Rozdział pierwszy
Ściskając jedną z naprężonych lin, John Chandagnac wychylił się za reling. Poczekał, aż spiętrzona fala uniesie potężną, trzeszczącą rufę i pokład rufówki, na którym właśnie stał, i dopiero wówczas cisnął sucharem najdalej, jak potrafił. W pierwszej chwili sądził, że wziął mocny zamach, ale suchar skręcił ostro w stronę wody. Mimo to mewa dostrzegła kąsek i przyfrunęła, niemalże ślizgając się brzuchem po powierzchni zielonego morza. Złapała zdobycz w ostatniej chwili, jakby chciała się popisać zręcznością. Suchar ukruszył się, gdy wzlatywała na dogodniejszą wysokość, ale wydawało się, że uszczknęła dla siebie całkiem sporo.
Chandagnac miał w kieszeni jeszcze jeden suchar, lecz przez chwilę przyglądał się w roztargnieniu, jak mewa szybuje w powietrzu. Podziwiał jej grację – wystarczyło najdelikatniejsze podciągnięcie i machnięcie skrzydeł, by utrzymała swą pozycję tuż nad lampą rufową na sterburcie „Hałaśliwego Carmichaela”. Odetchnął, wciągając w nozdrza niewyraźny zapach lądu, który wyczuwał już od wschodu słońca. Kapitan Chaworth twierdził, że wczesnym popołudniem ujrzą fioletowo-zielone wzgórza Jamajki, przed kolacją okrążą Morant Point, a przed zmrokiem zadokują w Kingston. I chociaż wyładunek „Carmichaela” oznaczał dla Chawortha koniec zmartwień, które wyraźnie odbiły się na jego wadze podczas ostatniego tygodnia podróży, zejście na ląd było dopiero początkiem misji Chandagnaca.
Nie zapominaj też, pomyślał chłodno, wyciągając z kieszeni drugi suchar, że podobnie jak Chaworth ponosisz przynajmniej część winy za swoje problemy. Tym razem rzucił kromką mocniej, dzięki czemu mewa musiała zanurkować w powietrzu tylko kilka jardów, by złapać smakołyk.
Odwrócił się w stronę niewielkiego stolika śniadaniowego, przy którym kapitan pozwalał jeść pasażerom, gdy ruszał w poranny obchód, by zająć się swoimi rutynowymi zadaniami. Z zaskoczeniem zobaczył młodą kobietę, w której brązowych oczach lśniło zainteresowanie.
– Złapała? – zapytała przybyszka.
– Oczywiście – odparł Chandagnac i wrócił do stołu, żałując, że się nie ogolił. – Czy pani suchary też powinienem jej rzucić?
Kobieta odsunęła krzesło i ku zaskoczeniu Chandagnaca powiedziała:
– Sama rzucę... o ile ona nie ma nic przeciwko robakom.
Chandagnac zerknął w kierunku szybującego ptaka.
– Przynajmniej jeszcze nie uciekła.
Przez twarz kobiety przemknęło wahanie, ale podniosła suchar z nieproszonymi gośćmi i długimi krokami podeszła do relingu. Chandagnac zauważył, że tego ranka z większą swobodą utrzymywała równowagę, ale gdy tylko spojrzała w dół, cofnęła się o krok, ponieważ rufówka znajdowała się dwanaście stóp nad wzburzoną wodą. Lewą ręką złapała za reling i pociągnęła, jakby chciała sprawdzić, czy nie jest luźny.
– Wolałabym nie spaść – stwierdziła lekko drżącym głosem.
Chandagnac podszedł do niej i chwycił ją za przedramię.
– Proszę się nie bać – powiedział i nagle z pewną irytacją stwierdził, że mocniej bije mu serce.
Wziąwszy zamach zza głowy, dziewczyna rzuciła suchar, a biało-szary ptak posłusznie zanurkował, znów łapiąc zdobycz nad samą wodą. Śmiech, który Chandagnac słyszał po raz pierwszy, był ciepły i radosny.
– Założę się, że śledzi każdy okręt płynący na Jamajkę, bo wie, że ludzie na pokładzie z chęcią wyrzucą za burtę starą żywność.
Chandagnac kiwnął głową i wrócili do niewielkiego stolika.
– Nie narzekam na nadmiar pieniędzy, ale nie mogę przestać myśleć o kolacji dzisiaj wieczorem w Kingston. O krwistej wołowinie, świeżych warzywach i piwie, które nie śmierdzi jak gorąca smoła...
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Szkoda, że mnie nie wolno jeść mięsa.
Chandagnac przesunął się ze stołkiem o stopę w lewo, aby wysoki, napięty łuk bezanu osłonił go przed porannym słońcem. Chciał lepiej widzieć emocje malujące się na twarzy tej nagle interesującej osóbki.
– Zauważyłem, że je pani wyłącznie warzywa – stwierdził, leniwie podnosząc serwetkę.
Przytaknęła.
– Środki odżywcze i lecznicze, tak o nich mówi mój lekarz. Uważa, że cierpię na chorobę mózgu w stadium początkowym. Nabawiłam się jej w klasztorze w Szkocji, gdzie pobierałam nauki. To on jest fachowcem, więc pewnie ma rację, chociaż jeśli mam być szczera, czułam się znacznie lepiej, znacznie żywiej, zanim zaczęłam przestrzegać jego wskazań.
Chandagnac odpruł luźną nitkę od serwetki i zabrał się do następnej.
– Pani lekarz? – zapytał niezobowiązująco. Nie chciał powiedzieć niczego, co mogłoby popsuć radosny nastrój dziewczyny i zamienić ją z powrotem w niezdarną, małomówną współpasażerkę, którą była przez ostatni miesiąc. – Czy to ten... okazały jegomość?
Zaśmiała się.
– Biedny Leo. Może raczej gruby. Korpulentny. Tak, to właśnie on, doktor Leo Friend. Człowiek dość trudny w obyciu, ale mój ojciec zarzeka się, że na całym świecie nie ma lepszego lekarza.
Chandagnac odwrócił wzrok od swojej robótki.
– Czyżby postanowiła pani zrezygnować z... kuracji? Wydaje się pani dzisiaj znacznie radośniejsza.
Serwetka kobiety leżała na stole. Podniósł ją i też zaczął skubać.
– Chyba pan zgadł. Wczoraj wieczorem wyrzuciłam talerz tej zieleniny przez okno kajuty. Mam nadzieję, że ta biedna mewa tego nie zjadła – to była tylko okropna porcja ziół i chwastów, które Leo hoduje w swoim pudełku. Przekradłam się do kuchni pokładowej i wybłagałam kucharza, by dał mi trochę ostrego sera, marynowanej cebuli i rumu. – Uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Po prostu musiałam zjeść coś, co ma smak.
Chandagnac wzruszył ramionami.
– Jadałem gorzej.
Kiedy już z obu serwetek wypruł po trzy nitki, zawiązał je w pętelki, po czym wyszarpnął, sprawiając, że kwadratowe skrawki materiału ściągnęły się w kształt przypominający dzwonki. Wsunął palce w pętelki. Serwetki wyprostowały się i zbliżyły do siebie w imitacji ludzkiego chodu. Jedna z nich ukłoniła się, zaś druga dygnęła, po czym obie szmaciane postaci – jedna z nich sprawiała wrażenie subtelnie kobiecej – zatańczyły na blacie, wirując, podskakując i wywijając skomplikowane piruety.
Młoda kobieta zaklaskała z zachwytem, a Chandagnac sprawił, że serwetki podeszły w jej stronę. Zanim pozwolił, by zsunęły mu się z palców, pierwsza raz jeszcze dygnęła, a druga ukłoniła się nisko.
– Dziękuję, panno Hurwood – powiedział głosem mistrza ceremonii.
– To ja dziękuję, panie Chandagnac – odparła dziewczyna. – I pańskim nadzwyczaj żywym serwetkom. Darujmy sobie te formalności, jestem Beth.
– Świetnie – skinął głową – ja mam na imię John. – Już w chwili gdy to mówił, zaczął żałować impulsu, pod wpływem którego zachęcił ją do zwierzeń. Nie miał ani czasu, ani szczerej ochoty wiązać się z kolejną kobietą. Pomyślał o psach, które spotykał czasami na ulicach miast i na które gwizdał, by sprawdzić, czy zamerdają ogonem. Zbyt często okazywało się, że były skłonne łazić za nim całymi godzinami.
Wstał i uśmiechnął się uprzejmie.
– Cóż – zaczął – na mnie już pora. Muszę omówić kilka spraw z kapitanem.
W zasadzie, skoro już o tym mowa, rzeczywiście mógłby poszukać Chawortha. „Carmichael” płynął spokojnie z wiatrem i z pewnością nie wymagał nieustannego nadzoru. Może udałoby się jeszcze przed lądowaniem usiąść i po raz ostatni pogawędzić przy piwie. Chandagnac chciał pogratulować Chaworthowi niewątpliwego sukcesu, jakim było uniknięcie opłat ubezpieczeniowych, wiedział jednak, że będzie to musiał zrobić delikatnie, chyba że zostaną sami. Chciał także napomnieć go, by nigdy więcej nie próbował równie lekkomyślnych sztuczek. W końcu Chandagnac w przeszłości sam był wziętym przedsiębiorcą i dostrzegał różnicę między ostrożnie skalkulowanym ryzykiem a uzależnianiem kariery i reputacji od rzutu monetą. Oczywiście zamierzał udzielić kapitanowi nagany w żartobliwym tonie, by staruszek nie zaczął żałować swojej pijackiej gadatliwości.
– Och – westchnęła Beth, zawiedziona, że Chandagnac nie może zostać dłużej. – Cóż, w takim razie chyba przysunę sobie krzesło do relingu i popatrzę na ocean.
– Ależ sam je tam zaniosę. – Beth wstała, a Chandagnac podniósł krzesło i ruszył z nim w stronę relingu na sterburcie. Postawił je kilka jardów od jednego z niedużych dział na obrotowych stojakach, które marynarze nazywali folgerzami. – Cień będzie tutaj tylko przez chwilę – powiedział z powątpiewaniem – i nie schowasz się przed wiatrem. Jesteś pewna, że nie wolałabyś zejść pod pokład?
– Leo z pewnością uznałby to za lepsze rozwiązanie – odparła Beth, dziękując Chandagnacowi uśmiechem i siadając – ale wolałabym nie przerywać wczorajszego eksperymentu. Chcę sprawdzić, jakaż to zaraza dopada człowieka od normalnego jedzenia, słońca i świeżego powietrza. Poza tym ojciec jest teraz pochłonięty badaniami, co oznacza, że prędzej czy później zagraci całą podłogę kajuty jakimiś papierzyskami, wahadełkami, kamertonami i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. W każdym razie, kiedy już to wszystko rozłoży, nie da się ani stamtąd wyjść, ani wejść do środka.
Chandagnac zawahał się, wbrew sobie zaciekawiony.
– Badaniami? A czym się zajmuje?
– Cóż, nie jestem pewna. Dawniej zgłębiał matematykę i filozofię naturalną, ale odkąd sześć lat temu porzucił katedrę w Oksfordzie...
Podczas miesięcznej podróży Chandagnac zaledwie kilka razy widział ojca Beth – dostojnego starszego mężczyznę z jedną ręką, który nie przejawiał zainteresowania życiem pokładowym. Nie zwrócił na niego szczególnej uwagi, ale teraz z podekscytowaniem pstryknął palcami.
– Oksford? Benjamin Hurwood?
– Zgadza się.
– A zatem twój ojciec jest...
– Żagiel na horyzoncie! – krzyk doleciał wysoko z góry, sponad pajęczyny na wantach grotmasztu. – Daleko przed nami na bakburcie!
Beth wstała i razem z Chandagnakiem przebiegła przez pokład na bakburtę. Wychylili się przez reling i wyciągnęli szyje, próbując cokolwiek dostrzec przez gąszcz olinowania trzech masztów, który zasłaniał im widok. Chandagnac doszedł do wniosku, że łatwiej byłoby zobaczyć z góry scenę w teatrzyku marionetek. Ta myśl zbyt wyraźnie przypomniała mu jednak o ojcu, w związku z czym odegnał ją i skupił się na wypatrywaniu okrętu.
W końcu zdołał dostrzec białą plamkę na leniwie kołyszącym się horyzoncie i wskazał ją palcem. Obserwowali ją przez kilka minut, ale nie wyglądało na to, by się zbliżała. A ponieważ morska bryza po tej stronie okrętu wydawała się chłodniejsza, mimo że nic nie zasłaniało słońca, postanowili wrócić na sterburtę.
– Twój ojciec jest autorem... Tytuł wyleciał mi z głowy. Obalenia teorii Hobbesa.
– Oczyszczenia wolnej woli. – Beth oparła się o reling, zwrócona w kierunku rufy, a pęd powietrza rozwiewał jej długie, ciemne włosy. – Zgadza się. Choć, jeśli dobrze rozumiem, Hobbes i mój ojciec byli przyjaciółmi. Czytałeś?
Po raz drugi Chandagnac pożałował, że się odezwał, ponieważ książka Hurwooda należała do szerokiego kanonu lektur, który musiał za młodu przerobić z ojcem. Cała ta poezja, historia, filozofia, sztuka – na co to komu, skoro koniec końców Archimedes zginął od miecza bezrozumnego żołnierza, a Ajschylosowi śmiertelny cios zadał ptak, zrzucając żółwia na jego łysą głowę, którą pomylił z głazem?
– Tak – powiedział. – Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy obalił ideę Hobbesa, zgodnie z którą kosmos można sprowadzić do roli maszyny. – Nie dając Beth szansy, by przytaknęła bądź zaprzeczyła, dodał natychmiast: – Ale jak się do tego mają wahadła i kamertony?
Beth zmarszczyła czoło.
– Nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, na jakim polu prowadzi teraz badania. Odkąd umarła moja mama, zrobił się bardzo skryty. Czasem odnoszę wrażenie, że on też wówczas umarł, a przynajmniej ta jego część, która... sama nie wiem, potrafiła się śmiać. Przez ostatni rok był jednak bardziej aktywny. Od tej katastrofalnej podróży na Wyspy Karaibskie. – Pokręciła głową, a na jej twarzy odmalowało się zakłopotanie. – To dziwne, że strata ręki dała mu tyle energii.
Chandagnac uniósł brwi.
– Co się stało?
– Przepraszam, sądziłam, że już słyszałeś. Okręt, którym płynął, został zaatakowany przez piratów Czarnobrodego. Kula zmiażdżyła mu rękę. Zaskoczyło mnie, że postanowił tu wrócić, choć tym razem zabrał ze sobą jakiś tuzin naładowanych pistoletów i zawsze nosi przy sobie co najmniej dwa.
Chandagnac roześmiał się w duchu, oczyma wyobraźni widząc starego oksfordzkiego akademika z palcem na spuście, który tylko czeka na okazję, by zastrzelić jakiegoś pirata.
Znad błękitnej wody doleciał donośny, stłumiony huk, jakby ogromny głaz uderzył o kostki bruku. Zaciekawiony Chandagnac ruszył przez pokład rufówki, by ponownie przyjrzeć się nadpływającemu okrętowi. Zanim jednak zrobił dwa kroki, jego uwagę przykuł biały pióropusz wody, który rozprysł się sto jardów za sterburtą.
W pierwszej chwili pomyślał, że obcy okręt to kuter rybacki, a rozprysk znaczy miejsce wyskoku jakiejś wielkiej ryby, lecz zaraz potem usłyszał krzyk obserwatora w bocianim gnieździe, tym razem bardziej przenikliwy:
– Piraci! Pojedynczy slup, szaleni głupcy!
Beth podskoczyła.
– Boże miłosierny... – wymamrotała. – Czy to prawda?
Chandagnac czuł się bardziej zaskoczony niż wystraszony, choć serce zabiło mu mocniej.
– Nie wiem – rzucił, pospiesznie maszerując na bakburtę – ale jeśli to prawda, obserwator ma rację, są szaleni. Slup jest niewiele większy od żaglówki, a my na „Carmichaelu” mamy trzy maszty i osiemnaście ciężkich armat.
Musiał podnieść głos, tak aby Beth go słyszała. Ciszę poranka, którą dotychczas zakłócało jedynie niemilknące poskrzypywanie drewna i plusk wody, przerwały gorączkowe rozkazy, tupot bosych stóp na niższych pokładach i świst lin mknących przez bloczki. Był jeszcze jeden dźwięk, odległy, lecz o wiele bardziej niepokojący – gwałtowne metaliczne pobrzękiwanie i łoskot, któremu towarzyszyło zawodzenie trąbek. Ktokolwiek w nie dął, robił to z miłości do hałasu, a nie muzyki.
– To są piraci – powiedziała pełnym napięcia głosem Beth, zaciskając dłonie na relingu obok Chandagnaca. – Ojciec opisywał mi te hałasy. Będą też tańczyć, żeby nas przestraszyć. Nazywają to przechwałkami.
Skuteczna metoda, pomyślał Chandagnac, lecz uśmiechnął się do Beth uspokajająco.
– Przestraszyłbym się, gdyby płynęli na okazalszym okręcie albo my na marniejszym.
– Uwaga, przechodzi! – doleciał z niższego pokładu krzyk i Chandagnac zobaczył, jak sternik z pomocą innego mężczyzny z całych sił pcha rumpel na sterburtę. Ponad głowami marynarzy rozbrzmiały głośne jęki i poskrzypywanie drewna. Długie poziome drzewce i wybrzuszone żagle zaczęły się wolno obracać wzdłuż osi masztów – te wyżej pod większym kątem, te niżej pod mniejszym.
Przez cały ranek okręt był lekko pochylony na sterburtę. Teraz wyprostował się i nie trwając zbyt długo w tej pozycji, przechylił tak głęboko na bakburtę, że Chandagnac musiał objąć jedną ręką Beth, a drugą napięte liny takielunku. Zaciskał dłoń na luźniejszej wyblince, a kolanami napierał na falszburtę, gdy pokład się unosił. Stolik śniadaniowy zsunął się i uderzył z impetem o reling niecały jard od dziewczyny. Talerze, sztućce i poskręcane serwetki zawirowały w cieniu kadłuba, po czym wpadły do wody tuż pod nimi.
– Niech to szlag! – wycedził przez zaciśnięte zęby Chandagnac, rzucając okiem na wzburzone morze. Okręt zastygł, przekrzywiony. – Nie wierzę, żeby ci piraci mogli nas zabić, ale nasz kapitan bardzo się stara!
Odchylił głowę, by spojrzeć na horyzont, ale po chwili ścisnęło go w żołądku i musiał spuścić wzrok z powrotem na wodę. Zdążył jednak ogarnąć kołyszącą się z lewa na prawo perspektywę i dostrzec piracki okręt, już nie tak odległy, podskakujący wraz z morskim pejzażem coraz dalej od dziobu. Przesuwał się na trawers i chociaż Chandagnac patrzył niemal prosto na jego dziób, zauważył, że w istocie mieli do czynienia ze slupem. Był to jednomasztowy okręt z ożaglowaniem gaflowym, składającym się z dwóch sfatygowanych i pocerowanych żagli – jednym zwężającym się ku tyłowi wzdłuż bomu, drugim biegnącym przez dziób aż do końca wyjątkowo długiego bukszprytu. Za nadburciem tłoczyły się obdarte postaci, które rzeczywiście zdawały się tańczyć.
Chandagnac poczuł, jak pokład napiera na jego stopy. Horyzont przesuwał się, gdy okręt wracał do pionu, ale teraz wiatr i słońce znajdowały się po stronie ćwiartki rufowej sterburty. Wciąż obejmując Beth, Chandagnac ruszył w stronę drabinki.
– Uciekaj na dół! – krzyknął.
Po drabince wspinał się jednak Benjamin Hurwood. Nawet w tym zamieszaniu Chandagnac nie potrafił oderwać od niego wzroku. Stary profesor miał na sobie odświętną kamizelkę, długi płaszcz i upudrowaną perukę. Podciągał się, zahaczając o szczeble kolbą pistoletu, który trzymał w jedynej ręce, a w supłach szarfy przewieszonej przez ramię tkwił spory rynsztunek.
– Zabiorę córkę pod pokład – rzucił staruszek, stanąwszy na rufówce. Pchnął dziewczynę w stronę drabinki. Beth ruszyła na dół, a Benjamin tuż za nią, co rusz spoglądając przez ramię. – Ostrożnie! – krzyczał. – Ostrożnie, na litość boską!
W przypływie zupełnego ogłupienia Chandagnac zadał sobie pytanie, czy na minutę lub dwie przed atakiem stary Hurwood nie znalazł przypadkiem kilku chwil na przetopienie ołowiu i odlanie pistoletowych kul, ponieważ bez wątpienia śmierdział rozgrzanym metalem. Hurwood i Beth znikli, on zaś musiał się cofnąć na tył rufówki, by zejść z drogi marynarzom, którzy wspinali się po drabince. Stanął przy stoliku śniadaniowym, zaklinowanym przy relingu, który pełnił teraz funkcję miniaturowego przepierzenia, tak aby nikomu nie zawadzać. Zastanawiał się, czyby nie wypalić z tych dwunastofuntowych armat i dlaczego kapitan tak długo z tym zwleka.
Jak na zawołanie, pokładem wstrząsnęły trzy wyraźne eksplozje. Czyżby jednak strzelali? – pomyślał, lecz gdy szybko obrócił się, by wyjrzeć przez reling w stronę bakburty, nie dostrzegł dymu ani rozbryzgów wody.
Ujrzał za to piracki slup, który skręcał na wschód, wyostrzając do spokojnego wiatru. Halsował na „Carmichaela”, by podpłynąć do jego bakburty od strony rufy.
Dlaczego, do licha, zastanawiał się Chandagnac z rosnącym niepokojem, nie strzelaliśmy, gdy szli prosto na nasz trawers albo gdy zmienili kurs i pokazali nam burtę? Obserwował, jak mijają go zabiegani marynarze, aż w końcu zauważył krępą sylwetkę Chawortha, który stał przy drabince nadbudówki dziobowej. W tej samej chwili poczuł skurcz w żołądku, ponieważ kapitan „Carmichaela” wyglądał na równie zaskoczonego milczeniem armat, co on. Przesunął się obok stolika bliżej drabinki, by widzieć, co się dzieje na śródokręciu.
Chaworth podbiegł do zejściówki pokładu działowego. Z dołu buchnęła grzywa czarnego dymu, a marynarze podnieśli krzyk:
– Jezu, jedna z armat wybuchła!
– Trzy, trzy wybuchły, wszyscy na dole nie żyją!
– Do szalup! Zaraz zapali się proch!
Przez narastającą wrzawę przebił się huk pistoletu, a marynarz, który wzywał do opuszczenia okrętu, odbił się od kabestanu i padł na pokład. W jego głowie ziała krwawa dziura po kuli. Chandagnac oderwał wzrok od trupa i zauważył dymiący pistolet w ręku zwykle dobrodusznego Chawortha.
– Pójdziecie do szalup, kiedy wydam taki rozkaz! – krzyknął kapitan. – Nie wybuchła żadna armata, nawet nie ma tam ognia! To tylko dym...
Jakby na potwierdzenie jego słów z kłębów wyłonił się tuzin kaszlących mężczyzn. Ich ubrania i twarze były czarne od czegoś, co przypominało sadzę.
– ...a to wciąż tylko mały slup – ciągnął kapitan – więc obsadźcie folgerze i łapcie za muszkiety! Szable w dłoń!
Jeden z marynarzy odepchnął Chandagnaca, by dostać się do folgerza, a Chandagnac w pośpiechu umknął do stosunkowo bezpiecznego schronienia przy zaklinowanym stoliku. Czuł się zupełnie zdezorientowany. Do diabła, myślał z konsternacją, kucając za osłoną, tak ma wyglądać wojna na morzu? Wróg tańczy i dmie w trąbki, mężczyźni ucharakteryzowani na Murzynów wybiegają spod pokładu jak statyści na scenie teatru komediowego w Londynie, zaś jedyny pocisk, który wystrzelił nasz kapitan, był przeznaczony dla członka załogi?
Wokół Chandagnaca zaroiło się od rozgorączkowanych marynarzy, gotowych do manipulowania szotami i fałami. Dwóch podbiegło do folgerzy zamontowanych na bakburcie rufówki, na lewo i na prawo od Chandagnaca. Upewniwszy się, że są załadowane, przygotowali je do strzału i czekali, uważnie obserwując piracki slup i co kilka sekund dmuchając na tlące się końcówki knotów.
Chandagnac klęczał. Wolał obserwować rozwój wypadków spomiędzy dwóch stanowisk strzeleckich niż znad relingu. Patrzył, jak niski, płytko zanurzony slup dogania „Carmichaela”. Znajdowało się na nim kilka sporych dział, ale pląsający piraci nie zwracali na nie uwagi, wymachując w powietrzu pistoletami, kordelasami i hakami.
Z pewnością zależy im, aby „Carmichael” wyszedł z bitwy bez szwanku, pomyślał Chandagnac. Ciekawe, czy kiedykolwiek się dowiedzą, jak bardzo pomogła im w tym cuchnąca katastrofa, która okaleczyła naszych kanonierów. O ile go rzeczywiście zdobędą.
Na pokład rufówki z wysiłkiem wdrapał się Benjamin Hurwood, tym razem dosłownie najeżony pistoletami. Wciąż miał ich sześć w szarfie i jeden w dłoni, a ponadto pół tuzina innych wetkniętych za pas. Wyglądając zza stolika, Chandagnac widział wyraz ponurej determinacji na twarzy jednorękiego profesora i musiał przyznać, że – przynajmniej w tej niebezpiecznej sytuacji – więcej było w nim dumy niż groteskowości.
Marynarz na stanowisku strzeleckim chwycił za gałkę na końcu uchwytu folgerza, obrócił lufę w stronę rufy i obniżył ją nieco, by wycelować. Powoli uniósł tlący się knot. Znajdował się zaledwie pięć stóp od Chandagnaca, który w napięciu obserwował jego ruchy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz