Sztukmistrz ćmy
Słoneczne refleksy ślizgały się po powierzchni. Woda w jeziorze miała kolor atramentu. Trochę zbyt ciemna i nieprzejrzysta, żeby północne przedmieścia Mgławy stały się turystyczną atrakcją. Poranna mgła dźwigała się ponad korony sosen obrastających zbiornik. Samotny żagiel dryfował na horyzoncie. Drugi brzeg pozostawał niewidoczny.
Ksiądz obserwował ten widok zza panoramicznej szyby, grając na zwłokę, żeby zapanować nad oddechem i uspokoić kołatanie serca. Klimatyzacja w pomieszczeniu działała na całego, pozostawiając w gardle i na języku metaliczny posmak. Mimo to spocił się jak mysz pod sutanną i koloratką. Postawny, siwy mężczyzna czekał, ale pokłady jego cierpliwości właśnie się wyczerpywały.
Kapłan przełknął przekleństwo i odwrócił się w stronę łóżka. Umocowane u wezgłowia i w nogach pasy nie były już napięte. Dziewczynka leżała spokojnie, rozkrzyżowana i pozbawiona możliwości ruchu. Głęboko żłobione, krwawe obwódki wokół kostek i nadgarstków oraz ciemnofioletowe sińce wskazywały na to, że mimo wszystko próbowała. Prześcieradła były wilgotne od potu i krwi. Ksiądz zbliżył się ostrożnie, wpatrując się z natężeniem w twarz dziecka. Czekał.
Mała miała dziesięć lat, chociaż trudno to było ocenić w tej chwili. Spod półprzymkniętych powiek wyzierały przekrwione białka. Po wszystkim zapadała w letarg i były to nieliczne chwile, kiedy nie cierpiała. Zbrązowiałe ścieżki krwotoków z nosa i ust znaczyły skórę, świadomość wracała jej wolno. Siwy mężczyzna za plecami kapłana zaci¬snął pięści na oparciu zabytkowego krzesła.
Dziewczynka otworzyła oczy i rozejrzała się nieprzytomnie dookoła. Usta wygięły się w podkówkę. Stary, doświadczony ksiądz bardzo chciał usłyszeć ten płacz. Mała popatrzyła na swojego ojca, potem na niego. Wysunęła różowy język i puściła do nich oko. Potem zaczęła się dusić, a oparcie krzesła pękło jak sucha szczapa drewna.
Po pięciu minutach obaj byli już na zewnątrz. Wiedzieli, co będzie dalej. Teraz przez kilka godzin Lidia będzie ich karać za to, że chcieli się jej pozbyć.
– Może gdyby władze naszego Narodowego Kościoła zgodziły się na transport do Watykanu... – zaryzykował duchowny.
– Jasne. Pewnie mógłbym zaaranżować coś takiego – odpowiedział z lodowatym spokojem ojciec dziecka. – Mógłbym nawet wynająć najlepszego papieskiego egzorcystę, żeby jeszcze raz patrzeć, jak przez wiele godzin znęca się nad moją małą córeczką. Jakie są szanse, że wszystko skończy się inaczej niż dziś?
– Nikłe – skapitulował ksiądz – ale...
– Co ale? – Głos rosłego mężczyzny zawibrował niebezpiecznie. – Co ale? Nie masz bladego pojęcia, o czym gadasz, człowieku. Wiesz dlaczego? Bo ty nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz niczyim ojcem.
Kapłan spuścił głowę. To nie pierwsza porażka w jego życiu. Był taki czas, kiedy zdawało mu się, że Bóg w ten sposób testuje jego wolę i wiarę. Teraz już się nad tym nie zastanawiał.
Pożegnał się szybko i nie odprowadzany przez nikogo, odnalazł wrota luksusowej posiadłości.
Ojciec dziecka, właściciel wielkiego domu nad jeziorem, zapadł się w klubowy fotel w swoim gabinecie, nasłuchując szlochów i jęków dobiegających z sąsiedniego pokoju. Był zbyt zmęczony, żeby płakać. Ociężałym, automatycznym gestem sięgnął po inkrustowaną drewnem słuchawkę telefonu.
– Marysiu. Przynieś mi, proszę, kawę po irlandzku. Tylko mocną, jeśli można. Ustal mi też namiary na dziennikarza, który nazywa się Tarkowski. Znajdź i natychmiast mnie z nim połącz.
Opary porannej mgły nad jeziorem znikały w złotych promieniach słońca. Na atramentowej powierzchni wody chybotał się samotny biały żagiel.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz