Fragment książki

9 minut czytania

Rozdział 2
Posłaniec

Zawsze się bał, że umrze w ten sposób: sam, na pustej drodze, z dala od domu.

Po obu stronach miał las na wyciągnięcie ręki, a jego wytrenowane oczy rozpoznały, że zapora na ścieżce to nie niewinne szczątki spróchniałego drzewa, które się przewróciło. Ściągnął wodze, zmuszając wierzchowca do opuszczenia łba. Koń prychnął sfrustrowany, szarpiąc wędzidło – tak jak on wyczuwał niebezpieczeństwo.

Spojrzał najpierw za siebie, a następnie na boki, omiatając wzrokiem drzewa przystrojone letnim listowiem w kolorze głębokiej zieleni. Ciszę wczesnego poranka wzmagał bezruch. Do tej spokojnej okolicy nie pasował tylko stos na ścieżce. Rumowisko zwalonych drzew nie mogło powstać w naturalny sposób. Nawet z daleka widać było jasną miazgę świeżo ściętych pni. Był pewny, że to barykada.

Złodzieje? Bez wątpienia w lesie kryła się banda rozbójników, którzy obserwowali ścieżkę i czekali, aż się zbliży. Usiłował skupić myśli, podczas gdy koń pod nim sapał. To był najkrótszy szlak na północ do rzeki Galewyr, a on już nie miał czasu. Breckton szykował się do najazdu na królestwo Melengaru, dlatego musiał dostarczyć przesyłkę, zanim rycerz ruszy do ataku. Dowódca i regenci osobiście poinformowali go o wadze tej misji. Liczyli na niego. Ona na niego liczyła. Jak tysiące innych stał w dniu koronacji na placu, na którym panował lodowaty chłód, by ujrzeć imperatorkę Modinę. Ale ku ogromnemu niezadowoleniu tłumu nie wyszła do ludzi. Po wielu godzinach wydano oświadczenie, że Modina jest zajęta sprawami nowego imperium. Nowa władczyni, która awansowała niedawno z warstwy chłopskiej do roli imperatorki, nie miała czasu na błahostki.

Zdjął płaszcz, na którym widniała złota korona, i przywiązał go za siodłem. Może go przepuszczą. Na pewno wiedzieli, że w pobliżu znajduje się imperialne wojsko, a sir Breckton nie będzie tolerował napaści na imperialnego posłańca. Być może rozbójnicy nie bali się tego głupca hrabiego Ballentyne’a, ale nawet desperaci zastanowiliby się dwa razy przed zrobieniem afrontu jego rycerzowi. Inni dowódcy mogliby machnąć ręką na zakrwawionego lub zamordowanego posłańca, lecz sir Breckton potraktowałby to jako osobistą zniewagę, a takowa równoznaczna była z samobójstwem sprawcy.

Jeździec zamierzał wypełnić swoje zadanie.

Odgarnął włosy z twarzy, chwycił mocniej wodze i ruszył ostrożnie naprzód. Zbliżywszy się do przeszkody, dostrzegł ruch. Zadrżały liście, trzasnęła gałązka. Odwrócił wierzchowca w przeciwną stronę, przygotowując się do ucieczki. Był dobrym jeźdźcem – szybkim i zwinnym – a jego rasowy trzyletni koń po spięciu ostrogami popędzi tak szybko, że nikt ich nie dogoni. Pochylił się w siodle, szykując się do zrywu, ale powstrzymał go widok imperialnych mundurów.

Spomiędzy drzew wyszło na drogę dwóch żołnierzy, którzy spojrzeli na niego niechętnie, z charakterystycznym dla piechurów tępym wyrazem twarzy. Mieli na sobie czerwone płaszczyki z herbem sir Brecktona. Gdy się zbliżyli, większy żuł źdźbło żyta, a mniejszy oblizał palce i wytarł je o mundur.

– Napędziliście mi stracha – odezwał się jeździec tonem, w którym pobrzmiewała ulga połączona z irytacją. – Myślałem, że jesteście rozbójnikami.

Mniejszy się uśmiechnął. Nie dbał o swój mundur. Jego odpięte naramienniki odchyliły się na boki, przez co wyglądały jak skrzydełka na ramionach.

– Słyszałeś, Will? Myślał, że my to złodzieje. Niezły pomysł, co nie? Powinniśmy se sprawić sakiewki i pobierać myto, że tak powiem. Przynajmniej byśmy zarobili trochę grosza za to wystawanie tu przez cały dzień. Ale Breckton, oczywista, obdarłby nas żywcem ze skóry, jakby się dowiedział.

Wyższy żołnierz, najprawdopodobniej niedorozwinięty niemowa, skinął głową na znak potwierdzenia. Przynajmniej dbał o swój uniform, który lepiej na nim leżał i był starannie zapięty. Oba mundury były pogniecione i poplamione, ponieważ ich właściciele sypiali pod gołym niebem, ale tak wyglądało życie piechura – był to jeden z wielu powodów, dla których jeździec wolał być kurierem.

– Uprzątnijcie ten bałagan – polecił żołnierzom. – Mam pilny meldunek. Muszę niezwłocznie dotrzeć do dowództwa imperialnej armii.

– My też mamy rozkazy. Kapujesz? – odrzekł mniejszy żołnierz. – Mamy nikogo nie przepuszczać.

– Jestem imperialnym kurierem, ty głupcze!

– Aha – odparł niezbyt rozgarnięty wartownik. Zerknął na wspólnika, na którego twarzy wciąż gościł tępy wyraz. – Cóż, to inna para kaloszy, co nie? – Poklepał konia po karku. – To by wyjaśniało, czemu ta klacz jest taka spieniona. Wygląda, jakby chciała się napić. Mamy kubeł, a niedaleko jest strumyk…

– Nie mam na to czasu. Usuńcie zaporę z drogi, i to migiem.

– Jasne, no jasne. Nie musisz się tak pieklić. Po prostu podaj nam hasło, a Will i ja z miejsca ją usuniemy – powiedział, grzebiąc sobie w zębach.

– Hasło?

Żołnierz skinął głową, wyjął palec z ust i powąchał z obrzydzeniem resztkę jedzenia, po czym ją strząsnął.

– No wiesz, magiczne słowo. Nie możemy przepuś­cić żadnego szpiega. Przecież jest wojna.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Nie podano mi hasła.

– Nie? – Mniejszy żołnierz uniósł brew, chwytając konia za uzdę.

– Rozmawiałem z regentami i…

Dryblas ściągnął go z siodła. Posłaniec uderzył mocno plecami i głową o ziemię. Poczuł ostry ból i zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył, zobaczył, że żołnierz siedzi na nim okrakiem i trzyma ostrze przy jego gardle.

– Dla kogo pracujesz? – warknął duży wartownik.

– Co ty wyprawiasz, Will? – spytał go wspólnik, wciąż przytrzymując konia.

– Próbuję zmusić tego szpiega do mówienia, ot co.

– Ja… nie jestem szpiegiem, tylko imperialnym kurierem. Puśćcie mnie!

– Will, nie mamy rozkazu, żeby ich przesłuchiwać. Jak nie znają hasła, to podcinamy im gardło i wrzucamy ich do rzeki. Sir Breckton nie ma czasu zajmować się każdym głupkiem, na którego natrafiamy na tej drodze. Poza tym, jak myślisz, dla kogo pracuje? Walczymy tylko z Melengarem, więc pracuje dla Melengaru. Poderżnij mu gardło, a ja ci pomogę go zawlec do rzeki, gdy tylko spętam tego konia.

– Ale ja jestem kurierem! – krzyknął jeździec.

– No pewnie.

– Mogę to udowodnić. Mam w sakwie meldunki dla sir Brecktona.

Żołnierze wymienili wątpiące spojrzenia. Mniejszy wzruszył ramionami. Włożył rękę do torby przy siodle i zaczął ją przeszukiwać. Wyjął skórzaną teczkę, w której był zalakowany pergamin. Złamał pieczęć i przeczytał treść dokumentu.

– Coś podobnego! Chyba mówi prawdę, Will. To wygląda na prawdziwy meldunek dla jego lordowskiej mości.

– Tak? – upewniał się zaniepokojony wspólnik.

– Na to wygląda. Lepiej go podnieś.

Z przygnębieniem na twarzy Will schował broń i podał rękę kurierowi, żeby pomóc mu wstać.

– Przykro mi. Tylko wypełnialiśmy rozkazy, rozumiesz?

– Gdy sir Breckton zobaczy złamaną pieczęć, zażąda waszych głów! – powiedział posłaniec, przechodząc obok dużego wartownika i wyrywając dokument drugiemu z ręki.

– Naszych? – Mniejszy wybuchnął śmiechem. – Jak to Will powiedział, tylko wypełnialiśmy rozkazy. To ty nie zapytałeś o hasło, zanim tu przyjechałeś. Sir Breckton ściśle przestrzega zasad. Nie lubi, gdy jego rozkazy nie są wypełniane. To jasne, że za swój błąd stracisz pewnie rękę lub może ucho. Na twoim miejscu sprawdziłbym, czy nie można podgrzać wosku i skleić pieczęci.

– Byłoby widać, że była naprawiana.

– Mógłbyś powiedzieć, że było gorąco, słońce świeciło przez cały dzień na torbę i wosk się roztopił. Wedle mnie to lepsze niż stracić rękę czy ucho. Poza tym taki zajęty szlachcic jak sir Breckton nie będzie dokładnie oglądał pieczęci przed otwarciem pilnego meldunku, ale zauważy, jeżeli będzie złamana. To na pewno.

Kurier spojrzał na pergamin powiewający na wietrze i poczuł ucisk w dołku. Nie miał wyboru, ale nie zrobi tego w obecności tych idiotów. Wsiadł na wierzchowca.

– Usuńcie przeszkodę! – warknął.

Żołnierze odciągnęli gałęzie na bok. Posłaniec spiął konia ostrogami i pognał drogą naprzód.

***

Royce obserwował, jak kurier znika pośród drzew. Po chwili zdjął imperialny mundur, odwrócił się do Hadriana i powiedział:

– To nie było wcale takie trudne.

– Will? – spytał wspólnik, gdy wślizgnęli się do lasu.

Royce skinął głową.

– Pamiętasz, jak wczoraj biadoliłeś, że wolałbyś być aktorem? Dałem ci rolę Willa, imperialnego wartownika na posterunku kontrolnym. Uważam, że poradziłeś z nią sobie.

– Wiesz, nie wszystkie moje pomysły musisz wyszydzać. – Hadrian zmarszczył czoło, zdejmując płaszczyk przez głowę. – Zresztą wciąż sądzę, że powinniśmy to rozważyć. Moglibyśmy jeździć od miasta do miasta i grać w dramatach, a nawet kilku komediach. – Zlustrował swojego mniejszego wspólnika od stóp do głów. – Choć powinieneś pozostać przy dramatach, może tragediach.

Royce spiorunował go wzrokiem.

– Co takiego? Byłbym świetnym aktorem. Widzę się w brawurowych rolach pierwszoplanowych. Na pewno moglibyśmy zagrać w Spisku przeciw Koronie. Ja będę przystojnym szermierzem walczącym z czarnym charakterem, a ty… Cóż, ty możesz być tym drugim.

Omijali gałęzie, zdejmując po drodze czepki i rękawice, które zawinęli w płaszczyki. Zeszli ze wzgórza do jednego z wielu małych dopływów wielkiego Galewyru. Odszukali konie, które tam wcześniej przywiązali. Zwierzęta skubały ze smakiem trawę nad rzeką i leniwie odganiały ogonami muchy.

– Czasami mnie martwisz, Hadrian. Serio.

– Czemu nie aktorstwo? To bezpieczny zawód. Może być nawet zabawnie.

– Nie byłoby ani bezpiecznie, ani zabawnie. Poza tym aktorzy muszą podróżować, a mnie odpowiada obecny stan. Jestem blisko Gwen – dodał Royce.

– To kolejny powód. Czemu nie znaleźć sobie innego zajęcia? Z ręką na sercu, na twoim miejscu nie przyjąłbym już ani jednego zlecenia.

Royce wyjął z sakwy parę butów.

– Robimy to, w czym jesteśmy dobrzy, a w trakcie wojny Alric jest skory do płacenia najwyższych stawek za informacje.

Hadrian parsknął sarkastycznie.

– Jasne, dla nas najwyższe honoraria, ale co z innymi kosztami? Breckton może pracuje dla tego idioty Ballentyne’a, ale sam głupi nie jest. Na pewno obejrzy pieczęć i nie da się nabrać, że wosk zmiękł w sakwie.

– Wiem. – Royce usiadł na kłodzie i zaczął zmieniać imperialne buty na własne. – Ale po jednym kłamstwie jego druga historyjka o wartownikach łamiących pieczęć zabrzmi jeszcze bardziej cudacznie, więc nie uwierzą w ani jedno jego słowo.

Hadrian spojrzał chmurnie na wspólnika.

– Masz świadomość, że prawdopodobnie stracą go za zdradę?

Royce skinął głową.

– Pozbędą się jedynego świadka.

– Właśnie o to mi chodzi.

Hadrian westchnął i pokręcił głową. Royce dostrzegł, że jego wspólnika ogarnia melancholia. Ostatnio zdarzało się to nader często. Nie potrafił wyjaśnić przyczyny humorów przyjaciela. Dziwne napady depresji zwykle następowały po pomyślnie zrealizowanych zleceniach i często kończyły się suto zakrapianą kolacją. Zastanawiał się, czy Hadrianowi zależało jeszcze na pieniądzach. Brał bowiem tylko tyle, aby wystarczyło na alkohol i jedzenie, a resztę odkładał. Royce rozumiałby reakcję przyjaciela, gdyby zarabiali na życie jako kieszonkowcy lub rabowaniem domów, ale teraz pracowali dla króla. A na jego gust zlecenia były prawie niewinne. Hadrian nie miał właściwie pojęcia, co oznacza brudna robota. W przeciwieństwie do Royce’a nie dorastał na zabłoconych ulicach Ratiboru. Royce postanowił więc przekonać go argumentami:

– Wolałbyś, żeby się o nas dowiedzieli i wysłali za nami oddział?

– Nie, po prostu nie lubię być przyczyną śmierci niewinnego człowieka.

– Nie ma niewinnych ludzi, przyjacielu. I nie jesteś przyczyną… a raczej… – Royce usiłował znaleźć odpowiednie słowa – …smarem pod płozami.

– Dzięki. To mi znacznie poprawiło nastrój.

Royce złożył mundur i upchnął go razem z butami w swojej sakwie. Hadrian wciąż usiłował zdjąć czarne buty, które były na niego za małe. Mocnym szarpnięciem udało mu się wydostać nogę z drugiego i rzucił go sfrustrowany na ziemię. Po chwili zebrał oba i wcisnął je wraz z mundurem do torby. Wcisnął wszystko na dno, a następnie opuścił klapę sakwy, pociągnął ją z całej siły w dół i zapiął. Spojrzał gniewnie na pakunek i znów westchnął.

– Gdybyś lepiej wszystko poukładał, sakwa byłaby mniejsza – powiedział Royce.

Hadrian spojrzał na niego zaskoczony.

– Co? Nie, nie chodzi o nią.

– A o co? – Royce włożył czarny płaszcz i poprawił kołnierz. Hadrian pogłaskał konia po karku.

– Sam nie wiem – odparł posępnie. – Po prostu… myślałem, że do tej pory osiągnę coś więcej… to znaczy w życiu.

– Oszalałeś? Większość ludzi zaharowuje się na śmierć na skrawku ziemi, która nawet do nich nie należy, a ty możesz robić, co chcesz, i chodzić, gdzie ci się żywnie podoba.

– Wiem, ale w młodości myślałem, że jestem… wyjątkowy. Wyobrażałem sobie, że dokonam czegoś wielkiego, zdobędę dziewczynę i uratuję królestwo, ale chyba każdy chłopiec ma takie marzenia.

– Ja nie miałem.

Hadrian spojrzał na niego chmurnie.

– Obmyśliłem sobie, kim zostanę, i w tym planie nie było miejsca na bezwartościowego szpiega.

– Nie jesteśmy bezwartościowi – poprawił go Royce. – Dobrze zarabiamy, zwłaszcza ostatnio.

– Nie o to chodzi. Jak byłem najemnikiem, też mi się dobrze wiodło. A teraz jestem jak... jak pijawka.

– Czemu nagle zacząłeś tak myśleć? Po raz pierwszy od lat sporo zarabiamy i dostajemy szacowne zlecenia jedno po drugim. Zatrudnia nas król, na litość Maribora. Możemy spać dwie noce z rzędu w tym samym łóżku i nie obawiać się, że nas aresztują. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu mijałem kapitana gwardii miasta i skinął mi głową.

– Nie chodzi o to, ile pracujemy, tylko co robimy. O to, że zawsze kłamiemy. Jeśli ten kurier zginie, to będzie nasza wina. Poza tym to się nie stało nagle. Już od lat mi to przeszkadza. Myślisz, że dlaczego zawsze proponuję, żebyśmy zajęli się czymś innym? Wiesz, dlaczego naruszyłem zasady i przyjąłem zlecenie na kradzież miecza Pickeringa?

– Z powodu niezwykle wysokiej zapłaty – odrzekł Royce.

– Nie, to był twój powód. Ja się zgodziłem, bo wydawało mi się to słuszne. I nie miało znaczenia, że prawie nas przez to stracono. Choć raz miałem okazję pomóc komuś, kto naprawdę na to zasługiwał, a przynajmniej tak wtedy myślałem.

– I aktorstwo jest rozwiązaniem?

Hadrian odwiązał konia.

– Nie, ale jako aktor mógłbym przynajmniej udawać, że jestem prawy. Pewnie powinienem się cieszyć, że żyję, tak?

Nie odpowiedział. Znów opanowało go to nieprzyjemne doznanie: utrzymywanie tajemnic przed Hadrianem ciążyło mu na sumieniu, co było dla niego zdumiewające, bo wcześniej nie sądził, że w ogóle sumienie posiada. Royce uznawał coś za dobre lub złe w zależności od potrzeby chwili. Dobrem było to, co dla niego najlepsze, a złem – wszystko inne. Kradł, kłamał, a w razie konieczności nawet zabijał. Taki miał fach i był w nim świetny. Nie miał powodu przepraszać; nie musiał się zastanawiać. Świat toczył z nim wojnę i nie istniały żadne świętości.

Ale zdradzenie Hadrianowi, czego się dowiedział, było zbyt ryzykowne. Wolał świat, w którym wszystkie zmienne mają wytłumaczenie. Z dnia na dzień linie na mapach się przesuwały i władza przechodziła z rąk do rąk. Czas płynął szybko, a wydarzenia były zbyt niespodziewane. Czuł się, jakby przechodził późną wiosną przez zamarznięte jezioro. Usiłował wybrać bezpieczny szlak, ale tafla pękała mu pod stopami. Mimo to niektóre zmiany mógł wciąż kontrolować. Wsiadając na Myszkę, przypomniał sobie, że niektórych rzeczy nie mówił Hadrianowi dla dobra przyjaciela.

– Dość ciężko ostatnio pracowaliśmy – stwierdził. – Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?

– Nie widzę takiej możliwości – odparł Hadrian. – Imperialna armia szykuje się do najazdu na Melengar, więc Alric będzie nas teraz potrzebował bardziej niż kiedykolwiek.

– Tak ci się wydaje, prawda? Ale nie czytałeś meldunku.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...