Fragment książki

29 minut czytania

1

Pierwszy raz przeszedłem na drugą stronę w dzień targowy. Byłem małym chłopcem, dopiero co skończyłem sześć lat, i rozlałem kozie mleko na półsukno, które ciotka Jo tkała od kilku tygodni, by je sprzedać na jarmarku. Hartah zbił mnie do nieprzytomności i przeszedłem.

Nie. To nieprawda. Musiało mi się to zdarzać już wcześniej, w snach. Na pewno bywały chwile, gdy spałem, niespokojny, dręczony gorączką od jakiejś dziecięcej choroby czy bólem głowy, brzucha albo gardła. To wszystko, czego potrzeba — zatracenie się, jak we śnie, oraz ból. Niewielki ból, ale Hartah w to nie wierzy. A może po prostu lubi mnie bić.

Ten pierwszy raz, osiem lat temu — plama mleka na jaskrawozielonej wełnie, westchnienie mojej ciotki, jej mąż odrywający spojrzenie od stołu z tym wyrazem w oczach. I ja…

— Roger — odezwał się teraz. — Dzisiaj przejdziesz.

Tym razem również uniósł głowę, spoglądając na mnie znad kufla z tym swoim kwaśnym ale.

Moją szyję i kręgosłup ogarnął chłód.

Słońce dopiero co wzeszło. Siedzieliśmy sami w głównej sali gospody gdzieś przy trakcie do Stonegreen. Lokal nie wyglądał zbyt imponująco. Trzy stoły z nieheblowanego drewna ustawione na kozłach na brukowanej podłodze, dwie drabiny prowadzące do „pokojów” na górze, w rzeczywistości będących jedynie stryszkami z brudną słomą służącą jako posłanie. Belki pod sufitem były tak poczerniałe i zaniedbane, że sadza sypała się na stoły. Mimo to nocą moje serce wypełniła radość, gdy nasz wóz wjechał na dziedziniec stajenny. Latem niemal nigdy nie spaliśmy pod dachem. Teraz jednak, gdy pierwsze liście zaczynały już zmieniać kolor i powietrze pachniało deszczem, Hartah na pewno zakamuflował gdzieś kilka groszy albo je ukradł, by mieć czym zapłacić oberżyście.

— Dziś w Stonegreen jest święto plonów — oznajmił. — Przejdziesz na drugą stronę.

Nim zdążył powiedzieć więcej, drzwi się otworzyły i do gospody weszło czterech mężczyzn. Śmiali się i żartowali głośno, ale zgiełk wypełniający mi głowę był głośniejszy.

Nie zrobię tego. Nie. Nie. Nie mogę…

Wiedziałem jednak, że to zrobię.

— A więc przyprowadziłeś swojego barana, Farlowe? — zapytał jeden z nowo przybyłych. — Jest maleńki. Idę o zakład, że nie zdobędziesz nagrody!

— Waży jak nic siedemnaście kamieni!

— Siedemnaście kamieni obwisłej skóry i słabych kości!

Zabrzmiał ochrypły męski śmiech.

— Ale!— wołali. — Ale przed świętem!

Z kuchni wyszła żona oberżysty. Ciotka Jo szła potulnie za nią, niosąc śniadanie dla Hartaha. Nie patrzyła mi w oczy. Wiedziała, do czego jej mąż mnie dzisiaj zmusi i jakich sposobów do tego użyje.

— Ale! Ale >przed świętem!

— Dostaniecie je — zapewniła żona oberżysty. W obu rękach trzymała po pienistym kuflu, a dwoma następnymi balansowała na mięsistych przedramionach. — I śniadanie też, jeśli macie pieniądze, wy kłamliwe nieroby! Dzień dobry, Tom, Philip, Jack… Henry, jak tam ta twoja nowa ładna żona? Kiedy byłam w jej wieku, nigdy nie leżałam w łóżku sama przed świętem plonów. A może zdążyłeś ją zmęczyć przed świtem?

Najmłodszy z mężczyzn zaczerwienił się, ale minę miał dumną. Pozostali ryknęli śmiechem i zaczęli się z niego nabijać. Kobieta postawiła kufle na stole. Była gruba, wesoła i rumiana na twarzy — całkowite przeciwieństwo mojej ciotki. Ciotka Jo postawiła przed Hartahem drewniany półmisek z chlebem i serem — bez mięsa — a potem wycofała się pospiesznie. Była tak zastraszona, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że raczej jej nie uderzy na oczach ludzi, wśród których miał dziś zamiar rozbić namiot na jarmarku. Jej chude ciało zadrżało.

Nie czułem litości. Nigdy nawet nie próbowała mnie przed nim bronić. Ani razu. Dla mnie nie było chleba ani sera. Najwyraźniej ukradzione przez Hartaha pieniądze starczyły tylko dla jednego.

Najstarszy ze śmiejących się mężczyzn spojrzał na mnie i od niechcenia rzucił na stół grosz.

— Hej, chłopcze, napój mojego konia i jego ładunek, to ten z żółtymi wstążkami, dobra?

Pieniążek wylądował między Hartahem a mną. Widziałem, że napiął potężne mięśnie barków, jakby chciał sięgnąć po monetę, ale starszy mężczyzna patrzył na nas, Hartah więc skinął tylko głową, jakby udzielał mi pozwolenia. Jakby był jakimś łaskawym lordem. Hartah! W moich oczach zapłonęła nienawiść. Złapałem grosz i wyszedłem na dwór.

Dzień był pogodny, na niebie widać było jeszcze ślady złotopomarańczowej jutrzenki, a trawa pachniała padającym w nocy deszczem. Nabrałem wody ze studni na dziedzińcu, tyle, żeby wystarczyło dla konia i dla przywiązanego na wozie barana o rogach ozdobionych żółtymi wstążkami. Przybyły kolejne wozy. Wieśniacy zjeżdżali się na święto. Koła skrzypiały pod ciężarem warzyw, owiec, koszy i dzieci.

— Nadjeżdża karawana! Widziałem ją! — rozdarł się jakiś dzieciak, wychylając się z wozu tak bardzo, że omal z niego nie wypadł. — Widziałem!

— Bądź cicho — skarciła go młoda matka pełnym sympatii głosem. Miała lawendową suknię, a we włosach wstążki tego samego koloru. Poruszyła nieświadomie ręką, by pogłaskać chłopca po miękkich włosach.

Gorycz wypełniła mi usta niczym wymiociny.

Hartah każe mi to zrobić. Zmusi mnie do przejścia, gdy będę leżał ukryty wewnątrz naszego wyblakłego, sfatygowanego namiotu. Po to właśnie przyjechaliśmy. By to mogło się stać. Najpierw mnie pobije, tak samo jak zawsze.

Nie miałem już sześciu lat. Miałem czternaście i dorównywałem mu wzrostem. Byłem jednak chudy — jak mogłoby być inaczej, skoro dawał mi tak mało jeść? I wąski w ramionach. Hartah mógł unieść na obu barkach po beczułce świeżego ale i nawet się nie spocić. Ale teraz miałem grosz. Czy to wystarczy, żeby uciec? Grosz i wspomnienie nieżyjącej matki w lawendowej sukni?

Nie. To niemożliwe. Dokąd miałbym pójść?

Nie przestawałem jednak marzyć o ucieczce. Czasami zerkałem na Hartaha i przerażała mnie siła mojego pragnienia uczynienia mu krzywdy. Jednakże opowiadał mnie i ciotce Jo o tym, że na traktach Reginokracji znajduje się ciała samotnych wędrowców, których zbójcy obrabowali i wypruli im wnętrzności. Wysłuchawszy takich opowieści, kuliłem się pod cienkim kocem i nigdzie się nie wybierałem.

Zaburczało mi w brzuchu. Poszedłem z groszem do kuchni i zamieniłem go na śniadanie, które pożarłem, stojąc na dziedzińcu.

O studnię opierała się jakaś dziewczyna. Widziałem też inne dziewczęta, schodzące z wozów albo podążające za rodzinami do gospody. Wszystkie wdziały najlepsze stroje, wełniane spódnice barwy zielonej, czerwonej albo niebieskiej, zarzucone na pasiaste halki, a także czarne gorsety zasznurowane ciasno na białych haftowanych sukienkach, a we włosy wplotły wstążki. Dziewczyna przy studni nie była ładniejsza od innych, a jej oczy nie błyszczały bardziej. Nie była też lepiej ubrana, choć miała na dłoniach czarne koronkowe rękawiczki o jednym palcu. Przyglądała mi się jednak. Inne dziewczęta patrzyły przeze mnie na wskroś, jakbym był pustym powietrzem, albo mrużyły powieki i wykrzywiały z niesmakiem różowe usta. Brudny. Słaby. Bezdomny.

Ta jednak obserwowała mnie uważnie. Ciężkie wiadro z wodą zwisało z jej dłoni, ciągnąc bark w dół. Przemknęło przeze mnie coś promiennego i przerażającego. Wiedziała.

Oczywiście, to był nonsens. Nikt o mnie nie wiedział, poza ciotką i sukinsynem, za którego wyszła. Myślę, że nawet ona nie dowierzała. Co potrafi? Czy tylko udaje? Ale ciotka Jo mówiła bardzo niewiele, usługując Hartahowi w pełnym strachu milczeniu, i nie sposób było odgadnąć, co myśli, poza tym, że nie jest zadowolona, że przyszedłem do niej po śmierci jej siostry. Owo pragnienie łatwo było zauważyć w każdej chwili każdego dnia, ale i tak żałowałem tego znacznie goręcej niż ona.

Niemniej nie miałem dokąd pójść. Moja matka umarła, a ojciec zaginął tak dawno, że nawet go nie pamiętałem. Ciotka Jo nie chciała mi nic o nich powiedzieć, nawet kiedy ją o to błagałem. A teraz, po tych wszystkich latach, nadal nie miałem dokąd pójść.

Dziewczyna skinęła do mnie głową i oddaliła się z ciężkim wiadrem. Jej długie, krucze warkocze kołysały się z boku na bok, a ładna sylwetka kurczyła się, w miarę jak była coraz dalej. Wyglądało to tak, jakby rozpuszczała się w łagodnym świetle poranka.

— Tu jesteś — dobiegł mnie zza pleców głos Hartaha. — Jesz śniadanie, tak? Świetnie. Po południu będziesz potrzebował siły.

Odwróciłem się ku niemu. Uśmiechał się. Usta miał pełne połamanych zębów, a oczy lśniły mu przyjemnością na myśl o tym, co wydarzy się później. Powoli uniósł gruby palec i otarł mi z ust okruch chleba, delikatnie, prawie jak kobieta.

2

W południe jarmark rozkręcił się na dobre. Nie wiedziałem, że Stonegreen jest takie duże. Gospoda, w której spaliśmy, leżała pięć mil od wioski, a przy błoniach można było znaleźć znacznie lepszą, podobnie jak kowala, szewca oraz wielki omszały głaz, któremu osada zawdzięczała swą nazwę. Kamień sięgał mi do barku. Ktoś posadził wokół niego męczennicę. Powolna rzeka o porośniętych drzewami brzegach meandrowała między podmurowanymi chatami krytymi strzechami, również zielonymi od mchów i porostów. Przy chatach rosły malwy, ostróżki, róże, bluszcz, a także jabłonie i wiśnie. Za nimi widziałem ogrody zielne, studnie, kurniki i wędzarnie — wszystkie źródła dobrych rzeczy, które można znaleźć tam, gdzie kobiety sprawują rządy nad dobrze prosperującymi gospodarstwami. Czułem woń pieczonego chleba oraz słodko-kwaśny odór grzanego ale.

Jarmark urządzano na polu położonym na drugim końcu wioski. Ustawiono tam stragany i namioty, w których miejscowi sprzedawali płody rolne, zwierzęta gospodarskie, pasztety, galarety, tkaniny utkane przez ich żony i córki, ale, wstążki i strugane z drewna zabawki. W innych straganach kupcy, przybywający nawet z samej Glorii, stolicy Reginokracji, oferowali na sprzedaż cynowe talerze, narzędzia rolnicze albo guziki. Trzecia grupa, ci, którzy nie byli miejscowi ani nie pochodzili z Glorii, przybyła tu karawaną pomalowanych na czerwono i niebiesko wozów, podróżującą przez całe lato z jednego wiejskiego jarmarku na drugi. Widziałem już takie karawany. Będą w niej połykacze ognia, marionetkarze, żonglerzy, skrzypkowie, cyrk pcheł, iluzjonista oraz zapaśnik, gotowy zmierzyć się z każdym chętnym. Dzieci biegały między straganami, a pary prowadziły się pod rękę. Muzycy grali na skrzypkach i bębnach, handlarze głośno zachwalali swe towary, a przeznaczony na sprzedaż inwentarz beczał, muczał i gdakał. Nie widziałem żadnych żołnierzy, co oczywiście było dobrą wiadomością.

— Tutaj — zdecydował Hartah. Zabrałem się z ciotką za ściąganie namiotu z wozu.

Nasze stoisko, w przeciwieństwie do większości pozostałych, było zamknięte ze wszystkich stron. Poplamiony, wyblakły namiot zdobiło jedynie wyobrażenie małej grupki gwiazd, tworzących gwiazdozbiór Płaczącej Kobiety. Czasami ludzie włazili do środka, sądząc, że to jakaś kaplica, ale Hartah potrafił ich rozpoznawać i odsyłać, nie zdradzając niczego. Inni, którzy znali starożytny układ gwiazd i jego sekretne znaczenie, wchodzili do namiotu pojedynczo. Rozmawiali z Hartahem, a potem wracali po odpowiedź, również samotnie. Hartah nie umiał czytać ani rachować, ale nie był głupi. Potrafił zachować ostrożność i minęło wiele czasu, odkąd ostatnio oskarżono nas o czary. Ludzie nie byli zdesperowani. To biedni i pełni desperacji, przyzwyczajeni do niebezpieczeństw, najbardziej się boją tego, czego nie widzą.

Choć oczywiście nie byliśmy nawet czarownikami.

Ciągnąc ciężką tkaninę namiotową, ponownie pomyślałem o ucieczce. To było możliwe. Chłopcy w moim wieku uciekali — czyż nie tak? Znajdowali zajęcie na roli, w stajni albo jako żebracy. Ale ja nic nie wiedziałem o pracy na roli, niewiele o koniach i bałem się nie tylko zbójców, lecz również głodu. A za kilka miesięcy miała nadejść zima. Gdzie żebracy spędzają zimę?

Prawda wygląda tak, że byłem tchórzem.

— Ruszaj się, Roger! — warknął Hartah. — Twoja ciotka pracuje szybciej od ciebie!

Miał rację. Ciotka Jo zapychała jak chude tornado, obawiając się mężowskich pięści.

Gdy już rozbiliśmy namiot, Hartah wepchnął mnie do środka. W rogu stał nieheblowany stół, nakryty opadającym na ziemię dywanikiem. Ukryję się pod nimi i przez wiele godzin będę słuchał kolejnych gości przybywających ze swymi życzeniami. Nie przyjdą do nas szczęśliwi mężczyźni, kobiety i dzieci, niosący prezenty, pijący ale i wygrywający nagrody za ważące siedemnaście kamieni barany. To będą ludzie innego rodzaju, spotykani w każdej wiosce, w każdym mieście, w każdej ozdobionej kwiatami chacie w każdej reginokracji. Ludzie, których ci szczęśliwi starają się nie zauważać, żeby nie popsuli im zabawy. Ci, którzy byli udręczeni, pogrążeni w żałobie i pełni lęku. Moi ludzie.

I wszystko zacznie się od nowa.

***

Kiedy po raz pierwszy przeszedłem na drugą stronę, miałem sześć lat. Teraz skończyłem już czternaście i wszystko wyglądało tak samo. Zawsze tak samo.

Cały ranek spędziłem, leżąc skulony pod stołem i słuchając. Potem, w południe, gdy słońce silnie nagrzewało ciężkie namiotowe płótno, Hartah zawiązał poły i wyciągnął mnie spod stołu.

— Jesteś gotowy, chłopcze? — zapytał z uśmiechem.

— Hartah…

Nienawidziłem swego drżącego głosu, nienawidziłem się również za to, że uniosłem słabo rękę, by osłonić twarz, że za bardzo się bałem, by się bronić. Walnął mnie pięścią w brzuch. Całe powietrze uciekło mi z płuc. Westchnąłem z bólu. Uderzał mnie raz po raz, w pierś, a potem w krocze, we wszystkie miejsca zasłonięte przez ubranie, żeby nie było widać siniaków. Dźwięki skrzypek i bębnów oraz wrzeszczące dzieci zagłuszały moje krzyki. Nie jestem już niemowlęciem zdolnym zatracić się bezmyślnie. Muszę to wybrać świadomie. Ból plus wybór. Zapragnąłem tego i, gdy moje ciało osuwało się na ziemię, stało się.

Ciemność…

Chłód…

Ziemia wypełniająca mi usta…

Robaki w moich oczach…

Gleba więżąca moje odarte z ciała ręce i nogi…

Ale tylko na moment. Przecież nie umarłem naprawdę. Smak śmierci utrzymywał się tylko przez krótką chwilę przejścia, opadania przez barierę, której nikt inny nie potrafił przeniknąć, nawet sami Umarli. To była potężna bariera, lita i wielka jak sama Ziemia. Nieprzenikniona dla wszystkich, poza mną — z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów.

Znowu spróbowałem krzyknąć, ale nie byłem w stanie, bo usta wypełniała mi ziemia. Spróbowałem poruszyć rękami, ale nie mogłem, bo na moich nagich kościach nie było mięśni. Nagle było po wszystkim. Ziemia zniknęła, a moje kości wróciły do normy. Byłem w krainie Umarłych.

Kilku z nich siedziało na ziemi, zajmując się tym, czym zajmują się Umarli. W pobliżu widziałem blask tafli wody… To mogła być rzeka, nad którą leżało Stonegreen.

Kraina Umarłych przypomina naszą, ale jest dziwnie rozciągnięta, a gdzieniegdzie również wypaczona. Kilka kroków w Stonegreen mogło się równać połowie mili tutaj albo dwóm milom czy pięciu. Albo kilku krokom. Czasami nasze rzeki, lasy i wzgórza tu istniały, a w innych przypadkach nie. Kraina Umarłych jest większa od naszej i mam wrażenie, że zmienia się z czasem, tak samo jak nasza, ale nie w ten sam sposób. Jest naszym cieniem obróconym w ciało. Podobnie jak cień kurczy się i rozszerza, ale pod wpływem czegoś niewidzialnego, co nie jest słońcem. Tu nie ma słońca.

Ale jest tu światło, zawsze słaby blask, jak w pochmurny dzień. Niebo niezmiennie jest nisko, szare i jednolite. Powietrze jest nieruchome. Mogłem tu oddychać swobodnie, ból w mojej piersi zniknął. Ból nie podąża za mną na drugą stronę. Jest tylko ceną przejścia.

W chłodnym, łagodnym świetle krainy ruszyłem ku wodzie. Zanim do niej dotarłem, natrafiłem na wielki omszały głaz po drugiej stronie, leżący na wiejskich błoniach. Wyglądał identycznie, choć nie otaczały go chaty, sklepy i pola Stonegreen. Traktu również nie było. Tu nie ma żadnych dróg, tylko niezdeptana trawa bezkresnego lata. Stopy Umarłych nie zostawiają śladów.

Pięciu z nich siedziało ze skrzyżowanymi nogami wokół głazu, łącząc ręce w zamknięty krąg. Lubią to robić. Zawsze trudno mi przyciągnąć ich uwagę, ale gdy utworzą jeden z tych swoich kręgów, staje się to niemożliwe. Siedzą tak bardzo długo — dniami, latami — nigdy nic nie mówią, a twarze mają spokojne, wyrażające skupienie niczym oblicze mężczyzny celującego z łuku albo kobiety pochylonej nad trudną robótką. Ominąłem ich i szedłem dalej w stronę rzeki.

Siedziała tam stara kobieta, samotna pod wielkim drzewem o zwisających nisko konarach. Miała na sobie prostą brązową suknię i biały fartuszek, a siwe włosy wsunęła pod staromodny czepek z długimi białymi wyłogami. Tylko starzy Umarli chcą — albo mogą — ze mną rozmawiać, a najchętniej robią to stare kobiety. Usiadłem obok niej na brzegu.

— Dzień dobry pani.

Cisza. Jeszcze nie zauważyła, że tu jestem. Co widzą Umarli, kiedy na mnie patrzą? Smużkę, migotanie w powietrzu? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Uścisnąłem mocno jej rękę tuż nad łokciem.

— Dzień dobry pani! — zawołałem głośno.

Odwróciła powoli głowę i przymrużyła powieki zapadniętych niebieskich oczu.

— Kto tu jest? — zapytała.

— Jestem Roger Kilbourne. Do usług.

To ją rozbawiło. Zachichotała.

— A jakie właściwie usługi mógłbyś mi wyświadczyć? Przeszedłeś na drugą stronę, żeby zawracać nam głowę, prawda?

— Tak, proszę pani.

— Czego chcesz, do diabła? Wracaj, chłopcze, to nie twój czas. Jeszcze nie.

— Wiem — odparłem z pokorą. — Ale chciałbym zadać ci kilka pytań, szlachetna pani.

Znowu zachichotała.

— Nie jestem szlachetnie urodzona. Mów mi pani Ann Humphries, chłopcze.

Uśmiechnęło się do mnie szczęście. Przed niespełna godziną — jeśli czas płynął tu tak samo, w co raczej wątpiłem — leżałem pod stołem i słuchałem płaczącej kobiety, która nazywała się tak samo.

— Moja matka… los zabrał ją nam ostatniej zimy… płuca… wiem, że to niegodne, ale tak bardzo mi jej brak… tylko ją jedną obchodziło, co się stanie ze mną i z moimi dziećmi… ten nierób, mój mąż… pijaństwo i długi i… moja matka, moja matka, moja matka.

A co z moją matką w jej lawendowej sukni? Tu jej nie znajdę. Umarli nie oddalają się zbytnio od miejsc, gdzie przeszli na drugą stronę, a ani Hartah, ani ciotka Jo nie chcieli mi powiedzieć, gdzie umarła ani jak to się stało. O ojcu moja ciotka nie chciała mówić w ogóle. Dałem już sobie spokój z pytaniami.

— Pani Humphries — zacząłem — spotkałem dzisiaj pani córkę i imienniczkę, Ann.

— Tak? — zapytała, mącąc wodę zwiędłymi stopami. — Popatrz na te białe kamienie na dnie. Wydaje się, że zmieniają kształt.

Tego właśnie żywi nie wiedzą o Umarłych i nigdy nie wolno mi im tego powiedzieć. Umarli, chyba że przeszli dopiero przed chwilą, w ogóle nie interesują się tymi, których zostawili.

Pamiętają żywych, tak jest. Wspomnienia przechodzą na drugą stronę nietknięte. Umarli wiedzą, kogo zostawili i kim sami są. Świetnie pamiętają życie, po prostu już się nim nie interesują. To tak, jakby było ono opowieścią o jakimś znajomym znajomego, którą kiedyś słyszeli i która zapadła im w pamięć, ale nie miała z nimi nic wspólnego. Nie budziła w nich żadnych uczuć.

A co interesuje Umarłych? Choć przechodziłem na drugą stronę tak wiele razy, nadal tego nie wiem. Oczywiście, nigdy nie spędzam tu zbyt wiele czasu i tylko najstarsi ze mną rozmawiają, odnoszę jednak wrażenie, że Umarli są zaabsorbowani czymś, o czym nigdy nie mówią, nawet między sobą, chyba że słowa takie jak te, które wypowiedziała pani Humphries, znaczą więcej, niżby się zdawało. „Popatrz na te białe kamienie na dnie. Wydaje się, że zmieniają kształt”.

Umarli całymi latami gapią się na kamienie. Na drzewa, kwiaty albo na pojedyncze źdźbło trawy. Co się zmienia pod powierzchnią niewyobrażalnej wody ich umysłów?

Pani Humphries zapomniała o mnie. Uszczypnąłem ją mocno. Gdybym wrócił do Hartaha bez żadnych informacji, zbiłby mnie jeszcze dotkliwiej. Uszczypnięcie nie zabolało pani Humphries — Umarli nie czują bólu — ale przypomniało jej, że tu jestem.

— Co znowu, chłopcze? — warknęła.

— Opowiedz mi o tym, jak byłaś dziewczynką.

Wstrzymałem oddech.

Wspomnienia z dzieciństwa to jedyne, co niekiedy skłania starszych Umarłych do mówienia. Ich dorosłe jaźnie, długie życie, rodziny, które zostawili po drugiej stronie — wszystko to nic już dla nich nie znaczy. Ale oni sami jako małe dzieci: to czasami ich porusza. Czasami. Być może dlatego, że małe dzieci w swej prostocie zbliżają się do tego, czym Umarli są teraz. Nie wiem. Żadne z prawdziwych dzieci, które tu widziałem, nigdy ze mną nie rozmawiało. Chyba mnie nawet nie zauważały.

Pani Humphries znowu zachichotała. W jej starych oczach pojawił się błysk.

— Byłam okropną urwiską, tak jest! Pewnie mi nie uwierzysz, chłopcze, ale byłam ładnym dzieckiem, o włosach przypominających świeżo odlane złoto. Mimo to chciałam mieć czarne włosy, jak moja przyjaciółka Catherine Littlejohn i dlatego…

Ta rodzinna opowieść, z pewnością powtarzana wiele razy, zaprowadziła ją do innych historii. Littlejohnom ukradziono nagrodzoną kurę i zarżnięto na święto Przesilenia Zimowego. Szlachcic, niejaki lord William Digby, przejeżdżał kiedyś przez Stonegreen i dał Ann, tej ładnej dziewczynce, monetę złotą jak jej włosy. Słuchałem uważnie, przyglądając się kamieniom zmieniającym kształt pod wodą. A cały ten czas w moim sercu narastał gniew na Hartaha, który zmuszał mnie do tego, kazał przychodzić w to miejsce i z wielką uwagą słuchać banalnych opowieści kobiety od miesięcy spoczywającej w grobie. Kobiety, której nigdy już nie zobaczę. Kobiety, która nie żyła, choć ja nie umarłem. Ale czułem się martwy. W paru miejscach.

3

Zwlekałem z powrotem tak długo, jak tylko mogłem. Zawsze się bałem ziemi w ustach, nagich kości, robaków, zimna i ciemności. Co, jeśli za którymś razem to wszystko nie minie? Co, jeśli zostanę uwięziony w tym straszliwym momencie między życiem a śmiercią i aż po kres wieków będę czuwał w wypełnionym zgnilizną grobie?

Nie chciałem też wracać do Hartaha. Bałem się zostać i bałem się odejść.

Dlatego zwlekałem przy omszałym głazie, obserwując Umarłych i próbując skłonić jeszcze któregoś do porozmawiania ze mną. Żaden nie chciał tego zrobić. Siedzieli w kręgach i trzymali się za ręce albo samotnie gapili się na źdźbła traw. Jeden z nich, dżentelmen, być może nawet lord, odziany w aksamitne spodnie i kubrak, z krótkim mieczem u pasa, leżał na plecach i wpatrywał się w jednolicie szare niebo. Nie mrugnął ani razu. Miałem ochotę go kopnąć, ale co by było, gdyby ten jeden jedyny kopniak poirytował młodszego Umarłego? Miecz był tak samo rzeczywisty i dotykalny, jak wszystko tutaj.

Niektórzy z Umarłych nosili dziwne stroje, jakich nigdy nie widziałem podczas wędrówek z Hartahem. Proste futrzane bluzy. Zbroje z hełmami o dziwnych kształtach, ozdobionych czerwonymi kitami. Długie białe szaty. Dawni Umarli mówią językami, których nie znam, jeśli w ogóle się odzywają. Ale bez względu na to, kiedy zakończyli życie, wszyscy zachowują się tak samo.

Słuchają.

Patrzą.

Czekają z niewyobrażalną cierpliwością. Nie wiem, na co czekają, co widzą ich spokojne oczy, a oni nie chcą albo nie potrafią mi tego powiedzieć.

Czekałem tak długo, jak tylko się odważyłem, aż wreszcie wyjąłem z kieszeni ostry kamień. Wsparłem lewą dłoń o głaz ze Stonegreen i uderzyłem w nią kamieniem ze wszystkich sił, silniej, niż było to konieczne. Powrót nie wymaga tak wiele bólu jak przejście, chciałem jednak zadać komuś ból, a skoro Hartah był poza moim zasięgiem, skaleczyłem się w dłoń i wróciłem do krainy żywych.

— …i ufarbowała sobie włosy na czarno, żeby wyglądać jak jej przyjaciółka, Catherine Littlejohn — zakończył Hartah. Siedząca w namiocie kobieta zalała się łzami.

Znowu leżałem pod stołem, ale wiedziałem, że tym razem nie jestem potrzebny.

— Och, to naprawdę była moja matka! — łkała kobieta. — Nikt inny nie mógłby tego wiedzieć, znać tych wszystkich szczegółów, nie tak… Och! I powiedziała, że jest bezpieczna i szczęśliwa…

— Tak. I że bardzo cię kocha — zapewnił Hartah. W takich okazjach używał tonu, który ja i ciotka Jo rzadko słyszeliśmy — powolnego, spokojnego i całkowicie pozbawionego typowej dla niego złości. Siadał daleko od kobiet — przeważnie to kobiety przychodziły do nas — żeby ich nie niepokoić swym potężnym ciałem, a także po to, by przydać sobie aury tajemniczości. Nienawiść do niego wypełniła mi usta smakiem zgniłego mięsa.

— Moja dobra matka! Och, dziękuję panu, nic nie mogłoby wyrazić mojej wdzięczności! Ofiarował mi pan dar, który nie ma ceny.

Oczywiście, musiała zapłacić umówioną cenę. Hartah wyegzekwował ją razem z obietnicą milczenia od pani Ann Littlejohn, z domu Humphries. Tak samo postąpił z Catherine Carter z domu Littlejohn i z Joan St. Clare oraz z jej młodym kuzynem, Geoffreyem Mortonem. Wszyscy oni całe życie mieszkali w Stonegreen — Humphriesowie, Carterowie, Littlejohnowie i St. Clare’owie — podobnie jak ich rodzice i dziadkowie przed nimi. Dzielili ze sobą rodzinne tajemnice, i nieżyjąca pani Humphries znała je wszystkie.

— Dobra robota — powiedział mi Hartah, gdy ostatnia klientka opuściła namiot. Miał na myśli swoją robotę, nie moją. Zapomniał już o tym, jak pobił mnie rano. Wymazał to ze swej pamięci tak dokładnie, jak grób wymazuje miłość ze wspomnień Umarłych.

— Czy mogę już sobie pójść? — zapytałem, starając się, by nie usłyszał w moim głosie gniewu i strachu.

— Tak, tak, idź, nikt już cię nie potrzebuje.

Jarmarczne namioty i stragany rzucały na ziemię długie cienie. Na horyzoncie gęstniał mrok, łagodny, granatowy i pachnący nadchodzącą nocą. Przybysze kierowali swe wozy, lżejsze o to, co sprzedali, i cięższe o to, co kupili, ku traktowi do Stonegreen, by wrócić do domów. Mieszkańcy wioski kręcili się jeszcze przy pozostałych straganach i przy namiocie z ale, nie chcąc, by krótkie święto się skończyło. Grupka osób — mężczyzn i kobiet — była pijana. Zataczali się, śmiali i śpiewali. Ich wesołość przenosiła się echem z grupy na grupę. Znalazłem ciotkę siedzącą w cieniu wozu Hartaha. Nie miała pieniędzy i nie mogła się bawić, zapewne więc przesiedziała tu większą część dnia. Spojrzała na mnie bez słowa.

— Dobrze zarobiliśmy — oznajmiłem. — Będziemy jeść.

Nie uśmiechnęła się. Już przed wielu laty zapomniała o uśmiechach. Splotła jednak dłonie na chudym brzuchu, jakby odmawiała dziękczynną modlitwę. Nie mogłem na to patrzeć. Modlitwa w podziękowaniu za kawałek chleba i plasterek sera! Oddaliłem się ku rzece i znalazłem się pod tym samym wielkim drzewem, pod którym w krainie Umarłych rozmawiałem z panią Humphries.

Pod drzewem stała dziewczyna, którą rano spotkałem na dziedzińcu. Dziewczyna o długich czarnych warkoczach. Wpatrywała się w plamiste cienie na rzece.

— Wróciłeś — stwierdziła. Zamarłem w bezruchu.

— Gdzie się podziewałeś przez cały dzień? — ciągnęła. — Nie widziałam cię na jarmarku.

Szukała mnie. Naprawdę mnie szukała. I nie wiedziała, gdzie byłem. Dlaczego więc chciała mnie znaleźć? Nie wiedziałem, co powiedzieć, stałem więc bez słowa jak głąb, którym przecież jestem.

— Ojej! — zawołała nagle. — Co ci się stało w rękę?

Miałem na niej ślad po uderzeniu ostrym kamieniem. Rana trochę krwawiła, ale krew już zakrzepła, a czerwone obrzęknięte ciało wokół strupa szybko robiło się sine. Jak głupi spróbowałem ją ukryć drugą dłonią, splatając obie przed sobą. Potem sobie uświadomiłem, że dokładnie taki sam gest widziałem u ciotki i skrzywiłem się wściekle.

Dziewczyna tego nie zauważyła. Podbiegła do mnie, złapała mnie za dłonie i rozłączyła je. Zdjęła czarne koronkowe rękawiczki, które nosiła rano, a długie białe rękawy bluzki opadły jej na ramiona.

— Czy się skaleczyłeś o… ojej!

Natychmiast schowała lewą rękę za plecami, ale zdążyłem zobaczyć.

— Nie mów nikomu — wyszeptała jak dziecko. Strach w jej oczach rozwiązał mi język skuteczniej, niż mogłoby to zrobić cokolwiek innego. Strach rozumiałem.

— Nie powiem — zapewniłem. — Nigdy bym tego nie robił. Ale powinnaś bardziej uważać. Chociaż to nic nie znaczy, daję słowo! Nie dla mnie! Zupełnie nic!

Skinęła głową z nieszczęśliwą miną. W oczach miała łzy. W ciemnobrązowych oczach. Ciemne oczy, czarne włosy; powinna wyglądać bezbarwnie, jak obraz, z którego odpłynęły kolory, ale dla moich oczu gorzała jasnym płomieniem — piękna dziewczyna z jedną maleńką skazą, która nic nie znaczyła. A dla niektórych wszystko.

Bredziłem od rzeczy, próbując znaleźć jakieś słowa, które by ją uspokoiły.

— Tylko ciemni, przesądni ludzie wierzą, że to ma jakieś znaczenie. Słyszałem, że królowa Caroline też ma taki znak, a przecież jest królową!

— Królowa to dziwka — oznajmiła bez ogródek dziewczyna. Zamrugałem. Z pewnością wypowiadała się śmiało. Wypowiadała się śmiało i nie starała się zbytnio ukryć maleńkiego szóstego palca na lewej dłoni, znaku takiego samego, jakim ponoć naznaczono królową Caroline. Znaku czarownicy.

— Uważaj! — wygarnąłem i rozejrzałem się wkoło, by sprawdzić, kto jeszcze słyszał, że nazwała królową dziwką. W pobliżu nie było nikogo. — Musisz uważać, pani!

— Nie jestem szlachetnie urodzona — odparła, uśmiechając się do mnie identycznie jak pani Humphries w podobnej sytuacji. Czy wszystkie kobiety zawsze będą reagować podszytą zadowoleniem wesołością, gdy spróbuję okazać im szacunek? Ale ja nie chciałem go okazywać wszystkim kobietom. Tylko tej jednej, która stała przede mną, trzymając moją zranioną łapę w swej białej rączce. — Nazywam się Catherine Starling — dodała. — Cat.

— Jestem Roger Kilbourne.

— Mój ojciec ma gospodarstwo w Garraghan.

Nie miałem pojęcia, gdzie leży Garraghan, i nie chciałem zdradzać żadnych informacji o ciotce i o Hartahu.

Nie musiałem jednak nic mówić.

— Zresztą nie wierzę w czarownice! — zawołała Cat, potrząsając kruczymi warkoczami.

— Musisz uważać, komu to mówisz.

— Wiem. Jestem ostrożna. Rano natychmiast zauważyłam, że mogę ci zaufać. Ty też nie wierzysz w czarownice, prawda, Roger? Wszystkie te głupoty, rzucanie klątw na ludzi, sprowadzanie chorób na bydło i rozmawianie z umarłymi! Też coś!

Milczałem.

Wyjęła lewą rękę zza pleców i złączyła ją z prawą, nie wypuszczając mojej dłoni.

— Powiem ci, w co wierzę, Roger — ciągnęła ze swym cudnym uśmiechem. — Wierzę w gwiazdy, kwiaty, słodycze i moją lalkę!

Wtedy to zrozumiałem. Wprowadziła mnie w błąd jej uroda, a także ładny głos. Nie jąkała się, jak to biedne stworzenie, które Hartah kopnął w poprzedniej osadzie, jej głowa nie była za duża, a spojrzenie puste. Mimo to była niespełna rozumu, umysł w jej głowie był młodszy niż ciało prawie dorosłej kobiety. Nie gardziłem nią jednak z tego powodu. Pragnąłem się nią zaopiekować, uchronić ją przed tymi, dla których jej dziecinne słowa i szósty palec stałyby się pretekstem, by ją skrzywdzić.

Nim zdążyłem jej odpowiedzieć, usłyszałem inny głos, pełen strachu.

— Cat! Gdzie jesteś! — wołał. Spomiędzy drzew wypadła starsza kobieta. — Tutaj! Wiesz, że nie wolno ci… oddaliła się, mam nadzieję, że nie sprawiła panu kłopotów.

Ujrzawszy, że Cat trzyma moją rękę, kobieta stanęła jak wryta.

Była matką Cat: te same brązowe oczy, czarne włosy i ładne rysy, choć ta kobieta włosy chowała pod czepkiem, a jej twarz była pełna niepokoju.

— Nawet najmniejszych, proszę pani — zapewniłem ją pośpiesznie. — Tylko rozmawialiśmy. Nic jej się nie stało.

Pani Starling przesuwała spojrzenie między córką a mną, starając się ocenić sytuację. Widziałem, że zauważyła moje stare ubranie, za krótkie rękawy i nogawki, brudne włosy oraz dziurę w jednym bucie, i zdecydowała, że cokolwiek mogłem zobaczyć, nikt się ze mną nie będzie liczył i w związku z tym nie byłem groźny. Okazała mi jednak dobroć.

— Dziękuję panu. Cat, musimy już wracać do domu. Chodź, córko.

— Pa, pa, Roger — odezwała się dziewczyna. — Do zobaczenia!

Wiedziałem, że już się nie spotkamy. Nie tylko dlatego, że Cat była córką bogatego rolnika, lecz również dlatego, że przynajmniej jedno z rodziców ją kochało i zrobi wszystko, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Odprowadzałem ją spojrzeniem, a w mojej piersi kłębiła się dziwna mieszanka żalu, zazdrości i pożądania. Chciałem, żeby Cat została. Chciałem pójść z nią. Chciałem nią się stać, pomimo jej szóstego palca i całej reszty.

Mnie trapiło coś znacznie gorszego niż szósty palec i słaby umysł.

Oddaliłem się powoli od zielonego brzegu i wróciłem do wozu Hartaha.

4

Noc spędziliśmy w tej samej taniej gospodzie pięć mil od Stonegreen. Choć raz wszyscy troje zjedliśmy kolację. Pożerałem łapczywie chleb i ser, nie wiedząc, kiedy będę mógł dostać więcej. Nawet ciotka Jo dobrze się najadła. Siedziała na drewnianej ławie możliwie najdalej od Hartaha i spuszczała wzrok. Jeden jej policzek lśnił różowo w blasku ognia. Przy jej chudej, pomarszczonej twarzy wyglądało to groteskowo. Czy moja matka, gdyby żyła, również by tak wyglądała? Nie. W dziecinnych wspomnieniach, jakie o niej zachowałem, była piękna.

„Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć gdzie i w jaki sposób umarła, ty żałosna kobieto?” — pomyślałem, spoglądając na ciotkę Jo. Uniosła głowę i przez moment patrzyła mi w oczy. Potem odwróciła wzrok.

— Dobre żarcie — stwierdził Hartah i beknął.

Rankiem zrobiło się znacznie zimniej. Za kilka tygodni na trawie pojawi się szron. Ku mojemu zdziwieniu Hartah skierował się na południe. Słońce świeciło jasno i wkrótce zrobiło się cieplej, co wprawiło go w bardzo dobry nastrój. Zaczął pogwizdywać niemelodyjnie. Jechałem z tyłu trzęsącego się wozu, siedząc na złożonym namiocie, i przyglądałem się pchle łażącej po karku Hartaha. Po kilku godzinach milczenia odważyłem się zadać pytanie, skierowane do pleców jego i ciotki.

— Dokąd jedziemy?

— Nad morze. — Roześmiał się w głos. — Mam chętkę na morską kąpiel.

Bardzo rzadko się kąpał. Czułem jego smród, gdy tylko powiał wiatr.

Przez kilka następnych dni jechaliśmy na południe. Było tam coraz mniej wiosek i w związku z tym niewielkie szanse na jarmark. Okolica zrobiła się dziksza i mniej żyzna. Pola zżętego zboża ustąpiły miejsca łąkom, na których pasły się owce, a potem, gdy stoki stały się bardziej strome i skaliste, kozy. Później nasz powolny, poskrzypujący wóz skręcił na wschód. Po raz ostatni spędziliśmy noc w gospodzie — nieprzyjemnym lokalu pełnym niemiłych ludzi, którzy nie wyglądali na rolników ani pasterzy. Kobiet nie było tu w ogóle. Hartah wydał resztę pieniędzy na maleńką izbę pod okapem i zostawił mnie tam z ciotką Jo.

— Zaryglujcie drzwi — rozkazał — i nie otwierajcie nikomu, dopóki się nie upewnicie, że to ja.

Potem zszedł na dół i nie wracał przez wiele godzin. Ciotka spała niespokojnie na zapadającym się łóżku. Leżałem na podłodze, owinięty w koc, i słyszałem jej ciche westchnienia. W blasku gwiazd wpadającym do środka przez maleńkie okienko widziałem, jak jej ciało drży. Czy miała sny, takie same jak ja?

Proszę, niech dzisiaj nic mi się nie śni.

Moje życzenie się spełniło, a rankiem Hartah był w radosnym nastroju.

— W takim miejscu można się wiele dowiedzieć!

Ciotka Jo spojrzała na niego i zaraz odwróciła wzrok.

Dalej nie było już gospód. Spaliśmy na wozie albo pod nim, a żywiliśmy się zapasami kupionymi przez Hartaha w Stonegreen. Dobry nastrój go opuścił, ustępując miejsca niespokojnemu napięciu, którego powodów nie rozumiałem. Nie bił jednak ani mnie, ani ciotki Jo. Prawie nas nie zauważał, aż wreszcie którejś nocy, przy ognisku rozpalonym przy skalnym osypisku, ledwie osłaniającym nas przed chłodnym wichrem, spojrzał prosto na mnie. Jego oczy lśniły czerwonozłotym blaskiem w świetle ogniska, jak u zwierzęcia.

— Chciałbyś być bogaty, Roger? — zapytał.

Z jakiegoś powodu natychmiast pomyślałem o Cat Starling i jej bogatym gospodarstwie. O jej czystych kruczych warkoczach i starannie wyprasowanej halce. Nic nie powiedziałem.

— Przestraszyłem cię, tak? — Hartah uśmiechnął się szyderczo. — I bardzo dobrze. Czeka nas paskudna robota, ale wszyscy podzielimy się zyskami. Tak będzie sprawiedliwie. A ty bardzo lubisz sprawiedliwość, prawda, Roger?

Każda odpowiedź mogłaby go sprowokować. Wpatrywałem się w ogień. Hartah pociągnął kolejny łyk brandy ze Stonegreen.

— Tak jest, lepiej milcz, chłopcze. Milczenie jest tym, czego potrzebujemy, zapamiętaj sobie moje słowa. Będziesz milczał albo zawiśniesz razem z nami, tak? Przekonasz się. Wiem, co mówię.

Ja nie miałem pojęcia, o czym on gada i nic mnie to nie obchodziło. Grunt, żeby dał mi spokój i ściskał w łapskach brandy, zamiast okładać mnie pięściami. Gdy znowu uniósł butelkę do ust, wsunąłem się pod koc, by ułożyć się do snu.

Ale wtedy zobaczyłem twarz ciotki Jo. W jej szeroko otwartych oczach malowało się przerażenie, a zwiędłe usta otwierała w bezgłośnym krzyku.

Następnego dnia poczułem w wietrze zapach morza, choć jeszcze go nie widziałem. Opuściliśmy główny trakt i ruszyliśmy błotnistym szlakiem, wspinającym się na jeszcze dziksze wzgórza, pełne głębokich jarów i skalnych rumowisk. Stara szkapa męczyła się straszliwie. Bałem się, że biedne zwierzę padnie w zaprzęgu, ale Hartah nie przestawał go poganiać. Koła wozu skrzypiały, mimo że ładunek składał się wyłącznie z woźnicy. Ciotka Jo i ja szliśmy z tyłu, zapasy już się skończyły, pomijając pół bochna twardego chleba, a podarty namiot Hartah cisnął do żlebu.

— Bogacze nie potrzebują takich marnych schronień! — odparł ze śmiechem, gdy odważyłem się go zapytać, dlaczego to zrobił.

Osiągnęliśmy najwyższy punkt szlaku. Szkapa jeszcze żyła, ciągnęła wóz przez gęsty las pełen starych dębów i wypaczonych przez wiatr sosen. Zapach soli był tu bardzo silny. Na polanie przy wartkim górskim strumieniu stała prosta drewniana chata o dachu z kłód uszczelnionym smołą.

— Hallooooo! — zawołał Hartah. Z chaty wyszło dwóch mężczyzn, jeden w jego wieku, a drugi młody. Starszy wspierał się na drewnianej lasce, bo jedną nogę miał krzywą i bezużyteczną.

— A więc się zjawiliście.

— Tak — potwierdził Hartah.

— Czy to twój chłopak?

— Tak.

— Zobaczymy, czy zrobi, co do niego należy.

— Zrobi.

Młodzieniec łypnął na mnie spode łba. Wyglądał na jakieś siedemnaście, osiemnaście lat, miał szerokie bary i był przystojny. Zastanawiałem się, czy spodobałby się Cat Starling, czy zgodziłaby się go pocałować.

— No to chodźcie — rzucił starszy mężczyzna.

— A reszta…

— Wkrótce się zjawią.

— Rozbijcie obóz — rozkazał ciotce Jo Hartah. — Tutaj, pod drzewami przy strumieniu. Nie zbliżajcie się do chaty, bo pożałujecie. Ty też, chłopcze.

Wszedł do środka ze złotowłosym chłopakiem. Kulawy mężczyzna kuśtykał za nimi.

Wyciągnęliśmy z ciotką wóz spod drzew, przywiązaliśmy i napoiliśmy konia, a potem rozpaliliśmy ognisko. Nie mieliśmy nic do ugotowania. Gdy gryzłem swoją porcję chleba, twardego i zapleśniałego, na polanę przybyło trzech kolejnych mężczyzn. Żadnemu nie towarzyszyła rodzina. Wszyscy zniknęli w chacie.

Ciotka podała mi swój kawałek chleba. Nawet go nie tknęła. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem i wciągnąłem nagle powietrze. Nigdy jej takiej nie widziałem. Twarz miała białą jak śnieg, a oczy nieruchome i wybałuszone z przerażenia.

— Ciociu… co…

Odwróciła raptownie głowę i zwymiotowała na trawę. Z jej ust ciągnęły się wąskie pasma brązowawozielonej żółci. Prawdę mówiąc, dziwiłem się, że w ogóle coś z nich wypłynęło. Ostatnio jedliśmy bardzo niewiele. Co jeszcze dziwniejsze, wymiotowanie dodało jej odwagi, a przynajmniej pozwoliło odzyskać mowę.

— Uciekaj, Roger. Natychmiast. Oni zamierzają… nie możesz… uciekaj!

Gapiłem się na nią nad dogasającym ogniskiem. Nigdy dotąd nie namawiała mnie do ucieczki od Hartaha ani nie próbowała mnie przed nim bronić.

— Co oni planują? Co się wydarzy?

— Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj.

Skomlała jak zwierzę w pułapce, kołysząc się w przód i w tył na chudych biodrach. Jak mógłbym ją teraz porzucić? Była moją ciotką, siostrą mojej matki, i nie mogłem zostawić jej samej z tym, czego się tak bardzo bała…

Nie. To nie była prawda. Ta była brutalniejsza i bardziej wstydliwa. Bałem się uciec. Gdybym wyruszył w głuszę bez broni, pieniędzy i zapasów… a Hartah groził… jeśli ruszy w pościg i mnie złapie…

Wstydziłem się własnego strachu i ten wstyd przerodził się w gniew.

— Oszalałaś? Nie mogę uciec. Bądź cicho albo…

Umilkłem przerażony. Mówiłem jak Hartah.

Ciotka Jo również się uspokoiła. Przestała się kołysać i zawodzić. Osunęła się na koc, odwracając ode mnie twarz. Znieruchomiała. Jednakże z drugiej strony ogniska dobiegło mnie jeszcze jedno zdanie, klarowne i zimne jak morskie powietrze.

— Twoja matka umarła w Hygryll, na Wrzosowisku Duszorośli.

Struchlałem. Miałem wrażenie, że na całym świecie zapadła cisza: liście nie szeleściły, wiatr nie szumiał, węgielki nie potrzaskiwały w popiołach dogasającego ogniska. W Hygryll na Wrzosowisku Duszorośli. A przez tyle lat nie chciała mi nic powiedzieć o rodzicach. Moja matka.

— Gdzie leży to Wrzosowisko? — zapytałem. — I jak zginęła?

Ciotka Jo nie odpowiedziała ani słowem. Była nieruchoma jak kamień.

— Jak? I co z moim ojcem… ciociu Jo!

Ale ona nie chciała już nic powiedzieć. Leżała sztywna i obojętna, jakby to ona, nie jej siostra, umarła w tym nieznanym miejscu. Teraz go nie znałem, ale je znajdę. Miałem już nazwę, i mogłem je odszukać. I po raz pierwszy w życiu z chęcią przejdę na drugą stronę.

Moja matka w lawendowej sukni…

Minęło wiele czasu, nim zdołałem zasnąć. Wpatrywałem się w gwiazdy widoczne między konarami drzew. Obserwowałem zasłaniające je od czasu do czasu chmury. Przed świtem zaczęło padać i wczołgałem się pod wóz. Zimny deszcz nie miał znaczenia. Jutro ucieknę. Ciotka kazała mi to zrobić i teraz miałem też powód, miejsce, do którego pragnąłem się udać. Jutro ucieknę, odnajdę wrzosowisko, na którym umarła moja matka, przejdę na drugą stronę i wreszcie ją spotkam.

Ale potem Hartah mnie obudził i wszystko się zawaliło.

— Chłopcze! Wstawaj, niech cię szlag, wstawaj!

Obudziłem się gwałtownie i usiadłem tak szybko, że wyrżnąłem głową o dno wozu. Rozległ się ostry trzask, mózg przeszyły mi snopy światła. Hartah złapał mnie za ramię i wyciągnął spod pojazdu.

Małą polanę ogarnęło zamieszanie. Mężczyźni biegali jak szaleni, przeklinali, próbowali zaprząc starą szkapę Hartaha do wozu, który przybył tu najwcześniej przed kilkoma godzinami. Wciąż siąpiła zimna mżawka, wnikająca w moją wełnianą bluzę. Za szarymi zasłonami deszczu widziałem słaby blask lamp trzymanych przez mężczyzn. Ich światło padało to na jakąś wykrzywioną w niespokojnym grymasie twarz, to na ukryty pod brezentem ładunek.

— Chodź! — ryknął Hartah, wlokąc mnie za sobą.

— Przypłynie za wcześnie! — wrzeszczał ktoś pośród potoku przekleństw tak gwałtownych, że mogłyby stopić skałę. — Przypłynie za wcześnie!

Ominęliśmy chatę i dalej biegliśmy przed siebie. Była tam druga ścieżka, prowadząca stromo w dół. Gdy gnaliśmy nią po ciemku z Hartahem, cały czas patrzyłem na błotnistą, spływającą wodą ziemię, rozpaczliwie wypatrując w świetle niesionej przez niego lampy pewnych punktów oparcia dla nóg. Zapach soli stawał się coraz ostrzejszy. Z tyłu dobiegał mnie turkot toczącego się wozu. Ktoś prowadził konia. Gdy wyszliśmy spośród drzew, wiatr uderzył we mnie tak silnie, że omal się nie przewróciłem. Nagle usłyszałem łoskot fal.

Szlak schodził na wąziutką kamienistą plażę. Niebo było czarne jak smoła, ale gdy ludzie z lampami zeszli na dół, zobaczyłem, że plaża leży między wysokimi klifami a morzem. Pośród małych kamyków widać było potężne głazy, a jeszcze większe sterczały ze wzburzonego morza. Ciemne fale rozbijały się o nie, a bryzgi niekiedy docierały aż do urwiska. Ciągle lało.

— Tam!

— Śpieszcie się, do cholery!

— Przypłynie za wcześnie! Za wcześnie!

— Może się nam jeszcze udać…

Co może się nam udać? Jasnowłosy młodzieniec odepchnął mnie na bok, tak mocno, że aż padłem na kamienie. Podniosłem się chwiejnie. Kręciło mi się w głowie. Chyba nic sobie nie złamałem, lecz mimo to wcisnąłem się trwożnie w urwisko, rozglądając się rozpaczliwie wkoło. Nie było innej drogi powrotu do chaty poza tą jedną ścieżką, a na niej stali mężczyźni z kołyszącymi się na wietrze lampami.

Żółtowłosy ściągnął brezent z wozu i przewrócił go. Cóż za siła! Na plażę wysypał się wielki ładunek suchych szczap. Ktoś zapalił nasączoną olejem pochodnię i rzucił ją na stos, który natychmiast zapłonął. Wysuszone, polane olejem — ktoś przygotował drewno bardzo starannie. Płomienie strzeliły wysoko ku niebu. Potężne ognisko rozpaliło się na silnym wichrze.

I natychmiast ujrzałem światło, daleko na ciemnym wzburzonym morzu.

„Przypłynie za wcześnie! Może się nam jeszcze udać…”.

Nie. Nie. Oni chcieli…

Słyszałem o takich sprawach, ale nie chciałem w nie wierzyć. To było jak czarownice albo zsyłanie na ludzi chorób, zbyt potworne, by to zaakceptować. Ale teraz mój własny wujek…

Na ciemnym morzu rozbłysły trzy światła, szybko jedno po drugim. Mężczyźni na plaży zaczęli krzyczeć.

— Widzą nas!

— Podpłyną…

— Przygotować się!

Ludzie na statku myśleli, że ognisko to światło przewodnie, jakie zapala się, by wskazać statkom drogę do bezpiecznego portu. Żeglowali na oślep pośród szalonego sztormu, a ten ogień skieruje ich prosto na skały. Jak daleko od brzegu sięgały… kiedy kapitan się zorientuje, co się dzieje?

Nie miałem pojęcia. Nigdy nie płynąłem statkiem. I nic nie mogłem zrobić.

Mijał czas. Nie wiem, jak długo to trwało. Lały się na mnie strugi deszczu. Kuliłem się pod ścianą urwiska, a na morzu statek walczył ze sztormem. Miałem wrażenie, że jego światła to się zbliżają, to znowu oddalają. Deszcz i ciemność uniemożliwiały mi ocenę odległości. Nie wiedziałem, co się właściwie dzieje.

Po pewnym czasie chmury na wschodzie, nad szczytem urwiska, pojaśniały i poczułem przypływ nadziei. Wkrótce zrobi się wystarczająco jasno, by ludzie na statku dostrzegli niebezpieczeństwo.

Tak się nie stało. Pomimo łoskotu fal usłyszałem trzask rozdzieranego przez skały kadłuba. Światła statku zakołysały się szaleńczo, a po paru chwilach zgasły.

Mężczyźni czekający na plaży zakrzyknęli z radości.

Nastał świt. Gdy wzeszło ukryte za gniewnymi chmurami słońce, moim oczom ukazała się cała przerażająca scena. Statek leżał na boku ćwierć mili od brzegu, rozpadając się stopniowo pod naporem fal. W falach przyboju szamotali się próbujący dotrzeć do brzegu członkowie załogi. Niektórzy znikali we wzburzonej wodzie, by już więcej nie wypłynąć. Inni docierali na brzeg, mokrzy, zmęczeni i posiniaczeni, w ubraniach podartych o skały. Ludzie mojego wujka popędzili im na spotkanie.

Widziałem, jak żółtowłosy złapał marynarza za szyję, obalił go na ziemię i wbił mu nóż w plecy.

Nie było mowy o walce. Na każdego rozbitka czekał na plaży zabójca. Płynąca krew mieszała się z deszczem, nadając basenom pływowym czerwoną barwę. Napastników ogarnął szał. Wbijali noże w żywe ciała w absolutnym milczeniu, co czyniło tę scenę jeszcze straszliwszą.

Po chwili nikt już nie wychodził na brzeg.

Potem na plażę zaczął wypływać ładunek, wielkie skrzynie i drewniane pudła, obijające się po drodze o skały. Mężczyźni porzucili broń — dno było śliskie i noże, miecze oraz włócznie mogłyby się okazać niebezpieczne — i weszli do wody, by wyławiać skrzynie, zanim się rozbiją. Potykali się, przeklinali i łapali śliskich skał, gdy tylko mogli, aż wreszcie wyciągnęli, ile tylko zdołali, pół dźwigając ładunki, a pół ciągnąc je po wodzie. Niewidoczne za chmurami słońce wznosiło się coraz wyżej. Na walającej się na ziemi broni widziałem lepkie czerwone plamy.

— Hej, ty! — ryknął na mnie Hartah. — Pomóż nam! Wciągaj ładunek na brzeg!

Kołysząca się na falach skrzynia uderzyła o skałę zaledwie kilka jardów od brzegu. Drewno pękło i ze środka wysypały się tkaniny, natychmiast nasiąkając słoną wodą. Czerwone, złote, niebieskie — cenne jedwabie, aksamity i brokaty wirowały w wodzie albo lepiły się do skał, jak moje ubranie do ciała. Barwniki zaczęły spływać, nadając wodzie barwy nigdy niewidziane w żadnym morzu: czerwoną… żółtą… kobaltową… lawendową… Wlokłem się ku brzegowi, aż wreszcie ktoś złapał mnie za rękę i zatrzymał.

— Roger! Uciekaj!

Na plaży zmaterializowała się ciotka Jo. Gdy wszyscy opuścili chatę, z pewnością zeszła na dół błotnistą ścieżką, by mi powiedzieć, gdzie znajdę matkę… Nie byłem w stanie myśleć. Gapiłem się na nią tępo, wsparty plecami o urwisko, pośród szczątków, deszczu oraz tkanin barwiących kamyki na fantastyczne kolory.

— Uciekaj!

Wepchnęła mi coś w rękę i przyjąłem to bez zastanowienia. Nóż Hartaha, podniesiony z zakrwawionego piasku. Chciała, żebym go zabrał i uciekł, dopóki jeszcze miałem szansę. Szansę, by odnaleźć miejsce śmierci matki, przejść na drugą stronę i ujrzeć ją znowu.

Moje nogi wreszcie się poruszyły.

Usłyszałem gromki krzyk. Stanął przed nami Hartah. Lepiły się do niego fragmenty zniszczonej tkaniny ze statku. Ociekający wodą niebieski aksamit zwisał mu krzywo z ramion niczym parodia peleryny. W rękach trzymał drewnianą skrzynkę z metalowymi okuciami.

— Uciekać! Żołnierze! — zawołał ktoś gdzieś z tyłu.

Twarz Hartaha wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Uniósł głowę, wypatrując żołnierzy na szczycie urwiska. Deszcz spływał mu po czerwonym nosie i po siniaku na policzku. Jak zwykle, jego gniew musiał znaleźć jakieś ujście.

— Mówiłem ci, żebyś została na górze! — wrzasnął na ciotkę Jo. Potem uniósł pudełko i walnął ją nim mocno w głowę.

Wątłe ciało kobiety osunęło się na kamienie.

Bez zastanowienia wbiłem mu nóż między żebra i obróciłem go.

Masywne ciało mężczyzny zesztywniało. Uniósł rękę, próbując mnie złapać, ale cofnąłem się, wyciągając nóż. Z boku Hartaha natychmiast trysnęła krew. Tak wiele krwi! Zbierała się między kamieniami, mieszała z deszczem, tryskała na boki. Mój wujek osunął się na kolana, a potem — po długiej przerażającej chwili, gdy wydawało się, że czas się zatrzymał — padł na twarz obok ciotki Jo.

Nóż wysunął się z moich bezwładnych palców.

— Żołnierze! — zawołał znowu ktoś. W blasku deszczowego świtu zobaczyłem, jak schodzą ścieżką, ślizgając się na błocie. Były ich dziesiątki. Z plaży nie było żadnej innej drogi ucieczki, chyba że na morze, gdzie statek rozpadał się coraz bardziej z każdym uderzeniem fal. Niektórzy rozbójnicy próbowali walczyć, ale nie mieli szans. Tylko dwóch spośród nas wzięto do niewoli — mnie i jasnowłosego młodzieńca. Cat Starling z całą pewnością nie zechciałaby pocałować żadnego z nas.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...