R.C.
Lało jak z cebra, jakby bóg wody postanowił zmienić wszystkie wyraźne kontury w bezsensowne, rozmazane kształty. Jedynie napis na błyszczącej porcelanowej tabliczce lśnił ostrością starodawnej kaligrafii.
— Ostrością starodawnej kaligrafii — powtórzyłem na głos to dziwne porównanie. Szło mi ciężko, byłem pewien, że moje usta po raz pierwszy wypowiadają tak skomplikowane słowa. Moje usta, dziwne sformułowanie. Skończyłem rozmyślania i skupiłem się na tabliczce. Nawet w samym środku stuletniego lasu, na rozgałęzieniu bagnistej ścieżki, lśniła czystością. Ani na szlachetnej bieli powierzchni, ani na wyrafinowanych literach nie było najmniejszego nawet śladu brudu, ziarnka kurzu, nic. „Ziemia lorda Xariusa W. Lordowicza” — głosił lakoniczny napis, jednak tabliczka zdradzała o wzmiankowanym więcej niż tylko jego trzy imiona. Była w niej magia. Nie rozumiałem jej, ale nie budziła we mnie lęku. Co więcej, już kiedyś słyszałem nazwisko XariusW. Lordowicz.
Pan Upiorów, skurwysyn, który chodził po tym świecie podobno jeszcze przed Krachem.
Micuma zarżała niespokojnie. Padało od trzech dni, przydałby się jakiś kawałek dachu. Pociągnąłem za uzdę trochę mocniej, niż było to konieczne, i sięgnąłem do kieszeni po zabazgrany kawałek papieru. Czarodziej, którego niedawno zabiłem, chwilę przed ostatnim tchem zdołał wydusić coś osobliwego:
— Miałeś już nie żyć, R. C.
Nie wypowiedział mojego imienia, a potem już nie miałem okazji go o to zapytać. Nie jestem nekromantą. R. C. Trzymałem papierek w palcach, póki woda nie rozpuściła tuszu. Kim był R. C.? Sięgałem pamięcią zaledwie cztery lata wstecz. Byłem samotnym jeźdźcem ze śrutówką i miotaczem granatów. I oczywiście Nożem, którego bałem się bardziej niż setki ofiar jego mocy.
Mieli pecha. Dziwne, nigdy nie przyszło mi do głowy zastanowić się, kim jestem i dokąd zmierzam. To pytanie dojrzewało we mnie aż do chwili, kiedy znalazłem się w Drewnianej Szczelinie, na granicy rzeszy Pana Śmierci, a może nawet kawałek dalej. Pomimo wszystkiego, co przeżyłem, ani trochę nie spieszyłem się na spotkanie z panem Xariusem W. Lordowiczem.
Skręciłem w lewo, oddalając się od ziem władanych przez wysokiego upiora. Pozwoliłem Micumie, by szła dalej swoim tempem. Nigdy nie wiedziałem, czy wykorzystuje instynkt końskich przodków, czy zoptymalizowane procedury podporządkowane sztucznej inteligencji, która kryła się w jej nieorganicznym mózgu. Ktoś mógłby uznać, że Micuma jest inteligenta, ale ciężko mi było sobie wyobrazić, że ktoś chociaż trochę mądrzejszy od liścia figowego chciałby ze mną podróżować.
O dziwo, nie protestowała, kiedy kazałem jej przedzierać się starą drogą, którą płynął silny strumień. W końcu zsiadłem i wlekliśmy się razem, ramię w ramię.
Brodząc w lejącej się zewsząd wodzie, trudno było się zorientować, czy to wciąż dzień, czy już nadchodzi noc. Człowiek mógł tylko moknąć i moknąć. Szliśmy dalej, kiedy Micuma nagle zarżała radośnie. Po półgodzinie taplania się w grząskich bagnach dotarliśmy do celu — dostrzegłem trzy słabo oświetlone okna, wysłanników wydelegowanych w wilgotną ciemność z wieścią o schronieniu i gościnie.
Wysłannicy często kłamią, lecz stajnia była przyzwoita, a w środku czekała porządna porcja owsa. Micuma dałaby radę przeżyć na celulozie drzewnej, ale wolała owies. Wprowadziłem ją do stajni, wyczesałem, dałem podwójną porcję paszy oraz czystej wody i dopiero potem poszedłem do karczmy. Robiłem to z czystego wyrachowania – Micuma opuściła swojego poprzedniego właściciela, a ja zdążyłem ją pokochać i byłbym bardzo niezadowolony, gdyby opuściła także mnie. Jeśli zechciała, żadnym sposobem nie dawało się jej ukraść.
Knajpa przypominała dziesiątki innych, które odwiedziłem, a sądząc po ścianach z nieociosanych belek i z błotem w szparach jako spoiwem i ociepliną oraz po wielkim, pobieżnie oheblowanym kontuarze, była od nich biedniejsza. Ściągnąłem kaptur z czoła, pozwoliłem połowie tuzina gości napatrzeć się na moje Oko i pokrzywioną, pozszywaną z różnych elementów twarz.
Dwóch facetów zaczęło się szykować do burdy, ale to zaimprowizowane przedstawienie ich powstrzymało. Nie miałem ochoty na awanturę, a mówiąc dokładniej, nie miałem ochoty czyścić Noża z wnętrzności — to byli zwykli ludzie, inaczej nie mogłoby się skończyć. Tyle się nauczyłem przez ostatnie lata.
Wrogość karczmarza, z wyglądu mądrego i przymilnego faceta, prysła na widok wielkiej monety, którą położyłem na kontuarze. Sięgnął po spektrometr i kiedy zorientował się, że jest złota, po wrogości nie został ślad.
— Nie potrzebuję drobnych — uspokoiłem go. — Kolacja, czysty pokój, śniadanie. I grzane wino. Coś tam burczał pod nosem, ale nie słuchałem. Ciepło i wizja porządnego posiłku działały na mnie kojąco.
Jedzenie przyniosła mi młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, postawna, czysta i spokojna. Spojrzałem na siedzących dookoła gości. To była straszliwa kraina, prawdziwe peryferia cywilizacji na granicy królestwa upiorów — zdziczałej okolicy zamieszkanej przez legendarne stworzenia. Mężczyźni, którzy siedzieli dookoła, to pierwszorzędni wariaci; czułem, jak ich pokrzywione dusze balansują na pograniczu normalności i zaczątków szaleństwa. Wystarczyło trochę bardziej się skoncentrować, by odkryć ich plugawe żądze i marzenia. Ta dziewczyna powinna zostać już z trzy razy zgwałcona, zarażona syfilisem albo czymś jeszcze gorszym. Ktoś, nie potrafiłem ustalić kto, marzył, by pociąć jej twarz, oblać kwasem i dopiero wtedy zgwałcić. Postanowiłem jednak zamknąć się w sobie. Podobne sygnały pobudzały moją ciemną stronę. Kleszcze w rękawicy ze stalowych pierścieni, która nadawała im kształt ludzkiej kończyny, kilka razy drgnęły, Oko samo nastawiło ostrość i zamiast klientów pokazało mi nieznane, skomplikowane hieroglify.
Gdybym je rozumiał, z pewnością wiele bym się dowiedział. Odetchnąłem głęboko. Nienawidziłem drugiej strony swojego ja. Co mi zrobili? Dlaczego? Kto mi to zrobił? Kolejny zestaw pytań bez odpowiedzi. Czułem przerażenie na samą myśl, że część mnie, zamknięta na magiczny zamek w parowym kotle podświadomości, przejmie władzę, a ja zrobię… zrobię.
— Wszystko w porządku, proszę pana? — zapytała.
Jej głos był współczujący i ostrożny jednocześnie.
— Tak. Proszę jeszcze jedno wino. — Chciałem, żeby jak najprędzej odeszła.
To nie była duża osada, dziwka nie zdołałaby się tu utrzymać. Mężczyźni trzymali swoje kochanki w domu. Potrzebowałem kobiety, spółkowania. To uspokajało uśpioną we mnie bestię, jej ryk przechodził w mroczne jęki. Na chwilę. Najlepiej było w Drewnianej Szczelinie. Kobieta, której synowi pomogłem, poszła ze mną do łóżka bez pieniędzy. To było najlepsze, co przeżyłem — czy, mówiąc ściślej, co pamiętałem. Uświadomiłem sobie, że tamta kobieta pozbawi blasku wszystkie następne, które przyjdą po niej.
Zaskrzypiały zawiasy i wszedł kolejny gość. Nie miał więcej niż trzydzieści lat i metr osiemdziesiąt wzrostu, ale geny sprawiły mu układ kostny, który wystarczyłby nawet człowiekowi o głowę wyższemu. Poruszał się jak tancerz, a jego oczy skrzyły się spod krzaczastych brwi. Roztaczał aurę prawdziwego mężczyzny, chłopa, który nie potrzebuje dziwki i potrafi zadbać o siebie. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo dziewczyna rozpromieniała na jego widok. Bez wątpienia potrafił się zatroszczyć o tych, na których mu zależało.
— Richardzie! — krzyknęła i rzuciła się ukochanemu w ramiona.
Objął ją w pasie, uniósł do góry i dwa razy zakręcił dookoła. Potem postawił ją delikatniej niż porcelanową lalkę i pocałował namiętnie, a siła tego pocałunku zdradzała, że dziewczyna nie jest z porcelany, a Richard dobrze o tym wie.
— Valena jeszcze pracuje — powiedział gorzko karczmarz. — Poda ci piwo i wróci do obsługiwania innych gości.
— Zrobiłem świetny interes. Chcę otworzyć warsztat — opowiadał dziewczynie, jakby w ogóle nie słyszał słów karczmarza. — Pójdziesz ze mną?
Zamiast odpowiedzieć, kiwnęła głową.
— Właśnie straciłeś pracownika. Rozlicz się z nią i przynieś nam coś do jedzenia — huknął. Mina karczmarza zrzedła jeszcze bardziej, twarze innych wykrzywiła zawiść. Po raz pierwszy widziałem, jak czyjeś życie zmienia się na lepsze. Szczególne uczucie, nie byłem pewien, czy mi się podoba, czy nie. Ale dziewczyna się uśmiechała. Przeczucie przyszło jak zimna seria ukłuć wzdłuż kręgosłupa. Wiedziałem, że ktoś zaraz wejdzie, jeszcze zanim zaskrzypiały drzwi. Na zewnątrz ciągle padało, do zaśmierdłej duchoty w środku dostało się wilgotne zimno. Przybysz był jednak suchy, miał białą i czystą cerę, a kiedy spojrzał na mnie, lodowe igły przypomniały o sobie. Upiór. To był upiór. Pochyliłem się nad kubkiem i wbiłem wzrok w ciemne lustro grzanego wina. Karczmarz zachował się tak jak ja — wyglądał, jakby nie interesowało go nic oprócz czystości szklanek. Reszta gapiła się tępo na nieznajomego. Coś im nie pasowało, ale nie za bardzo wiedzieli co. Upiory żywiące się ludźmi są najgorsze, a ten, sądząc po spojrzeniu, jakim taksował poszczególnych gości, niedawno się „urodził”, jak Panowie Nocy zwykli mówić na transformację. Co więcej, interesowali go wyłącznie mężczyźni. Żadna z obecnych pokrak nie przykuła uwagi upiora, aż wreszcie jego spojrzenie spoczęło na Richardzie.
Wbił w twarz mężczyzny zimne spojrzenie, czułem ostrze woli poruszające się w przestrzeni. Nawet najbardziej podrzędny upiór da radę zawładnąć człowiekiem.
To jest ich oręż.
Pewnym siebie krokiem podszedł do Richarda, pogłaskał go po twarzy i uniósł brodę do góry, żeby lepiej widzieć szyję. Natychmiast wysunął zęby jadowe. W chwili wypasu upiory tracą samokontrolę, dlatego najpierw paraliżują ofiarę jadem, a potem wysysają krew za pomocą ostrej rurki na języku, którą nakłuwają tętnicę szyjną.
— Jesteś niezłym kąskiem — odezwał się upiorny fircyk.
Nikt nie wie, czy piją krew, żeby czerpać z ludzi jakieś fluidy, czy dlatego, że przynosi im to zaspokojenie seksualne.
— Myślę, sze będzie mi s tobą topsze — kontynuował miłośnik krwi.
Ryzykował, odkrywając wszystkie karty. Wystarczyło, że wśród zebranych znalazłby się ktoś doświadczony, a upiór miałby wielkie problemy. Lecz nikogo takiego nie było, wyczuwałem za to radość i ulgę pozostałych, że nieszczęście ich nie dosięgło.
— Topsze — obnażone uzębienie utrudniało mu poprawną artykulację.
Pięść trafiła w szczękę, Richard znalazł się nagle za plecami upiora. Uderzenie było tak szybkie, że ledwo zdążyłem je zarejestrować. Teraz trzymał go w szachu zaciskaną na szyi garotą. Upiór krwawił fizycznie, mężczyzna psychicznie. Przerwanie hipnotycznego kontaktu sprawiło mu piekielny ból.
Chciałem krzyczeć: „Mocniej! Utnij mu łeb!”. Tak by go zabił, młodego — na pewno. Richard dawał z siebie wszystko, jakby wiedział, co go może ocalić. Nadludzka moc upiora topniała niczym śnieg w rozżarzonym piecu, zmagając się z poważnym uszkodzeniem organizmu. I nagle garota pękła z hukiem.
— Miecz! Dawać, kurwa, miecz albo siekierę! — wrzeszczał Richard, wodząc wokół obłąkańczym wzrokiem. Nikt się nie ruszył, nawet ja. Śmiertelna rana sięgająca kręgosłupa zrosła się do końca. Zauważyłem, że Richard się zatacza, wewnętrzna walka musiała go wykończyć. Chwilę potem sam to zrozumiał. Ogarnęła go wściekłość. Popatrzył na swoją przyjaciółkę, na nieruchome twarze wokoło. Wściekłość zniknęła, zastąpiona gotowością do działania.
— Wrócę po ciebie — obiecał dziewczynie, pożegnał ją gestem i wybiegł w deszcz.
W samą porę, upiór pomału stawał na nogi, opierając się o ścianę. Palce wbijał głęboko w drewniane bale.
— Sssabiję go! — wysyczał jednocześnie do wszystkich i do nikogo i już go nie było.
Poszedłem do swojego pokoju. W tej rozgrywce najlepsze karty dostał upiór. Nie chciałem być na dole, kiedy za chwilę wróci.
Zanim zasnąłem, zastanawiałem się, kim był ten R. C. i dlaczego zamknięto jego duszę razem z duszą demona czy bóg wie czego w tym diabelskim ciele. I kim albo czym jestem ja.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz