie cieszy się pan, że sterczy nad garami, pierze pieluchy i nie śpi po nocach...

– Cieszę. Tylko że od dawna nikt nie pierze pieluch, wszyscy używają pampersów.

Przy słowie „pampers” dziewczyny skrzywiła się tak, jakby zaproponowano jej zjedzenie garści karaluchów. Złapała torbę i bez pożegnania poszła do stanowiska odprawy.

Mężczyzna wzruszył ramionami. Wziął telefon, podniósł go do ucha, telefon zadzwonił.

– Horodecki... Na pewno nie? Nie, trzeci nie wystarczy, to pełny czarter do Barcelony. Ewentualnie drugi... Nie? – Zamilkł i odezwał się po dłuższej chwili: – W takim razie dla mnie osobiście, siódmy poziom... Chociaż nie, chłopak ma dar jasnowidzenia pierwszego-drugiego stopnia, Ciemni się wściekną... Zróbmy tak: jedna ingerencja piątego stopnia – zmiana losów jednego człowieka i jednego Innego... Tak jest, zapiszcie na moje konto.

Wstał, zostawił niedopite piwo i poszedł do stanowiska odprawy, gdzie obok matki, stojącej w kolejce z kamienną twarzą, nerwowo wiercił się grubasek.

Mężczyzna minął kontrolę (nikt nie próbował go zatrzymać), podszedł do kobiety, odchrząknął, pochwycił jej spojrzenie i skinął głową.

– Olgo Juriewna... Zapomniała pani wyłączyć żelazko, gdy rano prasowała pani spodenki Keszy...

Na twarzy kobiety odmalowała się panika.

– Może pani polecieć wieczornym lotem – mówił dalej mężczyzna. – A teraz najlepiej będzie, jak pojedzie pani do domu.

Kobieta puściła rękę syna i rzuciła się do wyjścia. Chłopiec, o którym zdaje się, zapomniała, patrzył na mężczyznę szeroko otwartymi oczami.

Jego oczy zaszkliły się, jakby patrzyły w głąb albo gdzieś daleko stąd, tam gdzie nie powinny zaglądać dobrze wychowane dzieci (zresztą, niewychowani dorośli też nie powinni zaglądać tam bez potrzeby).

– Nazywa się pan Anton Horodecki, jest pan Wyższym Jasnym magiem – oznajmił chłopiec. – Ojcem Nadki. Pan... pan nas wszystkich...

– No, no? – zapytał z zainteresowaniem mężczyzna. – No?

– Kesza! – wrzasnęła kobieta, nagle przypominając sobie o dziecku.

Chłopiec drgnął, mgła w jego oczach zniknęła.

– Tylko że ja nie wiem, co to wszystko znaczy... – powiedział jeszcze. – Dziękuję!

– Ja was wszystkich... – rzekł w zadumie mężczyzna, obserwując, jak kobieta z dzieckiem biegną wzdłuż oszklonej ściany lotniska na postój taksówek. – Ja was wszystkich kocham. Ja was wszystkich zabiję. Ja was wszystkich zamęczyłem. Ja was wszystkich... Jak ja was wszystkich...

Odwrócił się i poszedł nieśpiesznie do wyjścia. Przy wejściu do zielonego korytarza zatrzymał się i spojrzał na kolejkę do rejestracji. Lot do Barcelony.

Kolejka była długa i hałaśliwa. Ludzie lecieli wypoczywać nad morzem. Było tu dużo dzieci, kobiet i mężczyzn, i nawet tamta dziewczyna childfree.

– Niech wam Bóg pomoże – rzekł mężczyzna. – Ja nie mogę.

***

Dima Pastuchow właśnie wyjął zapalniczkę, żeby przypalić papierosa swojemu partnerowi Biasatowi Iskenderowowi. Tamten miał swoją zapalniczkę, ale tak się między nimi utarło, że jak Dima wyjmował papierosy, to Bisat sięgał po zapalniczkę, a jak Azerbejdżanin chciał zapalić, ogień podsuwał mu Dima. Gdyby Pastuchow był skłonny do refleksji, powiedziałby, że w ten sposób okazują sobie szacunek mimo różnic światopoglądowych, zaczynających się od kwestii narodowościowych, a kończących się na tym, która bryka jest lepsza, mercedes-ML czy bmw-X3.

Jednakże Dima nie był skłonny do takich rozmyślań, poza tym, on i Bisat jeździli fordami, woleli niemieckie piwo od rosyjskiej wódki i azerbejdżańskiego koniaku, a odnosili się do siebie po przyjacielsku. Pastuchow zerknął na wyjście z lotniska i upuścił zapalniczkę, do której już przysuwał się papieros przyjaciela.

Z sali odlotów wychodził „pies”. Zwykły inteligent w średnim wieku, na którego Pastuchow pewnie nie zwróciłby uwagi, gdyby nie to, że to nie był zwyczajny „pies”, lecz tamten gość z WDNCh, z odległej przeszłości... Teraz nie wyglądał na pijanego, najwyżej na lekko wstawionego.

Pastuchow obejrzał się i zaczął powoli szukać zapalniczki na ziemi. Mężczyzna o oczach stróżującego psa przeszedł obok, nie zwracając na nich uwagi.

– Popiłeś wczoraj? – spytał ze współczuciem Bisat.

– Kto, ja? – wymamrotał Pastuchow. – A... nie, tylko zapalniczka mi się wyśliznęła.

– Ręce ci się trzęsą i jesteś biały jak ściana – zauważył partner.

Pastuchow w końcu podsunął mu ogień, kątem oka rejestrując, że mężczyzna idzie na parking, a potem wyjął papierosa i sam zapalił, nie czekając na Bisata.

– Jakiś dziwny jesteś... – powiedział Bisat.

– Tak, trochę wczoraj popiłem – wymruczał Pastuchow i znów spojrzał na gmach lotniska.

Teraz wychodził stamtąd „wilk” twardym krokiem, spoglądając pewnym wzrokiem drapieżnika. Pastuchow odwrócił się.

– Najlepiej rano zapalić hasz – poradził Bisat. – Tylko ten dobry, nasz, nie tę ormiańską truciznę.

– Wszystkie są jednakowe – rzucił odruchowo Pastuchow.

Bisat splunął ze wzgardą i pokręcił głową.

– Z pozoru tak, ale w rzeczywistości zupełnie inne.

– W rzeczywistości może i inne, ale tak naprawdę jednakowe – odparł Dima, obserwując „wilka”, który również szedł na parking.

Bisat zamilkł urażony. Pastuchow dopalił papierosa, zaciągnąwszy się kilka razy, i znów spojrzał na drzwi lotniska.

Najpierw go to wkurzyło – co oni, zbiórkę tu sobie dzisiaj urządzili?

A potem przyszedł strach.

Bo ten, który wyszedł z rozsuwających się drzwi i teraz stał, rozglądając się w zadumie, nie był ani „psem”, ani „wilkiem”. To był ktoś inny.

Taki, który wilki je na śniadanie, a psy na obiad, zostawiając najlepsze kąski na kolację.

„Tygrys” – zaklasyfikował go Pastuchow i powiedział:

– Coś mnie dzisiaj goni... pójdę do toalety.

– Idź, ja dopalę – odparł Bisat, nadal obrażony.

Nie mógł namawiać Bisata, żeby ten poszedł z nim do toalety. Wyjaśniać mu coś albo zmyślać nie było czasu. Pastuchow obejrzał się i szybko odszedł, zostawiając Iskenderowa na drodze „tygrysa”. „A co go to obchodzi... Ominie go i pójdzie dalej...” – uspokajał sam siebie.

Odwrócił się dopiero przy wejściu do hali odlotów.

I zobaczył, jak Bisat, niedbale salutując, zatrzymuje tygrysa. Rzecz jasna, Bisat ich nie odróżniał, nie wyczuwał, nie spotkało go nigdy coś takiego, co spotkało Pastuchowa. Ale teraz nawet on poczuł tą milicyjną intuicją, która czasem pomaga wyłowić z tłumu niby zwykłego człowieka z gnatem w ukrytej kaburze albo nożem w kieszeni.

Pastuchow zrozumiał, że teraz to już faktycznie ma problem z żołądkiem, i wbiegł do bezpiecznej, gwarnej, wypełnionej ludźmi i walizkami hali lotniska.

Ponieważ był niezłym gliną, wstydził się. Ale znacznie bardziej się bał.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...