Fragment książki

6 minut czytania

Prolog
Ostatni Diuk

O tym, co się dzieje w gmachu Ministerstwa Informacji, krążyły przeróżne historie.

Budynek – nazywany Pajęczyną – z zewnątrz wyglądał dość niewinnie: kolejny dowód upodobania Farusa VI do marmuru, klasycystycznych kolumn oraz kunsztownie zdobionych fasad. Wewnątrz, jak mówiono, był labiryntem pokrytym kurzem, półmrocznym, wypełnionym tajnymi archiwami; w celach roiło się od szczurów, na które zastawiano wymyślne śmiercionośne pułapki. W niejednym romansie przygodowym bohater ratował ukochaną z jego przepastnych lochów.

Diuk Mallus Kengire Orlanko, minister informacji i przywódca Konkordatu, uważał te plotki za lekko irytujące. W rzeczywistości Pajęczyna była oświetlona tysiącem lamp naftowych, we dnie i w nocy, a cały oddział młodszych kancelistów uzupełniał naftę i wymieniał knoty. W końcu nie miałoby sensu, żeby urzędnicy psuli sobie oczy, wytężając wzrok przy blasku świec. A gdyby ktoś się nad tym przez chwilę zastanowił, znacznie trudniej zakraść się do jasno oświetlonego i tętniącego gorączkową aktywnością budynku niż do zatęchłego lochu pełnego śmiertelnych pułapek. Co do cel, oczywiście było ich tu trochę, ale na pewno bez szczurów. Orlanko nie tolerował szkodników w swoim królestwie.

Opowieści te odzwierciedlały po prostu powszechną skłonność do przedkładania barwnych fantazji nad prozaiczną rzeczywistość. Zdaniem Orlanka, jeśli Vordanajowie jako naród mieli jakąś przywarę, to był nią nadmiar wyobraźni przeważającej nad zdrowym rozsądkiem. Nie narzekał na to. Przez lata stał się ekspertem w jej wykorzystywaniu.

Jego gabinet na ostatnim piętrze budynku był wyjątkowo mały i dobrze zorganizowany. Gdyby trafił tam ktoś postronny – choć oczywiście nikogo takiego nigdy tam nie wpuszczano – mógłby się zastanawiać, gdzie podziewają się wszystkie te księgi i papiery. W końcu było to serce Ministerstwa Informacji, centralny ośrodek nerwowy Konkordatu, tej wszechmocnej (i znów tylko w ludzkiej wyobraźni) tajnej policji, która wiedziała wszystko o wszystkich. Tymczasem w gabinecie Ostatni Diuk siedział za skromnym dębowym biurkiem, na którym leżało tylko kilka niedużych plików papierów i nie było tam ani regału z książkami, ani nawet żadnego oprawionego w skórę tomu pełnego ponurych sekretów.

I takie wrażenie diuk także uważał za brak zdrowego rozsądku. Jaki sens zamieniać gabinet w bibliotekę? Cały ten budynek był jego biblioteką i jedyną rzeczą, której potrzebował do wykonywania swojej pracy, był mosiężny dzwoneczek na biurku. Jego dźwięk przywoływał urzędnika – jednego z wielu cierpliwie czekających na zewnątrz – który w milczeniu wysłuchiwał poleceń Ostatniego Diuka i schodził z nimi do archiwów, wyznaczając kancelistów i podkancelistów, którzy dzielili rozkaz na cząstkowe zadania. Akta czytano, kopiowano, podsumowywano i zestawiano, aż wysłany z tym rozkazem urzędnik wracał do gabinetu Orlanka z kolejnym niewielkim plikiem papierów. Była to machina służąca zdobywaniu wiedzy oraz egzekwowaniu woli człowieka siedzącego za tym biurkiem i Orlanko był z niej niezmiernie dumny. Ten budynek był dziełem jego życia.

W pewnym sensie Andreas niepokoił go. Nie tyle on sam, ile potrzeba korzystania z usług jego i jemu podobnych. Diuk pragnął, żeby wszystko było takie jak jego ministerstwo, w którym wystarczy zadzwonić dzwoneczkiem i powiedzieć kilka słów, żeby wprawić w ruch całą ogromną maszynerię. Niestety, za murami Pajęczyny sprawy nie toczyły się tak gładko i wymagały zatrudniania takich osobników, którzy – jak Andreas – posiadali pewne... szczególne zdolności.

Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna średniego wzrostu miał trudną do zapamiętania twarz, co było dużą zaletą w jego profesji. Nosił czarny, sięgający do ziemi skórzany płaszcz – nieoficjalny mundur agentów Konkordatu. Rodzice straszyli nim dzieci, co było przydatne, ponieważ skoro wszyscy wiedzieli, jak wygląda agent Konkordatu, tym łatwiej w razie potrzeby było mu nie wyglądać na takiego.

Orlanko rozsiadł się w swoim fotelu, który lekko zaskrzypiał, gdy ukryte sprężyny zamortyzowały ciężar jego ciała. Poprawił okulary i udał, że dopiero teraz zauważył Andreasa, choć agent cierpliwie czekał już co najmniej od kwadransa.

– Ach, Andreasie.

– Panie.

– Czy są jakieś postępy w śledztwie dotyczącym Szarej Róży?

Niektóre sprawy były zbyt delikatne, aby powierzać je machinie. Szara Róża była inną specjalną agentką Orlanka, jedną z najlepszych, ale przed kilkoma laty zerwała się ze smyczy i znikła bez śladu. Z zasady minister nie mógł tolerować czegoś takiego. Andreas tropił ją od tamtej pory z wytrwałością ogara, cierpliwie podążając nawet najniklejszym śladem. Czasem diuk myślał, że Andreas ma w sobie coś z maszyny.

– Mam kilka obiecujących tropów, milordzie – rzekł Andreas. – Moi ludzie się tym zajmują.

– Wciąż jesteś przekonany, że nie opuściła kraju?

– Wszystko świadczy o tym, że pozostała w mieście, milordzie.

Przeklęta baba, pomyślał Orlanko. Gdyby postąpiła logicznie i umknęła poza zasięg jego długich rąk, chętnie odwołałby polowanie. Nie wiedziała o niczym, co mogłoby mu zaszkodzić na tym etapie. Pozostając jednak w pobliżu, rzucała wyzwanie jego władzy, a tego nie mógł tolerować. Było to irytujące marnotrawstwo środków.

– Cóż, jestem pewny, że twoi ludzie poradzą sobie bez ciebie przez jakiś czas. Są inne sprawy, które wymagają twojej uwagi.

– Tak, panie.

Andreas cierpliwie czekał z rękami założonymi z tyłu.

– Czy słyszałeś wieści z Khandaru?

– Tak. Pułkownik Vhalnich chyba odniósł walne zwycięstwo. Cynobrowy Tron jest bezpieczny i po raz kolejny wdzięczny jego królewskiej mości.

– Tak każą nam wierzyć gazety – rzekł kwaśno Orlanko. Vhalnich omalże został bohaterem narodowym. Zwykle takie heroiczne opowieści były przesadzone, lecz agenci diuka donieśli mu, że w tym wypadku są jak najbardziej prawdziwe. – Najwyraźniej Vhalnich jest już w drodze powrotnej. Spodziewają się go lada dzień.

– A ta specjalna agentka, którą wysłał pan z nim?

– Nie mam od niej żadnych wieści. – Orlanko postukał palcem w raport. – Co samo w sobie jest wymowne. Jeśli założyć najgorsze, została wyeliminowana.

– I Tysiąc Imion może być w rękach Vhalnicha. – Twarz Andreasa zdradzała lekkie ożywienie. – Czy mam go usunąć zaraz po przybyciu?

Diuk powstrzymał westchnienie. Jeśli Andreas miał jakąś wadę, była nią wyraźna skłonność do zbyt pochopnego stosowania nazbyt drastycznych metod. Dziwna przywara u kogoś tak cierpliwego we wszystkich innych sprawach. Orlanko podejrzewał, że Andreas po prostu lubi zabijać ludzi.

– To byłoby nazbyt oczywiste, nie sądzisz? – Orlanko pokręcił głową. – Nie, Vhalnich niewątpliwie będzie się cieszył łaską króla i podziwem tłumu. Na razie go nie tkniemy. Lecz jego królewska mość jest bardzo chory. Jeśli umrze... zobaczymy.

– Tak, panie.

– Musimy wiedzieć, co się wydarzyło w Khandarze, Andreasie. Czy te Imiona, które tak interesują naszych przyjaciół z Elizjum, naprawdę istnieją oraz czy Vhalnich je ma. A także czy pojmuje ich wagę. – Diuk odchylił się w fotelu, aż zaskrzypiały sprężyny. – Dowiedz się.

– Rozumiem, panie.

– Vhalnich jest bardzo sprytny i będzie się miał na baczności. Skup się na ludziach z jego otoczenia. Tylko nie nazbyt ostentacyjnie, oczywiście.

– Tak, panie.

Na twarzy Andreasa malowało się lekkie rozczarowanie.

– I wkrótce mogę mieć dla ciebie inne zadanie, w zależności od stanu zdrowia króla. Na dworze jest kilka koterii mających nadzieję wykorzystać zamieszanie. Naturalnie, wszystkie rozpracowaliśmy i żadna z nich nie jest szczególnie groźna. Jednak zniknięcie kilku osób w dobrze wybranej chwili powinno wzbudzić w nich lęk przed karą bożą. – A raczej, pomyślał, lęk przed Ostatnim Diukiem. Tak będzie lepiej. – Dopilnuj, żeby twoi ludzie byli gotowi.

– Oczywiście, panie.

– To wszystko.

Andreas znikł jak duch. Orlanko spojrzał na stos raportów, poprawił okulary i otworzył pierwszą teczkę.

Nikt nie rozumiał, jak trudna jest jego praca. Trzymanie tego miasta w ryzach czasem przypominało próbę jazdy na nieujarzmionym rumaku. Owszem, wiedział o wszystkich ważnych wydarzeniach, praktycznie zanim do nich doszło, wystarczyło szepnąć, by Andreas lub ktoś z jego ludzi zawlókł podejrzaną osobę do lochu, w którym już nigdy nie ujrzy słońca. Jednak co z tego? Nie można zamknąć wszystkich. Jego zadanie było o wiele trudniejsze: sprawić, aby stworzyli więzienie w swych umysłach, ze swoich obaw, zamknęli się w nim i wyrzucili klucz. Pracował nad tym przez lata i lubił myśleć, że wykonał dobrą robotę. Czarne płaszcze były jej częścią. Tajemnicze zniknięcia, ciała wyławiane z rzeki pomagały jedynie naoliwić tryby. Strach zapełniał każdy ciemny kąt zakapturzonymi postaciami, chociaż nawet on nie mógł zatrudnić odpowiedniej liczby agentów do tej pracy.

Nie obawiał się knowań. W końcu żaden spisek nie przetrwa ujawnienia i pozbawienia przywódcy, a on był ekspertem od jednego i drugiego. Orlanko jednak nauczył się wyczuwać nastroje miasta, jakby było ono żywym organizmem. Czasem sennym i zadowolonym, gdy czasy były dobre, a ludzie syci i szczęśliwi. Gdy przychodziły chude lata, stawało się agresywne i drażliwe, podatne na wybuchy gniewu i paniki. A śmierć króla zawsze budziła niepokój ludu.

Czuł, że coś nadchodzi. Miasto było jak groźnie warczący pies, jeszcze niegotowy do skoku, ale szykujący się doń. Zadaniem Orlanka było uspokoić go, kawałem krwistego steku lub celnym kopniakiem. Jeszcze nie zdecydował czym.

Kiedy jednak król umrze i chaos zostanie opanowany, w końcu będzie miał to, o czym marzył przez te wszystkie lata. Władczynię, która będzie posłuszna.

Będzie posłuszna. Orlanko uśmiechnął się. Bo inaczej...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...