Fragment książki

15 minut czytania

Teraz, gdy już byłam na dachu drapacza chmur, ogarnęły mnie wątpliwości. Może to przez światła samochodów przemykających po ulicach w dole lub przez patrol samolotów latających parami wzdłuż Muru Tytana, a może po prostu przez mój zdrowy rozsądek. To, co zamierzaliśmy zrobić, było nie tylko głupie i niebezpieczne, lecz także nielegalne – a przez szesnaście lat swojego życia starałam się wszelkimi siłami unikać działalności, do której można by przypisać choć jedno z tych określeń.

Zatrzymałam się w połowie dachu, żeby puścić chłopaków przodem.

– Duszę się.

Szarpnęłam za skrawek białego plastiku. Dałam się namówić Annie i włożyłam to na dziś wieczór. Bez koszuli. Kamizelka, w której czułam się raczej jak w gorsecie.

– Nie bądź taka wygodnicka. – Anna odsunęła mi ręce od kamizelki i przyjrzała się krytycznie. Jej krótkie kędziory za-kołysały się, gdy skinęła głową z aprobatą. – Zabawne, jak odpowiedni strój może zmienić dziewczynę.

– Nie wydaje mi się, żeby to było odpowiednie nastawienie, gdy ma się pod sobą trzydzieści pięter.

„Wcale, jeśli mam być szczera”, pomyślałam.

– Tylko pamiętaj, chcę ją z powrotem, więc nie pozwalaj sobie za bardzo. – Anna zmrużyła ciemne oczy, po czym ruszyła przez otaczający nas ogród na dachu. – I żadnego tarzania się w brudzie.

– Fuj.

– Nawet gdyby Orlando ładnie prosił.

– Jeszcze raz fuj. Mówiłam ci, nie jestem zainteresowana Orlandem. – Przywiodła mnie tutaj ciekawość, nie pociąg do któregoś z towarzyszących nam chłopaków. Wzmiankowane chłopaki właśnie walczyły o pilota do zabawkowego helikoptera.

– To mój helikopter!

Camden ściskał zabawkę i odpychał Orlanda łokciami.

– Ale mój dach.

Orlando szarpał nadgarstek Camdena. Gdyby ktoś ich usłyszał, uznałby, że chodzą do podstawówki, nie do liceum.

Z apartamentów poniżej dochodziła muzyka i śmiech. Zastanawiałam się, co rodzice Orlanda pomyślą o tym wieczorze. Czy bardziej zdenerwuje ich to, że syn urządził imprezę, gdy wyjechali z miasta, czy to, że wyszedł na dach budynku i naruszył tym samym bezpieczeństwo narodowe? Pewnie to drugie. Chociaż obecność tylu osób w domu – dotykających różnych rzeczy i roznoszących zarazki – wywołałaby zimny dreszcz u każdego ojca lub matki.

Podczas przepychania chłopcy zatoczyli się aż do krawędzi dachu. Aż mnie zatkało, a Anna przycisnęła dłoń do ust. Jednak Orlando i Camden równie szybko się cofnęli, nadal się szarpiąc i posapując, zupełnie nieświadomi, jak bliscy byli upadku. Odetchnęłam powoli. Chociaż bardzo lubię zwierzęta – nawet bezdomne – nie znoszę, gdy chłopaki zachowują się jak fauna. Żadnej kontroli. Walka o dominację. Fuj.

– Skoro nie podoba ci się Orlando, dlaczego tu przyszłaś? – zapytała Anna.

– Wiesz dlaczego. – Zatoczyłam ramieniem, wskazując na mur, który wznosił się jak pasmo gór, choć znajdował się zaledwie przecznicę dalej. – Dla Dzikiej Strefy.

Anna tylko przewróciła oczami.

– Tak! – Orlando wyrwał pilota z uścisku Camdena i uniósł triumfalnie rękę. – Wypuśćmy tę zabaweczkę w niebo.

Rozdzieliłam na pół mój długi kucyk i rozciągnęłam, żeby gumka, która przytrzymywała mi włosy, zacisnęła się mocniej. Im ciaśniej miałam związane włosy, tym lepiej pracował mi mózg. Anna niechętnie ruszyła za mną na skraj dachu. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko Dzikiej Strefy. Niewątpliwy ogrom Tytana sprawił, że serce mi zadrżało. Mur zapobiegawczy, bariera kwarantanny, ochrona przed plagą – wszystkie te nazwy, nawet obraźliwe, wymawiano z podziwem. Albowiem Tytan nie był zwykłym murem. Wysoki na siedemset stóp górował nad centrum Davenport i ciągnął się w obie strony bez końca. Stacjonujący na jego szczycie żołnierze mieli broń i lunety wycelowane na wschód, w stronę tej części Ameryki, która dla nas była na zawsze stracona – w Dziką Strefę.

I to właśnie mroziło mi krew w żyłach – myśl, że za pomocą zabawkowego helikoptera może wreszcie zobaczę, co znajduje się po drugiej stronie. Kiedy osiemnaście lat temu wzniesiono mur, wschodnia część Ameryki stała się dla nas równie tajemnicza jak w dziewiętnastym wieku centrum Afryki dla reszty świata.

Dzika Strefa to nasz Czarny Ląd.

Anna jednak wydawała się odporna na urok muru. Zerknęła tylko na wieżyczki strzelnicze i cofnęła się szybko, a jej ciemna skóra pobladła.

– To bardzo zły i bardzo głupi pomysł.

– W najgorszym wypadku stracę kamerę – odparłam lekko.

– Naprawdę? – Ujęła się pod boki. – Bo moim zdaniem w najgorszym wypadku zostaniemy zastrzeleni za przekroczenie linii kwarantanny.

– Wcale jej nie przekraczamy. Ta zabawka ją przekroczy. – Orlando wskazał na helikopter w uścisku Camdena. – Maszyna nie może złapać wirusa, więc technicznie rzecz biorąc, nie naruszamy zasad kwarantanny.

Jasne włosy opadały mu na koszulę. Przynajmniej nie był w szlafroku, który zwykle nosił podczas wirtualnych lekcji, chociaż uczniowie powinni się logować punktualnie o ósmej rano w stosownym stroju.

Camden uniósł mały śmigłowiec, żeby sprawdzić przyczepioną pod spodem kamerę. Skinął głową.

– Zróbmy to, zanim będzie za ciemno, żeby coś dostrzec.

Zapewne i tak niczego nie zobaczymy. Zabawkowy helikopter musi przelecieć nad murem i nad Missisipi, dopiero wtedy dotrze do Dzikiej Strefy. Ale mnie uszczęśliwiłoby nawet ujęcie z daleka – takie, które mogłabym później powiększyć.

Uniosłam komórkę noszoną na cienkim łańcuszku na szyi. Wszyscy je mieliśmy. Te lśniące dyski służyły naszym rodzicom nie tylko jako telefony, lecz też jako kamery szpiegowskie. Wystarczyło, żeby tata nacisnął guzik, i przez wyświetlacz komórki mógł zobaczyć, co robi jego córka. I z kim. Nawet wtedy gdy nie odebrała telefonu.

Dotknięciem aktywowałam połączenie między komórką i kamerą. Na okrągłym wyświetlaczu aparatu pojawiły się stopy Camdena. Skinęłam mu ręką.

– Akcja.

Camden uniósł helikopter nad głowę.

– No to jazda.

Orlando wcisnął guzik na pilocie, śmigła zaczęły się obracać i zabawka uniosła się z rąk Camdena.

Chłopcy krzyknęli i triumfalnie uderzyli pięściami w niebo. Anna spojrzała na mnie, unosząc brew.

Uśmiechnęłam się do niej.

– Przecież też chcesz zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

– Wiem, co tam jest. – Wyciągnęła buteleczkę ze środkiem dezynfekcyjnym do rąk z kieszeni moich dżinsów. – Zaraza i ruiny.

– I mutanty – dodał Camden, nie odrywając oczu od małego helikoptera, który zbliżał się do muru.

– Nie ma żadnych mutantów. – Anna wycisnęła trochę żelu na dłoń. – Wszyscy tam są martwi.

Orlando przesunął kciukiem sterownik na pilocie, posyłając śmigłowiec na bardziej ostry kurs.

– Skoro wszyscy są martwi, dlaczego strażnicy patrolują mur dzień i noc?

Uniosłam głowę znad komórki.

– Żeby trzymać szympakabry z dala.

– Nawet nie wspominaj o tym syfie. – Anna oddała mi opakowanie żelu. – Przez ciebie nadal śpię przy zapalonym świetle.

– Trzeba było mnie nie prosić, żebym o tym opowiadała za każdym razem, gdy kładziesz się spać – odgryzłam się ze śmiechem.

Camden obejrzał się przez ramię.

– Co to jest szympakabra?

– Nic takiego. Potwór, którego wymyślił mój tato.

Dawniej wierzyłam w jego opowieści. No, na wpół wierzyłem. Ojciec zaczął mi opowiadać bajki o dzielnej dziewczynce i jej przygodach w Dzikiej Strefie, kiedy miałam osiem lat, zaraz po śmierci mamy. Mama przed snem mi śpiewała. Bajki stanowiły metodę ojca, żeby wypełnić ciszę.

– Szympakabra to taka kretomałpa, która pluje jadem i żyje gdzieś tam pod ziemią. – Anna, wzdrygnąwszy się, wskazała na mur. – Podkrada się nocą i porywa dzieci z łóżek. Jej ugryzienie paraliżuje człowieka tak, że nawet nie krzyknie, gdy szympakabra pożera go żywcem.

Oderwałam wzrok od wyświetlacza, żeby spojrzeć na swoją najlepszą przyjaciółkę.

– Ech, Annapolis, szympakabry nie są prawdziwe. Tato je wymyślił. To znaczy, cóż... – Nie mogłam się powstrzymać. – Tak mi się przynajmniej wydaje.

Anna zatoczyła dłonią przed swoją twarzą.

– Jak widzisz, wcale mi nie do śmiechu.

Przynajmniej Camden się roześmiał.

– No to jesteśmy – rzucił Orlando, gdy zabawkowy helikopter przemknął nad Tytanem. – Pięćdziesiąt stóp dalej i będziemy...

Głośny trzask przerwał mu w pół słowa. Spojrzałam na Mur Tytana.

– Co się stało?

Za barierką na szczycie muru wieżyczki strzelnicze obróciły się na zachód i wymierzyły działka w nadlatującą zabawkę.

– Padnij! – Camden przykucnął, gdy rozległy się kolejne wystrzały.

Anna i ja przypadłyśmy do niego, ale Orlando wycofał się do drzwi na dach.

– W porządku – szepnęłam. – Nie można sprawdzić, skąd przyleciał helikopter.

I właśnie wtedy reflektor omiótł dach budynku obok. Cienie zniknęły, gdy snop światła przesuwał się w naszą stronę.

– O, kurde! Wiejemy!

Rzuciłyśmy się z Anną do ucieczki, Camden dreptał nam po piętach. We trójkę dopadliśmy drzwi i wbiegliśmy na schody. Dwie minuty później wślizgnęliśmy się do zoo, jakim był salon w mieszkaniu Orlanda, udając, że wcale stamtąd nie wychodziliśmy.

Anna i Camden ze śmiechem opadli na sofę. Ja nie mogłam – nadal byłam przerażona. Głośna muzyka i tłum wokół nie pomagały. W apartamencie było chyba ze dwadzieścioro pięcioro nastolatków, zwróconych twarzą w twarz i oddychających na siebie. Niektórzy nawet się całowali. I nie tak po prostu całowali – całowali się po staroświecku. Wymieniali ślinę. Szybko sięgnęłam po swój żel odkażający. Czy ci ludzie spali na obowiązkowych lekcjach o higienie i zdrowiu, na które wszyscy chodzili od przedszkola?

Minęła mnie gromada chłopaków wyjących jak wilki. Nieśli rozchichotaną dziewczynę.

– Tylko nie na sofę! – krzyknął Orlando, ale banda właśnie tam rzuciła swoją zdobycz, z butami i w ogóle.

Przez hałas i kamizelkę, która działała jak opaska uciskowa, nie mogłam nawet oddychać głęboko, żeby wprowadzić się w stan zen. Sięgnęłam do zapięcia pod szyją i wtedy dostrzegłam, że Orlando mnie obserwuje. W tym tygodniu sporo czasu spędziliśmy razem online, planując nasze nieudane przedsięwzięcie, ale usłyszałam też od niego parę niewątpliwych komplementów. Teraz, gdy znaleźliśmy się w realu, wolałam, żeby nie odniósł mylnego wrażenia. Zostawiłam zapięcie i wyjęłam komórkę.

Dotknięciem wykasowałam krótkie nagranie muru, czyli dowód rzeczowy, a potem włączyłam kamerę i zaczęłam ostentacyjnie filmować imprezę.

Przecisnęłam się przez tłum na balkon, żeby sprawdzić, co się dzieje na murze. Nic szczególnego. Strażnicy wrócili na pozycje. Zapewne znaleźli zniszczoną zabawkę i uznali, że nie warto wszczynać dalszego śledztwa. A przynajmniej miałam nadzieję, że tak właśnie pomyśleli.

Chociaż raz byłam wdzięczna za wysokie barierki na balkonie. Otoczona nimi zwykle czułam się jak ptak w klatce, ale dzisiejszego wieczoru ta klatka osłaniała mnie przed wzrokiem strażników. Nasi rodzice lubili nazywać te pręty trejażami i mówić, że zostały zamontowane, by mógł się po nich piąć bluszcz. Kogo chcieli oszukać? Wiedzieliśmy, że kraty to jeszcze jedno zabezpieczenie. Czy przed plagą dzieci na prawo i lewo wypadały z balkonów? Wątpliwe. Ale nie można się spierać z narodem dotkniętym traumą ocalonych.

– Przepraszam za kamerę.

Orlando przyłączył się do mnie przy wymyślnie kutych prętach.

– W porządku. I tak była stara. Liczyłam się z...

Pochylił się do pocałunku. Jego usta znalazły się na moich, zanim zdążyłam wymyślić, jak tego uniknąć. A teraz, z kratownicą za plecami i Orlandem z przodu, było za późno. Nieważne, jak delikatnie bym go odepchnęła albo się wykręciła, i tak skończyłoby się niezręcznie i okropnie. Nie chciałam ranić jego uczuć, po prostu nie życzyłam sobie jego oddechu na moim policzku albo... Nagle pocałunek zrobił się wilgotny, gdy Orlando próbował wsunąć mi język w usta.

Odchyliłam głowę, przemknęłam pod jego ramieniem i odsunęłam się na parę kroków.

– Co jest? – zapytał.

Wyglądał bardziej na zaskoczonego niż zranionego. Wytarłam usta grzbietem dłoni, zanim się do niego odwróciłam.

– Wybacz – starałam się zachować lekki ton. – Przeciążenie rzeczywistością.

Orlando zmarszczył brwi, na jego jasnej twarzy pojawiły się cienie.

– Ale przez cały tydzień byłaś...

Przerwała mu syrena. Spojrzeliśmy na siebie, wytrzeszczając oczy, po czym szybko pognaliśmy do kraty balkonu, żeby wyjrzeć.

Anna wyślizgnęła się z apartamentu.

– Idą po nas strażnicy muru?

– Niemożliwe – zapewnił Orlando, choć głos mu drżał.

Syreny zawyły bliżej, a potem nagle umilkły. Światła reflektorów omiotły ulicę w dole. Nie jechały tamtędy pojazdy policyjne lub straż pożarna, lecz szara półciężarówka. A to oznaczało tylko jedno...

Orlando z ulgą oparł się o kratę.

– To pojazd bioprewencji.

Sześciu agentów w białych kombinezonach wyskoczyło z półciężarówki i przepchnęło się przez bramę budynku. Agenci bioprewencji zajmowali się ściganiem poważnych zagrożeń dla zdrowia publicznego, jak zarażone mięso i złamanie kwarantanny. Nie traciliby czasu na zabawkowy helikopter. Czymś takim mogli się zajmować strażnicy muru, ale nigdy białe kombinezony.

Zerknąwszy na mnie, Orlando postanowił nie kontynuować tego, co nam przerwano.

– Zawołaj mnie, jeśli kogoś wyprowadzą – stwierdził, a potem ruszył do apartamentu. – Wyraz ich twarzy jest załamujący. Nigdy się nie spodziewają tego, co się dzieje.

Anna uniosła ręce.

– No i po wieczorze.

A na widok mojego braku zrozumienia dodała z naciskiem:

– Moi rodzice.

Właśnie. Jak większość pokolenia exodusu rodzice Anny byli nadopiekuńczy. Mój ojciec też miał paranoję, ale w tygodniu często wyjeżdżał, więc nie mógł mnie stale pilnować. Dlatego zapisał mnie na lekcje surwiwalu. Jakby umiejętność wyplatania koszy z kory miała mi zapewnić przeżycie, jeżeli nadejdzie następna fala infekcji.

– Białe kombinezony pewnie szukają szmuglu – oznajmiłam z podnieceniem. Prawie nikt już nic nie szmuglował, choć kiedyś sporo ludzi zapłaciłoby naprawdę duże pieniądze, byle odzyskać ze Wschodu ukochany przedmiot lub pamiątkę. Ale obecnie trzeba by być desperatem lub szaleńcem, żeby ryzykować przekradanie się przez granicę kwarantanny. – Polują na przestępców. Z nikim takim nie mieliśmy kontaktu.

– Podchodzisz do tego logicznie? – zdziwiła się Anna.

– No, jasne. – Uśmiechnęłam się. – Głupio z mojej strony. Spojrzała groźnie na ludzi gromadzących się na chodniku. Wielu wyjęło komórki, żeby zrelacjonować wielkie wydarzenie swoim znajomym lub sfilmować wstydliwe wyprowadzenie nieszczęśnika, który złamał kwarantannę.

– Równie dobrze mogę już wracać – mruknęła Anna. – Wszystko będzie w Sieci, zanim agenci wsadzą faceta do samochodu.

A gdy tylko twarz biedaka znajdzie się w newsach, każdy, kto miał z nim kontakt, pogna na pogotowie z żądaniem natychmiastowych badań krwi.

– Też pójdę – powiedziałam Annie. – Muszę wracać do domu i nakarmić stado. Posłała mi słaby uśmiech.

– Twoje zwierzaki chyba wytrzymają bez ciebie jeszcze godzinę. Zostań. Przynajmniej jedna z nas powinna trochę poużywać życia.

Z salonu rozległ się okrzyk:

– Ściszcie muzykę! Ktoś się dobija do drzwi!

A jakże. I to tak głośno, że słychać było na balkonie. Muzyka nagle się urwała.

– Hej, kto kazał... – Narzekania Orlanda przerwał jeszcze głośniejszy łomot wyważonych drzwi, a potem wrzask którejś z dziewczyn.

– Nie ruszać się! – rozkazał męski głos.

Anna i ja wymieniłyśmy czujne spojrzenia i ruszyłyśmy do salonu.

– Powiedziałem: nie ruszać się!

Agenci w cienkich jak papier kombinezonach i maskach jednorazowego użytku weszli w głąb salonu. Spod stroju widoczne były tylko oczy. Ale nie musieliśmy widzieć nic więcej – wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że nie przyszli tu przez pomyłkę.

Kiedy Anna ujęła mnie pod ramię, posłałam jej współczujące spojrzenie. Znałam jej rodziców. Po czymś takim nie pozwolą córce wyjść z domu przez rok albo dłużej.

– To był tylko helikopter zabawka – powiedział Orlando cicho. – Nie zrobiliśmy...

Agent stanął przed nim.

– To twoje mieszkanie?

Chłopak ledwie zauważalnie skinął głową.

– Jesteśmy tutaj, żeby zabrać Delaney Park McEvoy – oznajmił biały kombinezon. – Wskaż mi ją. Wzrok mi się rozmył w pasmo bieli na końcu długiego, ciemnego tunelu. Delaney Park McEvoy – czyli ja. Agenci przyszli po mnie. Ale dlaczego? Prawie nigdy nie wychodziłam z domu. Oddziały bioprewencji ścigały przestępców, którzy naruszyli granicę kwarantanny, nie dziewczynę, która spędzała sobotnie popołudnia na pisaniu newsów o miejscowym schronisku dla zwierząt.

Dłoń Anny na moim ramieniu zacisnęła się mocno jak opaska uciskowa.

– To jakaś pomyłka.

Powinno mnie to przywrócić do rzeczywistości, jednak nadal polatywałam pod sufitem. A przynajmniej takie miałam wrażenie – jakbym oglądała wszystko z góry i widziała ludzi odsuwających się ode mnie pośpiesznie.

Biały kombinezon stanął przed Anną.

– Ty jesteś Delaney McEvoy?

– Nie. Annapolis Brown.

– Ale znasz Delaney McEvoy?

Groźba, że zostanę wskazana, wyrwała mnie z transu.

– To ja. – Głos miałam ochrypły. Przełknęłam i spróbowałam ponownie. – Delaney to ja. Agent natychmiast skupił się na mnie. Otaksował mnie wzrokiem. Czy będę sprawiać kłopoty?

– Zabierz swoje rzeczy – rozkazał.

– Chwileczkę! – zawołała Anna. – Nie możecie jej zabrać tak bez powodu.

Inny agent, wyczuwając kłopoty, podszedł bliżej.

– Mamy powód – oznajmił beznamiętnie. – Potencjalna ekspozycja.

Zatchnęłam się z wrażenia.

– Na co?

Po co w ogóle pytałam? Tylko jedna choroba mogła wykurzyć białe kombinezony z ich nory. Dostrzegłam jednak, jak maska porusza się, gdy usta mężczyzny formułowały odpowiedź, której wcale nie potrzebowałam.

– Ferae naturae virus.

Wirus dzikiego pochodzenia. Wcale odpowiednia nazwa dla bakcyla, który zabił czterdzieści procent amerykańskiej populacji, chociaż niektórzy uważają, że ta etykietka opisuje też wpływ ferae na niezarażonych. W obliczu zagrożenia wirusem budzi się w nich dzikość. Jak teraz – uświadomiłam sobie na widok narastającego gniewu wśród moich znajomych z klasy. Właśnie zepsułam im ostatni rok w liceum. Nawet jeżeli po testach krwi okaże się, że jestem czysta, nie będzie już bliskich spotkań i śmiechów, podczas których mikroskopijna kropelka śliny mogłaby wpaść komuś do oka. Od tej pory dozwolony będzie wyłącznie kontakt przez monitor komputera. Nie było nas jeszcze na świecie, gdy dziewiętnaście lat temu epidemia zdziesiątkowała wschodnią połowę kraju, ale dorastaliśmy, oglądając makabryczne zdjęcia i filmy – i takie właśnie obrazy pojawiały się teraz w głowach wszystkich zebranych. Orlando cofnął się i wytarł usta ręką.

– Szlag, pocałowałem cię!

No, tak. U wszystkich budziła się nagle dzikość. Dlatego nie stawiałam oporu, gdy agent bioprewencji poprowadził mnie do drzwi. Wolałam być macana i kłuta w ośrodku kwarantanny niż rozerwana na krwawe strzępy przez kolegów z klasy.

Co zaskakujące, Anna ujęła mnie za rękę. A przecież wiedziała, że mogę być zakażona.

– Co robisz?

– Idę z tobą – oznajmiła wyzywająco.

Biały kombinezon natychmiast zaprotestował.

– Nic z tego. McEvoy jedzie na przesłuchanie, a ty zostajesz tutaj. – Odwrócił się do reszty gości. – Wszyscy podlegacie teraz domowej kwarantannie. Nikt nie wchodzi i nie wychodzi poza personelem medycznym.

Anna mocniej ścisnęła mi dłoń. Spojrzałam na nasze splecione palce i przełknęłam, bo poczułam rosnący ból w gardle.

Orlando przecisnął się przez tłum.

– Jak długo zamierzacie nas tu trzymać?

– Dopóki nie zbadamy waszej krwi i nie otrzymamy wyników – odparł obojętnie agent. – Tylko ci, którzy okażą się czyści, będą mogli stąd wyjść.

Przeklinając pod nosem, Orlando wyjął wódkę z barku rodziców i napił się prosto z butelki. Ale nie przełknął, tylko odchylił głowę i zabulgotał jak przy płukaniu ust.

– Puść ją – nakazał agent Annie. – Już.

Niechętnie puściła moją rękę.

Anna nie mogła ze mną iść, ale przynajmniej próbowała. Chciałam ją objąć i wykrzyczeć wdzięczność, że okazała się tak lojalną przyjaciółką. Właściwie to więcej niż przyjaciółką.

Orlando zbliżył się nieco i posłał mi wściekłe spojrzenie. Przytrzymał jeszcze wódkę w ustach, a potem splunął na podłogę tuż pod moje stopy.

Kiedy wyszliśmy z windy do holu w marmurze i szkle, agent w kombinezonie położył mi rękę na ramieniu, jakby obawiał się, że spróbuję ucieczki. Odźwierny uskoczył z drogi, gdy przedstawiciele bioprewencji prowadzili mnie do szklanych drzwi i na chodnik. Tak wiele rozgniewanych twarzy. Ścisnęło mnie w brzuchu. Gdy znalazłam się o pięć stóp od gapiów, tłum się cofnął. A potem ludzie unieśli komórki i moje upokorzenie było już całkowite. Wzrok mi się rozmył, spuściłam głowę.

Agent otworzył tylne drzwi półciężarówki i pchnął mnie do środka. Kolana się pode mną ugięły. Nie mogłam tam wejść, przecież nie znałam tych ludzi.

– Wsiadaj – warknął agent.

Zacisnęłam zęby i wykonałam polecenie. Najwyraźniej zasada, żeby nie ufać obcym, nie dotyczyła służb rządowych.

Wnętrze pojazdu wypełniał wyspecjalizowany sprzęt, który klikał i brzęczał. Wcisnęłam się na wąską metalową ławkę. Za mną wsiadł agent i zatrzasnął drzwi, po czym zajął miejsce na ławce naprzeciw. Przez pleksiglasową szybę dostrzegłam, że drugi agent usiadł za kierownicą.

– Daj mi swoją komórkę – rozkazał mężczyzna przez maskę.

Chciałam jej użyć, żeby zadzwonić do naszego gospodarza, Howarda, i powiedzieć mu, co się stało, ale tylko zsunęłam łańcuszek przez głowę i podałam agentowi aparat. Lekceważenie, z jakim przeglądał moje pliki, sprawiło, że policzki mi zapłonęły. A może właśnie dostałam gorączki...

Pierwszym symptomem ferae była wysoka gorączka – naprawdę wysoka, zwykle śmiertelna. Zacisnęłam palce, żeby powstrzymać się od przyłożenia sobie ręki do czoła i sprawdzenia temperatury. Nie chciałam, żeby agent odniósł wrażenie, że martwię się o swoje zdrowie. Ponieważ wcale się nie martwiłam. Nie miałam ferae. Nie mogłam mieć.

Z mojej komórki dobiegło szczekanie psów, gdy agent przeglądał jeden z moich klipów o schronisku.

– Będzie z ciebie prawdziwy filmowiec, co, Delaney? – rzucił po chwili.

O, tak. Filmowałam, odkąd zrozumiałam, że najszybszy sposób na skłonienie ludzi, żeby zatroszczyli się o bezdomne zwierzęta, to pokazać im te zwierzęta. Ale jakie to miało znaczenie dla tego faceta?

– Lane.

Podniósł wzrok.

– Co?

– Wszyscy mówią mi Lane.

Tylko tata używał mojego pełnego imienia – Delaney Park. Właśnie tam spotkał mamę – w Indianie, w parku Delaney. Ludzie w wieku ojca byli do szpiku kości sentymentalni. Właśnie dlatego tak wielu z nich nadawało dzieciom imiona od nazw ulubionych miejsc – miejsc, których już nigdy nie zobaczą. Agent odłożył moją komórkę.

– No, dobrze, Lane. Może przejdziemy do ważniejszych spraw? – Wyciągnął spod ławki metalową kasetkę i otworzył ją na podłodze między nami. – Wyciągnij rękę.

Napięłam się, gdy pojazd się zakołysał.

– Dlaczego?

– Żebyśmy mogli pobrać krew do prób laboratoryjnych. Nie chcesz się dowiedzieć, czy jesteś zarażona?

– Jak niby miałabym się zarazić?

– W raporcie tego nie podano.

Rzucił mi złożony arkusz na kolana. Kartka zawierała listę cech charakterystycznych i adresy, wszystko, co agenci musieli o mnie wiedzieć. Adresy moich znajomych, schroniska, gdzie pracowałam jako wolontariuszka, dwóch moich ulubionych kafejek, a także paru innych miejsc, których nie potrafiłam sobie przypomnieć. Wcale się tym nie przejęłam – byłam już wystarczająco załamana. Mój opis okazał się ostateczną zniewagą: brązowe oczy, brązowe włosy, przeciętna budowa ciała. Czemu po prostu nie napisać: wszystko przeciętne? Jednak zamiast zgnieść dokument i cisnąć nim w agenta, jak miałam ochotę, oddałam kartkę bez słowa.

– Wyciągnij rękę – powtórzył agent.

Kiedy się zawahałam, złapał mnie za nadgarstek i wyprostował mi ramię, po czym z kasetki na podłodze wyjął igłę do pobierania krwi, a mnie ogarnęło pragnienie, żeby faceta ugryźć i wyrwać się na wolność.

Nie zrobiłam tego.

Zwalczyłam impuls. Nigdy bym nie zrobiła czegoś tak obrzydliwego. Tak dzikiego. Rozluźniłam ramię i odwróciłam wzrok, gdy agent wbił mi igłę.

Chyba powinnam być wdzięczna, że do ośrodka kwarantanny nie wprowadzono mnie frontowymi drzwiami. Kiedy otwarto tył pojazdu, wysiadłam w sali, która przypominała pusty magazyn, tyle że z pryczami ustawionymi wzdłuż ścian. Odetchnęłam mimo ciasnej kamizelki od Anny i ściągnęłam mocniej kucyk.

W sali czekał na mnie kolejny agent w białym kombinezonie i masce – jednoosobowy komitet powitalny. Tym razem była to kobieta. Jej krótkie siwe włosy nie drgnęły, gdy podchodziła. Trzymała tablet. Dostrzegłam na ekranie moje szkolne zdjęcie.

– Delaney McEvoy? – Ta kobieta z pewnością wiedziała, że przywieziono jej odpowiednią dziewczynę, ale czekała, aż skinę głową, nim podjęła: – Jestem Taryn Spurling, dyrektor służb Ochrony Zdrowia.

Potem odwróciła się do agenta, który mnie przyprowadził.

– Wziąłeś próbkę?

Agent podał dyrektorce fiolkę z pobraną ode mnie krwią oraz moją komórkę.

– Czy ktoś powiadomi mojego ojca, że tu jestem? – Mój głos zabrzmiał wyżej niż zwykle. Laserowoniebieskie spojrzenie dyrektor Spurling zrobiło się ostrzejsze.

– Wiesz, gdzie jest?

– Odwiedza galerie w Kalifornii. Jest marszandem.

Kobieta zesztywniała.

– Będziesz musiała się bardziej postarać, Delaney. O wiele bardziej. Bo widzisz, mam wszystkie dowody, jakie są mi potrzebne. W każdej chwili mogę wydać rozkaz, by strzelano do twojego ojca bez ostrzeżenia.

Jej słowa odebrały mi dech.

– Za co?

– Nie pomożesz mu, jeżeli będziesz kłamać.

– Ale mój tato jest marszandem – powtórzyłam bezradnie.

– Oczywiście – wycedziła dyrektor. – Stąd ma tak dużo pieniędzy. Ale wiem z własnych źródeł, że za odpowiednią cenę Ian McEvoy odzyska każdą rzecz.

– Odzyska? – Zrozumienie wypełzło z prabagna w moim umyśle, niepewne i drobne. – Ma pani na myśli, że zza muru...

– Och, ta mina ci się udała. Prawie mnie przekonałaś, że nie wiesz... – Spurling pochyliła się, aż jej maska musnęła mi ucho. – Ale wiesz, że twój ojciec jest szmuglerem.

Opanowałam się.

– Nie. To nieprawda.

Z pewnością pod maską ta kobieta się teraz uśmiechała. Cóż, dyrektor Spurling się myliła. Mój ojciec nie był żadnym szmuglerem. Nosił szkła kontaktowe i cierpiał na nietolerancję laktozy. Ktoś taki miałby przemknąć się przez Mur Tytana i wkraść do Dzikiej Strefy? Niemożliwe. Jednak słowo „szmugler” przypomniało mi o człowieku, którego bioprewencja ostatnio aresztowała. Szmugler został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny pod murem. Jak zawsze nasze wirtualne lekcje zostały odwołane, żebyśmy mogli spełnić patriotyczny obowiązek i obejrzeć relację na żywo. Chwila, gdy pociski pchnęły skazańca na mur, nie była jednak najgorsza, chociaż widok do najpiękniejszych nie należał. Najgorsze zdarzyło się wcześniej, gdy żołnierze włożyli przemytnikowi na głowę czarny kaptur i zmusili go, aby stawił czoła śmierci w absolutnej ciemności – samotnie. To okrucieństwo przekraczało wszelkie granice.

– Zamknij ją w izolatce – ostry głos dyrektor Spurling przywrócił mnie do rzeczywistości.

– Zamierzacie mnie tu trzymać?

Zaczynałam się pocić, winylowa kamizelka przylgnęła mi do skóry.

Spurling nie poświęciła mi nawet jednego spojrzenia, tylko od razu ruszyła do wyjścia. Mijając agenta, rzuciła mu jeszcze rozkaz:

– Powiadom mnie, jeżeli ta dziewczyna przeżyje do rana.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...