Rozdział pierwszy
„I rzekli aniołowie: «Im dalej w morze, tym plugastwa więcej». Człek prawy, uczciwy i przykazaniom Wszechmocnych posłuszny powinien więc każdego dnia z własnymi słabościami walczyć, ale nie wolno mu z widnokręgu oczu spuszczać. Tam bowiem kryje się groza i stamtąd napływają koszmary. Tam mieszkają demony”.
Święta Księga Miecza, rozdział 2, werset 22
O tym, że piątki przynoszą pecha, kapitan Roland zwany Wywijasem wiedział od dawna.
Przesądny jak każdy człowiek morza, skrupulatnie przestrzegał zasady, by w ten dzień nie podejmować żadnych ważnych decyzji. W piątek nie podnosił kotwicy, nie zawierał umów ani nie omawiał kolejnych wypraw, ba, wystrzegał się nawet piątkowej gry w kości. W chwili, gdy przebrzmiało echo salwy armatniej, a po nim łoskot walących się murów, uświadomił sobie, że nawet piątkowa wyprawa na dziwki może się okazać kiepskim pomysłem.
Gwałtownie strząsnął z siebie Piwonię, wyskoczył z wyra i złapał przewieszone przez krzesło spodnie.
– Co się dzieje? – Mandragora uniósł głowę znad blatu stołu, na którym spał. – Strzelają?
– Nie, Wierzbak tłucze łbem w ścianę – parsknął ironicznie Roland, ubierając się pospiesznie. – Ruszaj się!
– Ale ja jeszcze nie zdążyłem… – wybełkotał jego towarzysz, patrząc na rozbudzoną już Piwonię siedzącą na sienniku.
– Nie trzeba było tyle żłopać zeszłej nocy. Zmywamy się stąd!
– Jasne. I znowu moja wina – burknął pirat, ale posłusznie podniósł się i chwycił opartą o stół rusznicę.
– Hej, a wy dokąd?! – wrzasnęła dziwka, przytomniejąc błyskawicznie. – Dokąd, koguciki zafajdane?! Nie jesteście aby winni mi trochę forsy, wy kutasy przegniłe?!
Zaczerpnęła tchu, chcąc pociągnąć tyradę, gdy nagle spojrzała w mrok lufy rusznicy Mandragory i zamarła. Pirat budził zgrozę i bez swej broni. Znaczną część jego łysej czaszki zakrywała powyginana, metalowa płytka – pamiątka po improwizowanej trepanacji, obok której z bliżej nieznanych powodów wypalono wielką runę. Wrażenie robiły również rysy twarzy zbira, z biegiem czasu coraz bardziej rozmyte na skutek opilstwa, bójek i łapanych co rusz chorób, ale ludzie zapamiętywali przede wszystkim ową broń – ciężką, zdawałoby się archaiczną rusznicę z pokrytą dziwacznymi inskrypcjami, rozszerzoną na końcu lufą.
Roland wcale się im nie dziwił. Znał właściwości broni i jego również przerażały.
– Łap, zdziro! – Rzucił kobiecie sakiewkę, którą ta złapała z podziwu godną skwapliwością.
– Hej, kapitanie, czy to aby nie była moja tygodniówka? – zapytał Mandragora, gdy wypadli na korytarz tawerny.
– Słyszysz ten łomot? – Roland obrócił się na pięcie i dźgnął towarzysza palcem w pierś. – Słyszysz? Ktoś ostrzeliwuje Necroville, jełopie! Salwami burtowymi! To zaś oznacza, że pieniądze za moment albo całkiem stracą dla nas znaczenie, albo wręcz przeciwnie. Rozumiesz?
– Nie.
– Coś mi mówi, że ostatnio mózg wysrywasz – oznajmił Roland, po czym roztrącił tłum gości „Czarnej Płachty”, o tej porze dnia osobliwie nieprzytomnych i mało rozgarniętych, przeskoczył balustradę i wylądował na środku stołu, przy którym siedział trzeci z ich kompanów, ogromny Wierzbak.
Kapitan dobrze wiedział, że tego człowieka nie zbudzi ani huk salwy burtowej, ani nawet trzask pękającego stołu. Dopiero zderzenie z podłogą, a potem z twardą dębową kolumną – Roland bowiem bez ceregieli złapał kompana za łachy i wy-rżnął nim parokrotnie o słup – sprawiło, że z ociąganiem otworzył oczy.
– Co się dzieje? – wybełkotał.
Tłumaczenie mu czegokolwiek, zwłaszcza z rana, nie miało sensu. Potężny, barczysty Wierzbak nie ogarniał umysłem niczego, co nie wiązało się z jedzeniem, piciem lub bezpośrednim zagrożeniem, a piratem był tylko i wyłącznie dlatego, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż można robić coś innego. Roland szarpnął go za kapotę i bezceremonialnie wywlókł z tawerny, roztrącając wrzaskliwy, coraz bardziej przytomny tłum kłębiący się przy drzwiach. Mandragora parł za nimi, tłukąc kogo popadnie kolbą rusznicy.
Na brukowanej uliczce stał Baobab z głową zadartą do góry.
Z jakiegoś powodu niebo nad Necroville zawsze było pochmurne i nawet w południe przybierało jedynie jaśniejszy odcień szarości. Równie szara była teraz skóra ogromnego Murzyna, na ogół czarna niczym rozpacz samobójcy. Baobab wpatrywał się w nisko wiszące, brudne chmury i bełkotał w ojczystej mowie.
– Ruszaj się! – huknął Roland. – Musimy dotrzeć na „Orlicę”, nim…
Równie dobrze mógłby przemówić do drzewa, od którego Murzyn wziął swój przydomek. Olbrzym stał przez chwilę nieporuszony, a potem niespodziewanie odwrócił głowę ku kapitanowi i wymamrotał:
– Zagłada. Zagłada.
Roland słynął z odwagi i zuchwałości, a mimo to widok twarzy Baobaba z bliska przyprawiał go o dreszcze. Nie chodziło nawet o to, że w miejscu jednego oka mężczyzna miał ogromny mosiężny ćwiek, a w drugim płonęło szaleństwo. W owym pociętym bliznami obliczu kryło się bowiem coś, co zwiastowało śmiertelne niebezpieczeństwo i kazało ludziom brać nogi za pas. Baobab był szamanem, ale tak szalonym i nieprzewidywalnym, że kapitan niejednokrotnie się zastanawiał, czy to on włada magią, czy też może magia włada nim.
Teraz, po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, olbrzym wydawał się śmiertelnie przerażony.
– Pierwsze słyszę, żeby miastu, które zdechło wieki temu, mogła grozić zagłada – burknął Roland, grając chojraka, i wyminął ciemnoskórego szamana. – Za mną!
Dwa uderzenia serca później niewidoczny wciąż okręt znów ryknął salwą burtową. Sądząc po huku i łoskocie, większość pocisków trafiła w mury okalające Necroville, ale kilka przeszło górą. Jeden grzmotnął w dach kamienicy kilka kroków za nimi, zasypując bruk gradem drzazg i strzaskanych dachówek, inny, który najwidoczniej wleciał przez rozbitą bramę portową, śmignął przez rynek, rozwalił dawno nieużywany szafot, a potem ugrzązł w oknie ratusza. Trzeci musnął Iglicę, odłamując z niej kilka cegieł. Czterech piratów biegnących w stronę portu pochyliło mocno głowy.
„Po co to wszystko? – myślał zdyszany Roland. – Po jaką cholerę ktoś miałby marnować dobre kule na tę stertę gruzów?”
W istocie, już na pierwszy rzut oka można było dojść do wniosku, że Necroville jest bliskie zagłady i wystarczy poczekać, by samo zgniło do reszty. Przyczyny tego stanu rzeczy były trudną do rozwikłania zagadką, gdyż przed wieloma laty miasto miało ogromne szanse na zaistnienie jako ważny port. Ulokowane na końcu długiego półwyspu, dysponowało rozległym, wygodnym kotwicowiskiem, dodatkowo osłoniętym groblą z wysokim murem obronnym. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do prowadzenia interesów, tym bardziej że ze stałym lądem łączyła je bezpieczna, szeroka droga. Z jakiegoś powodu założyciele miasta – visslandzka kompania handlowa – zdecydowali się je jednak opuścić w kilka lat po zakończeniu prac budowlanych. Być może zadecydował o tym stały brak słońca, może niewielka ilość ujęć wody pitnej, a może k’ashagi, ostry wiatr znad morza, który rzekomo przywodził ludzi do samobójstwa. W każdym razie w ślad za kupcami z Necroville uciekli pozostali mieszkańcy, a wzniesione z niemałym trudem miasto wraz ze swymi magazynami, kamienicami, rynkiem, ratuszem, wagą oraz murami stało się przytuliskiem dla całej zgrai piratów, przemytników, najemników, awanturników, dziwek i mętów wszelkiej maści. W rezultacie natychmiast zaczęło się rozpadać.
Następna kula wygryzła dziurę w ścianie kamienicy tuż przed nimi. Roland przebiegł przez chmurę pyłu, osłaniając oczy ramionami, a za nim pognała reszta. Uskoczyli przed rozpędzonym koniem z wrzeszczącym przeraźliwie jeźdźcem i przypadli do ziemi, gdy kolejny pocisk przeorał częściowo zgniły dach po drugiej stronie uliczki. Gdzieś w oddali za-wodził jakiś uliczny prorok, wrzeszczały kobiety, ktoś wy-palił z pistoletu, a zataczający się pijaczyna chichotał do utraty tchu.
– Nigdy nie dotrzemy do tej cholernej przystani – wymamrotał Roland, dźwigając się na równe nogi. Kątem oka zauważył, że Mandragora podrzucił do ramienia rusznicę i zmrużył oko.
Nie zdążył nawet krzyknąć.
Przegniły trup, który wystawił głowę z rynsztoka i rozejrzał się dookoła pustymi oczodołami, rozpadł się na kawałki. Jednocześnie pijaczyna złapał się za gardło i rzucił na ziemię, desperacko walcząc o odzyskanie tchu. Końca tej walki Roland nie ujrzał, gdyż w tej samej chwili na pijaka zwaliła się nadkruszona uprzednio ściana kamienicy. Kapitan spojrzał z wściekłością na Mandragorę, ale ten jedynie wzruszył ramionami.
– Nie znoszę żywych trupów – wycedził i wysunął język długi jak u żmii.
Roland w pełni podzielał to zdanie – wedle popularnej teorii w Necroville ginęło tylu ludzi, że nie każdemu udawało się dostać do krainy zmarłych, przez co bez przerwy ożywały tu trupy – ale o wiele bardziej od umarlaka przerażała go broń podwładnego. Rusznicy Mandragory nie trzeba było ładować, co stanowiło jej ogromną zaletę, ale ceną za pociągnięcie spustu było zawsze przynajmniej jedno życie. Roland obawiał się, że jego pierwszy mat kiedyś chybi lub znów strzeli do umarlaka, a wtedy demoniczna strzelba wessie jego duszę. Tym razem ocalił go pijak.
„Muszę coś zrobić z tą cholerną giwerą – myślał, biegnąc w stronę przystani. – Im szybciej, tym…”
– Kapitanie! – wrzasnął ktoś z daleka.
– Ech, by to szlag…
Wołającym był Strup, cieśla „Orlicy”. Roland za nic w świecie nie chciał wnikać w szczegóły jego poczęcia, gdyż zielonkawy połysk skóry sugerował, że którymś z rodziców kamrata był goblin. Niejednokrotnie zastanawiał się też, dlaczego nadal trzyma w załodze osobnika, który słynął z ostrych napadów paniki i nadmiernej gadatliwości. Teraz okazało się, że cechuje go również odporność na kataklizmy – nie dość, że nie zginął w kanonadzie, to jeszcze prowadził ze sobą kilku członków załogi.
Szkoda, że nie tych, których potrzebował kapitan.
– To wszyscy?! – ryknął z wściekłością Roland. – Gdzie Grzmot? Gdzie ten palant Julia? Gdzie Ogopogo?
– Nie wiem. – Strup rozdziawił gębę. – Pewnie gdzieś w mieście…
– Zagłada… – mamrotał Baobab sinymi wargami, przewracając białkami oczu.
– A, by was szlag! Za mną, na „Orlicę”!
Ledwie wybiegli zza ostatniego z magazynów portowych – od dawna pełniącego funkcję tancbudy – gdy przekonali się, że pośpiech nie miał najmniejszego sensu. Ich wierny bryg, trafiony wielokrotnie w rufę, zanurzał się powoli, a bukszpryt unosił się ku zachmurzonemu niebu. Obok tonęły inne pirackie łajby, a woda wokół nich bulgotała niczym kałuża wrzącej smoły. Z tyłu majaczył nieznany okręt o mocno zrefowanych żaglach. Jego wysoką burtę zasnuły dymy prochowe, ale widać było, że to potężny, dwupokładowy liniowiec, bestia zdolna obrócić całe miasto w perzynę.
– No i po co to wszystko? – mruknął Roland. – Jak ja nie cierpię piątków…
– Kapitanie! – wrzasnął Strup, wskazując coś pośród dymu.
Spomiędzy białawych kłębów, snujących się nad czarną wodą niczym upiory, wyłoniła się szalupa, popychana szybkimi, miarowymi ruchami wioseł. Druga wyłoniła się zza postrzelanego kadłuba „Wodnika”, trzecia właśnie przybijała do brzegu. Na nabrzeże wdrapywali się żołnierze w lekkich napierśnikach, białych płaszczach i szpiczastych hełmach. Strofowani ostrymi komendami natychmiast formowali szeregi. W kierunku zrujnowanego, walącego się Necroville wycelowały karabiny i kusze.
Istniało tylko jedno państwo na świecie, które dysponowało tak karną piechotą.
– Skellenberg? – zdziwił się Roland. – Czyżby rozpoczęli kolejną ze swoich krucjat?
– A może byśmy skoczyli na nich, co? – Mandragora westchnął, mnąc rusznicę.
– Po co? – warknął kapitan. – Masz ochotę dać się popruć w obronie tej cholernej nory?
– Gdzie tam, ja tak tylko, w imię zasad…
Rycerze świętego cesarstwa Skellenbergu, samozwańczy obrońcy wiary, prawa i sprawiedliwości, plasowali się wyso-ko na liście ulubionych wrogów piratów z Mórz Wszetecznych. Problem leżał jedynie w tym, że obrońcy wszystkiego, co święte, rzadko podróżowali w pojedynkę, co zdecydowanie utrudniało trzebienie ich szeregów. Z mgieł wypłynęły kolejne szalupy i nawet zuchowatemu Mandragorze zrzedła nieco mina.
– Chyba powinniśmy się schować, bo…
– Za późno – mruknął Roland.
Ziemia zadrżała, a skryty wśród dymów okręt znów bluzgnął ogniem. Budowle zatrzęsły się, skądś dobiegł łomot sypiących się murów, buchnęły płomienie, a wrzaski i jęki przybrały na sile. W tej samej chwili dowodzący grupą desantową oficer – jedyny bez hełmu i broni palnej – wskazał palcem grupkę piratów i krzyknął coś wysokim głosem. Huknęły karabiny, dziwnie cicho po ogłuszającej salwie burtowej.
I zaczęła się rzeź.
Jeszcze nim którykolwiek z żołnierzy nacisnął spust, Baobab odwrócił się ku nim i zaryczał niczym demon wyrywający się z trzewi ziemi. Roland przezornie spojrzał w bok – nie chciał, by zniekształcona, rozciągnięta twarz szamana z ustami rozdziawionymi na podobieństwo lufy armatniej znów śniła mu się przez miesiąc – ale zerknął ku żołnierzom. Uwolniona magia runęła niczym niewidzialny taran, wyrywając kamienie z bruku i spopielając zarówno kule, jak i bełty. Jeden z żołnierzy zachwiał się i runął z nabrzeża do wody, inny złapał się za oczy, które nagle trysnęły krwią, reszta cofnęła się w strachu.
– Naprzód! – zaskowytał Roland i zerwał koszulę. Macki wyrastające mu z pleców natychmiast ożyły.
Grzmotnęła rusznica Mandragory i z dziury w napierśniku jednego z żołnierzy chlusnął strumień krwi. Reszta piratów pędziła już na wrogów, nie zwracając uwagi na to, że jest ich dwukrotnie więcej. Kapitan w biegu wystrzelił z pistoletu, popielaty ze strachu Strup zakręcił bolasem, ktoś cisnął nożem. Skellenberski szyk rozpadł się, a garstka piratów, przypominających teraz rozszalałe diabły, roztrąciła go do reszty.
Oficer, krzycząc coś wniebogłosy, zastąpił drogę Rolandowi i zamachnął się srebrzystą szablą. Pirat uniknął ciosu, chlasnął wroga kordelasem po napierśniku, a potem odwrócił się, by rąbnąć kolejnego. W tej samej chwili jedna z jego macek oplotła zbrojne ramię Skellenberczyka, a druga wbiła się w jego rozwarte do krzyku usta. Mandragora przewrócił kolejnego żołnierza i potężnym szarpnięciem zdarł mu napierśnik. Baobab szalał z ułamanym wiosłem, a rozradowany Wierzbak tłukł naokoło pięściami w ołowianych rękawicach. Nim ktokolwiek zdołałby zliczyć do dwudziestu – a w Necroville była to rzadka umiejętność – walka dobiegła końca. Sfinalizował ją Wierzbak, porywając jednego z ostatnich ocalałych i wrzucając go do czarnej wody portowej. Plusk wody zagłuszył rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Niespodziewanie zapadła cisza.
– Aaale jatka – oznajmił Berbeluch, lekarz pokładowy „Orlicy”, od dawna posądzany o kanibalizm. – O, ktoś cię dziabnął, Mandragora. Chodź no tu, wujek obwiąże bandażem. Nie chcemy, by rogacizna na wszystkich wyspach Morza Wszetecznego beczała z żalu po tobie.
Zdyszany Roland patrzył przez moment, jak z wody wynurza się czarna macka z przyssawkami, nieco inna od jego własnych, oplata szamoczącego się żołnierza, a następnie wciąga go w odmęty. Potem rozejrzał się po pobojowisku.
– Nie mogliście zostawić chociaż jednego przy życiu? – parsknął.
– Co takiego? – zdziwił się szczerze Wierzbak.
– Żeby się chociaż dowiedzieć, o co w tej rozpierdusze chodzi! – warknął kapitan.
– Jeszcze będą okazje, by zasięgnąć języka. – Strup wskazał coś zbryzganą krwią dłonią.
Wśród kłębów dymu przewalających się nad wodami przystani płynęły kolejne szalupy wyładowane wojskiem. Jednocześnie niewidoczny niemalże okręt raz jeszcze bluzgnął ogniem. Rozżarzone kule gwizdnęły nad głowami oszołomionych piratów. Jedna z nich przebiła ścianę magazynu, który natychmiast stanął w płomieniach.
– Spieprzamy stąd – oznajmił dziwnie spokojnym głosem Roland.
– A którędy życzy pan sobie spieprzać? – spytał Mandragora, nieufnie przyglądając się zabiegom Berbelucha, który wiązał bandaż i jednocześnie oblizywał paluchy z krwi. – Krypę, zdaje się, rozwaliły nam te cudaki w hełmach. Przecież na ląd nie uciekniemy, co?
Wygodny, brukowany trakt, ongiś łączący Necroville z resztą świata, został już dawno pochłonięty przez słone mokradła, które objęły panowanie nad większą częścią półwyspu. Stare porzekadło, zgodnie z którym „prawdziwy mężczyzna nie przybywa do Necroville lądem”, podyktował zdrowy rozsądek. Nikt, a już tym bardziej wilk morski, nie byłby w stanie przedrzeć się przez topieliska rojące się od krokodyli, umarlaków i innego paskudztwa.
– Nie. – Roland był coraz spokojniejszy, co reszta towarzystwa przyjęła z narastającym niepokojem. – Zejdziemy do podziemi.
– Chyba żeście, panie kapitanie… – jęknął Strup, ale w porę się opamiętał. Mandragora zmarszczył z niedowierzaniem brwi, a Berbeluch upuścił żołnierską dłoń, którą w międzyczasie cichaczem odrąbał od ciała.
– Stul gębę! – huknął Roland. – Poszatkowaliśmy dwa tuziny tych cudaków szybciej, niż Strup kończy poranną sesję pierdzenia, a boicie się zejść do lochów?
– Ehem – burknął Mandragora w imieniu wszystkich. – Boimy się.
Lochy pod Necroville były odpowiedzialne za utrzymanie równowagi w strukturze demograficznej miasta. Jego mieszkańcy oraz stali bywalcy skrupulatnie wystrzegali się pewnych zakątków nazywanych potocznie Bramami, ale skwapliwie wskazywali je wszelkim poszukiwaczom skarbów, awanturnikom, nawiedzonym prorokom i innym oszołomom, którym zamarzyło się pokonać ciemne moce, wydrzeć im majątek lub przekonać do walki po swojej stronie. Skąd się brało przeświadczenie, że owe ciemne moce mogłyby zgromadzić jakikolwiek majątek bądź też chciałyby kogokolwiek posłuchać, miejscowi nie mieli pojęcia i nie chcieli go mieć.
– Posłuchajcie mnie, wy bydlęta zarazą toczone… – zaczął kapitan, ale natychmiast urwał. Widok pokaźnego podwójnego garłacza na dziobie najbliższej szalupy i celujących zeń artylerzystów zadziałał skuteczniej od najbardziej motywującego steku przekleństw. – Chodu!
I skoczył w najbliższą uliczkę, a za nim Strup, Mandragora, Baobab i cała reszta. Umykali w takim pośpiechu, że nikt nie zdołał zaprotestować, gdy Roland poprowadził ich w kierunku najbliższej Bramy. Nim skręcili, kapitan zdołał jeszcze zerknąć przez ramię. Kłęby dymu, przegnane podmuchem wiatru, odsłoniły rufę nieznanego okrętu i jego nazwę.
„Błędny rycerz”.
***
Nic nie wskazywało na to, że garstka piratów właśnie wkradła się do królestwa sił ciemności. Tunel był ciemny i dość wilgotny, ale cuchnął nie siarką, lecz swojskim gównem i zgni-lizną. Zamiast hord umarlaków, gigantycznych pająków i krokodyli z sześcioma odnóżami ujrzeli zgrabnie ułożony stosik dobrze nasmołowanych pochodni. Roland z wahaniem wziął jedną z nich i podstawił pod gębę bosmanowi „Orlicy”.
– Chuchnij – rozkazał.
Bosman, nie od parady zwany Ognikiem, strzelił płomieniem z pyska i pochodnia natychmiast oświetliła zakamarki tunelu. Kilka szczurów skuliło się w swoich norkach, w płynącej środkiem korytarza brei coś plusnęło niewinnie, w oddali zawył przeciąg. Roland spojrzał na Strupa.
– Co ty na to? – spytał.
– Nic. – Pół-goblin wzruszył ramionami. – Podobno rada miejska co kwartał posyła do każdej Bramy niewolników, by wypucowali pierwsze sto metrów tunelu i ułożyli naręcza pochodni przy wejściu, żeby zachęcić przygłupów do wejścia do środka. Wie pan, kapitanie, żeby się Złe nażarło i cicho siedziało.
– A co to takiego to Złe? – spytał Roland.
– Zagłada – powiedział Baobab.
– Zagładę to zostawiliśmy na górze – burknął kapitan. – Pora, by oprzytomnieć. Za mną.
Weszli już do środka, ale z echem nadal niosły się przytłumione wybuchy, wystrzały z broni palnej i łoskot walących się zabudowań.
– Ktoś postanowił zrównać to miasto z ziemią – dodał, gdy przeszli jakieś sto kroków. – A przy tym uparł się wybić wszystkich, którzy w nim mieszkają. Nie sądzę, bym kiedyś za Necroville zatęsknił, ale nie rozumiem, dlaczego ktoś nie znosi go aż tak bardzo.
– To Skellenberczyki – rzucił niezadowolony Mandragora. – Słyszał pan kiedyś, kapitanie, by te cholerne świętoszki potrzebowały powodu do sprawienia komuś manta?
– „Błędny rycerz”… – rzekł z zadumą Roland.
– Co?
– Gówno. Idziemy dalej.
– Jak to idziemy dalej? – zaprotestował Mandragora. – Myślałem, że posiedzimy chwilę i poczekamy, a potem wyjdziemy i…
– I co? Zbudujemy nowy okręt z resztek tancbudy? Zostaw myślenie innym.
– Kapitanie, ja naprawdę mam złe przeczucia – jęknął Strup.
– Ja też. A jedno z nich mówi mi, że te przybłędy zaraz tu wlezą za nami. Raźniej, kamraci. Naprzód.
I Roland ruszył jako pierwszy z dobytym kordelasem i wzniesioną pochodnią, mając po lewej Mandragorę z narychtowaną rusznicą i Strupa z bełtem na zdobycznej kuszy. Za nimi szli mamroczący pod nosem Baobab oraz uśmiechnięty Wierzbak, który najwyraźniej nie zorientował się jeszcze, dokąd go przyprowadzono, a dalej Ognik, Berbeluch – znów pogryzający dłoń – i reszta. Każdy krok w ciemności odsłaniał kolejny rozdział niekończącej się opowieści o ludzkiej głupocie. W migotliwym świetle pochodni co chwila pojawiały się szkielety śmiałków, którzy w podziemiach pod Necroville poszukiwali sławy, bogactwa lub potęgi. Niektóre z owych szkieletów miały zmiażdżone czaszki, inne potraciły głowy, a kilku – zwłaszcza tym w napierśnikach i naramiennikach – brakowało kończyn. W broń, walającą się pod nogami grupki piratów, można by wyposażyć spory oddział abordażowy. Roland widział wokół wszelkie rodzaje mieczów, toporów, pik, strzelb, pistoletów, kusz, a nawet łuków i proc, ale ani on, ani nikt z jego towarzyszy nawet nie pomyślał o tym, by się po któreś schylić. Po co mieliby to robić, skoro nie przydały się śmiałkom, którzy szli tędy przed nimi?
– Tak sobie myślę, żeśmy już wystarczająco daleko zaszli – bąknął Berbeluch. – Nogi mnie bolą i…
– Cicho! – syknął kapitan.
– Ale kiedy mnie naprawdę bolą…
– To sobie je poodgryzaj! – warknął Strup.
– Zamkniecie się? – Roland odwrócił się z ogniem w oczach. – Słyszałem coś.
W zgrai za jego plecami natychmiast zapadła cisza. Kapitana okrętu pirackiego, oprócz wielu innych zalet, musiał również cechować doskonały słuch, choćby po to, by mógł w porę usłyszeć oznaki rodzącego się buntu. Roland dowodził załogą „Orlicy” przez cztery nierzadko burzliwe lata i ci z jego podwładnych, którzy przetrwali zmiany kadrowe, podchodzili do kapitańskiego słuchu z należytym szacunkiem. Po chwili nawet przygłuchy nieco Ognik, który przez większość swego życia służył jako kanonier, usłyszał echo szybko następujących po sobie plaśnięć przypominających nieco uderzenia mokrego prześcieradła o murowaną ścianę.
– Co to takiego? – szepnął, ale Berbeluch natychmiast zasłonił mu usta dłonią, ponadżeraną tu i ówdzie, a więc na pewno nie jego własną. Wystraszony Ognik cofnął się o krok i strzelił płomieniem z pyska, przypiekając ją gdzieniegdzie.
– Uspokoicie się, zaraza? – parsknął Roland, ale bez przekonania. Jaskrawy ogień z paszczy pirata wydobył z ciemności tunelu nowy kształt, drobny i skulony, ale bez wątpienia zmierzający w ich kierunku.
– O, dzielni mężowie – poniósł się jęk. – Szlachetni wojownicy, walczący o słuszną sprawę…
Roland był morskim rozbójnikiem na tyle długo, by wiedzieć, że przymiotnika „szlachetny” na ogół używają ludzie, którzy mają do niego ważną sprawę. Smagnął więc Strupa macką po twarzy, ucinając jego chichot, i znów wytężył słuch.
– O, bohaterowie godni legend, synowie sił światła… – zawodził przybysz.
W blasku łopoczących dziko pochodni piraci widzieli już, że był to zgarbiony staruszek z długą, brudnoszarą brodą. Na widok rozbawionych gąb, długich ostrzy i przepastnych luf odkaszlnął, splunął, potarł policzki, a potem skrzywił się najpaskudniej jak potrafił.
– Witajcie, czarni rycerze, wojownicy ciemności! – wycharczał niczym umarlak podczas pełni, przechylając głowę i łypiąc na ludzi Rolanda złowrogo. – Ja, Gusto z Cienia, służbę wam swą ofiaruję i do smoczego leża doprowadzić pragnę, byście mogli paktu z Bestią dobić. Wiem, że dziś pan tych podziemi jest w wyjątkowo pobłażliwym nastroju i gotów łaskawie swych gości potraktować. Podążajcie za mną! – Odwrócił się i przeszedł parę kroków, po czym niespodziewanie się zatrzymał, zerknął przez ramię i zaniósł się złowieszczym chichotem. – Chodźcie, chodźcie, nie bójcie się!
– Mułu żeś się, dziadek, nażarł czy durny od urodzenia? – burknął Roland. – Co ci do łba strzeliło, że z jakąś tam Bestią chcemy się skumać?
– Aha, a więc wy po skarby? – zdumiał się Gusto z Cienia. – To ci dopiero. Ja chyba rzeczywiście się starzeję… Na pierwszy rzut oka wasz zbiorowy profil osobowościowy…
Ściany niespodziewanie zadygotały, a z sufitu posypał się pył. Tunelem przeszło echo potężnej eksplozji.
– Co, u licha…
Potem nastąpił kolejny wybuch, silniejszy od poprzedniego, a po nim jeszcze jeden. Ziemia dygotała, piraci odbijali się od ścian, padali na ziemię, niknęli w tumanach pyłu. W końcu wybuchy ucichły i nastąpiła kłująca w uszy cisza.
– Olaboga, olaboga… – jęczał staruszek, podnosząc się na nogi. – Ale żem się rąbnął… Panowie, cóż to było? Czyżby się Wszechmocni rozeźlili?
– Tych to bym w to nie mieszał. – Roland splunął i przetarł sobie macką czoło. W tej samej chwili znów rozległo się mokre plaśnięcie, głośniejsze niż wcześniej. Kapitan podniósł upuszczoną pochodnię i dostrzegł w mroku cielsko przypominające ogromnego węża, miarowo uderzające o ścianę. Zmarszczył brwi i na powrót skupił uwagę na staruszku. – Skupmy się może, dziadek, na tej Bestii – powiedział. – To owo Złe, o którym bredzi Strup?
– Zagłada! – Baobab zatrząsł się.
– A może pogadamy przy innej okazji, co? – bąknął Gusto i ze żwawością zaskakującą w jego wieku rzucił się do ucieczki. Ubiegł jednakże zaledwie kilka kroków, gdy w powietrzu śmignęła macka, owinęła się wokół jego szyi i zacisnęła mocno. Fioletowiejącego na twarzy staruszka natychmiast otoczyli posępni piraci.
– Nie, pogadamy teraz. – Roland ze zgrzytem wyciągnął kordelas. – Rajfurzysz, co?
Duszony Gusto na moment przestał bezsilnie kopać powietrze i wybałuszył oczy jak człowiek niesłusznie oskarżony, ale kapitan wzmocnił uścisk.
– Rajfurzysz! – powtórzył. – Nie wiem, czym jest ta Bestia, ale najwyraźniej ma niespożyty apetyt, a o durniów w Necroville ostatnio nieco trudniej. Wygląda więc na to, że potworzyna zatrudniła rajfura, który dodaje otuchy potencjalnym poszukiwaczom przygód. Mylę się?
Ściskał szyję Gusto z taką siłą, że przypuszczalnie odpowiedzi by się nie doczekał, ale powierzchnią znów wstrząsnęły gigantyczne eksplozje, a od sufitu tunelu zaczęły się odrywać potężne kęsy gruzu. Roland czmychnął w stronę Wierzbaka, najwyraźniej uradowanego zmianą, i skrył się między jego nogami. Baobab grzmiał i ciskał klątwy, przerażony Ognik strzelał naokoło płomieniami z pyska, a pozostali wrzeszczeli i klęli, ledwie widoczni w kłębach pyłu.
Z pyłu ciemności wyłonił się jakiś ogromny, wijący kształt.
Kapitan czuł, że jego odwaga kruszy się z każdą spadającą cegłą, ale mimo to mężnie powstrzymywał ochotę, by przyłączyć się do wrzasków. Przynajmniej tak było do chwili, gdy dostrzeżone przed momentem cielsko roztrąciło przerażonych piratów, złapało go za kostkę i powlekło w ciemność.
***
Uliczka wyglądała, jakby przed momentem rozsadził ją wybuch wulkanu. Na samym środku ział ogromny lej, otoczony zwałami dymiącego gruzu. Zamiast rzędu pobielanych kamieniczek z czerwonymi dachami, w których niegdyś mieściły się siedziby kupców i shipchandlerów, wzdłuż ulicy ciągnęły się wyszczerbione, osmolone fronty z dziurami na miejscu okien. Gdzieś skrzypiał na wietrze cudem ocalały szyld. Wrony siedzące rzędem na nadwęglonym parapecie wpatrywały się z niedowierzaniem w ludzi przedzierających się przez rumowisko.
Z podobną miną patrzył na nich Roland, który właśnie wychylił głowę ze studzienki ściekowej.
Żołnierze z „Błędnego rycerza”, znużeni i zasapani, pchali przed sobą wózek wyładowany beczkami. Dowodzący nimi oficer bez przerwy spoglądał na trzymaną w ręku mapę, a na swoich podwładnych zerkał tylko po to, by ich profilaktycznie zrugać. Białe płaszcze przybyszów były brudne, złociste hełmy zwalili na wózku.
– Cóż oni, do cholery jasnej, wyrabiają? – sapnął Strup, który wyjrzał z dziury w ślad za dowódcą.
– Usiłują zniszczyć Necroville – stwierdził spokojnym głosem Roland.
Strup przez moment drapał się z zapałem po zielonkawej gębie, jakby chciał zebrać w ten sposób myśli, a potem spojrzał krzywo na kapitana.
– A nie wie pan może, po jaką cholerę chcieliby zniszczyć dziurę, która za parę lat i tak sama się rozpadnie? – spytał przebiegle.
– Wiem – odparł Roland. Ton jego głosu zdradzał, iż jest to wiadomość bynajmniej nieprzeznaczona dla uszu szeregowego pirata, nawet jeśli był cieślą, i Strup się obraził. Kapitan zaś zerknął w dół. – Co z Baobabem?! – zawołał półgłosem.
– Mamrocze swoje gusła i piana mu z pyska idzie – zaraportował niepewnym głosem Ognik. – To dobrze czy źle?
– Zaraz się przekonamy.
– O, szefie, szukał pan Ogopogo! – ucieszył się Strup, wskazując człowieka niezgrabnie pnącego się na stosy gruzu.
– Przecież to jakiś truposz! – Roland zmarszczył brwi.
Nie był to pierwszy umarlak, którego widział od chwili otwarcia studzienki. Wyglądało na to, że kule z „Błędnego rycerza” trafiły w cmentarz Necroville, co pobudziło miejscowych nieumarłych do większej aktywności.
– No, wie pan, Ogopogo od pewnego czasu… – Strup zająknął się. – Nie mówiliśmy nic, żeby się pan nie denerwował, ale staruszek Ogopogo tak naprawdę to nie żył od dobrych paru miesięcy. Chcieliśmy go wywalić, ale nadal nogami żwawo przebierał, do roboty się rwał, no i został.
– O czym jeszcze mi nie mówiliście? – Roland smagnął Strupa ostrym spojrzeniem.
– Może jeszcze by się coś znalazło… Ale to drobne sprawy, same drobne. Nic wartego uwagi.
Pół-goblin oblizał się nerwowo aż po nos i już otworzył usta, najwidoczniej gotowy zdradzić kapitanowi kolejny sekret, gdy skryty w mroku Baobab zawył dziko. W tej samej chwili szare, skłębione chmury przesuwające się nad ruinami Necroville bluzgnęły deszczem z taką siłą, że niemalże wbiły Strupa do tunelu. Roland w porę złapał go za koszulę i uśmiechnął się paskudnie.
– No, teraz już niczego sobie nie wysadzą. Zbieramy się! Za mną!
Wyskoczył ze studzienki jako pierwszy. Wcześniej surowo poinstruował kamratów, by żaden nawet nie próbował strzelać czy wrzeszczeć, ale wywołana przez Baobaba tropikalna ulewa i tak tłumiła wszelkie odgłosy. Niezauważony przez nikogo kapitan w kilku susach przypadł do żołnierzy pchających wózek z beczkami. Pierwszego ciął przez plecy kordelasem, drugiego oplótł macką, szarpnął w tył i rąbnął rękojeścią między oczy, trzeciego poczęstował kopniakiem między nogi. Skellenberski oficer odwrócił się, wrzasnął przenikliwie i złapał za pistolet, ale wtedy zwalił się na niego przeklinający wściekle Strup. Dwaj żołnierze ciągnący wózek obrócili się i chwycili za ułożone na koźle muszkiety, ale bliższego powalił bełt z kuszy Berbelucha, a dalszego rozsadził na kawałki bezgłośny pocisk z rusznicy Mandragory.
Walka skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Po chwili przez ogłuszający szum ulewy przedzierało się już tylko sapanie Strupa, który siedział okrakiem na ciele nieprzytomnego oficera i z pasją tłukł go kułakami po twarzy, zdradzając chroniczną nienawiść do wszelakiej szarży. Roland zaś podniósł upuszczoną mapę i rozłożył ją na kolanie. Krople deszczu błyskawicznie rozmyły wyrysowane na niej kształty, ale kapitan zdążył zobaczyć obrys Necroville i kilka zaznaczonych krzyżykami punktów.
– A więc jednak… – mruknął.
– Kapitanie! – zawołał z ożywieniem Ognik i wskazał coś przed sobą.
Roland zmarszczył brwi.
– O co chodzi?
– Kapitanie, to buda Sępa! – Bosman z radości oblizał pokrytą sadzą gębę. – Całkiem rozpieprzona!
„Sęp” był jednym z najłagodniejszych przydomków najbogatszego obywatela miasta, visslandzkiego renegata, który dorobił się fortuny na skupie dzieł sztuki rabowanych na Morzach Wszetecznych. Mało który z piratów wyznawał się na sztuce, ale nie przeszkodziło to całej społeczności dojść do całkiem oczywistego wniosku, że dostają za swoją zdobycz o wiele za mało. Domysły te uzasadniało wiele faktów, jak choćby ten, że Sęp zamienił swą kamieniczkę w niewielką fortecę strzeżoną przez żelazne wrota, uzbrojonych po zęby strażników, skorpiony, biesy i system pułapek. Nie na wiele się to jednak zdało wobec kataklizmu, który nawiedził miasto. Któryś z pocisków ze skellenberskiego liniowca zamienił zbrojone drzwi w pęk poskręcanych metalowych wiórów, inne powybijały dziury w ścianach i zmiotły dach.
Droga do twierdzy stała otworem.
– Sir? – powtórzył bełkotliwym głosem Ognik i buchnął wilgotnym dymem.
– Łapcie za ten wózek i zbieramy się stąd. Żywiej! Strup, skończyłeś już z tym mundurowym?
– Ale… – bełkotał bosman, wskazując ruinę kamieniczki Sępa. – Ale… Ale…
– Zamknij ryj i do roboty! – ryknął Roland głosem, który mógłby zmieść marynarza z pokładu. Jakby w odpowiedzi niebo pomroczniało i z najbliższej chmury wystrzeliła rozwidlona błyskawica. Na ułamek sekundy świat przeszyła oślepiająca jasność, a gdy kapitan odzyskał wzrok, ujrzał, jak front kolejnego domu, rozszczepiony niczym po uderzeniu monstrualnym toporem, zaczyna się niebezpiecznie przechylać. – Chodu! – wrzasnął i wskoczył do tunelu, nie zważając na resztę załogi. Fakt, że złapał Baobaba za koszulę i potrząsnął nim mocno, najlepiej świadczył o jego wzburzeniu. Sam widział człowieka, któremu po podobnej napaści na szamana ręce zgniły aż po łokcie. – Powiedziałem „deszcz”! „Deszcz”! No dobra, może użyłem słowa „ulewa”, ale wyraźnie podkreśliłem, byś odpuścił sobie grad, żaby z nieba i inne artystyczne ozdobniki! Wliczając pioruny!
– Ale to nie ja! – Baobab zamrugał oczami, budząc się z transu. Ulewa na górze zauważalnie osłabła, świat przeszyła jasność, a potem rozległ się huk potężniejszy od wszystkiego, co kapitan słyszał do tej pory. Ognika, który właził do studzienki jako ostatni, podmuch wtłoczył do środka. Ziemia zakołysała się pod ich stopami, od sufitu znów oderwały się potężne kęsy cegieł.
– Błyskawica właśnie przypieprzyła w beczki z prochem! – Roland znów natarł na olbrzymiego Murzyna. Macki wyrastające z jego pleców wzniosły się nad głowę kamrata niczym zahipnotyzowane kobry. – Odpowiesz mi za to, ty niespełniony artysto!
– Ale to naprawdę nie ja… – jęknął Baobab.
– Nie ty? A niby kto?
– Zagłada… – Murzyn wywrócił oczami.
– Zagłada – powtórzył Roland i zmarszczył brwi. – Zagłada, powiadasz… To ciekawe… Dobra, chłopaki, znów czeka nas trochę ruchu! Trzeba zdobyć kolejny wózek z prochem!
***
Uliczkami Necroville pędzili już niejednokrotnie, ścigając inne załogi bądź przed nimi umykając, ale nigdy dotąd nie sprawiło im to aż tyle trudności. Zarówno artylerzyści z „Błędnego rycerza”, jak i posłani na ląd żołnierze nie tracili czasu i mało który z budynków miasta przetrwał zawieruchę. Zniszczenia były tak rozległe, a ulewa tak intensywna, że Roland chwilami nie miał pewności, czy nie zabłądził. Mimo to pospiesznie wdrapywał się na kolejne sterty gruzu, aż wreszcie ujrzał ciemny kształt Iglicy majaczący wśród strug deszczu.
– Uff – sapnął i otarł twarz. – Jesteśmy prawie na miejscu!
Nie zauważył, że zmoknięci i zdyszani Mandragora i Wierzbak, których wybrał na towarzyszy, bynajmniej nie podzielali jego entuzjazmu. Poderwał się, w kilku susach przemierzył zasłany zgliszczami, spękany od wybuchów rynek, zalewany teraz strugami deszczu, i pomknął w górę po skrzypiących drewnianych schodach.
Nigdy dotąd nie był w Iglicy. Z początku miała to być świątynia Wszechmocnych, ale o jej prawdziwym przeznaczeniu zapomniano niemalże natychmiast po tym, jak Visslandczycy ewakuowali się z miasta. Mieszkańcy Mórz Wszetecznych nigdy nie darzyli szczególną sympatią żadnego z Wszechmocnych – ba, zdecydowana większość nie potrafiłaby wymienić nawet trzech z nich – a od aniołów i demonów, którzy reprezentowali ich na ziemi, trzymali się możliwie najdalej. Iglica wytrwale opierała się jednak sztormom, trzęsieniom ziemi i pijackim popisom strzeleckim, a w międzyczasie zdobyła też wielką popularność wśród samobójców. Nie było dnia, by ktoś nie skoczył z niej na bruk ryneczku ku szczerej uciesze rezydujących nieopodal aptekarzy, konowałów-eksperymentatorów i duszołapów.
Roland nie zaprzątał sobie głowy rozważaniami teologicznymi. Zdyszany wspiął się na sam szczyt budowli, odepchnął trupa jakiegoś pirata, który w ostatniej chwili zrezygnował ze skoku i postanowił się zastrzelić, i odpiął od pasa Wielką Lunetę. Przełknął ślinę, stłumił pokusę wykonania jakiegoś religijnego znaku odpędzającego urok i rozłożył ją z trzaskiem.
Milczała.
Odetchnął z ulgą. W swej karierze morskiego zbója nigdy nie natknął się na przyrząd równie dokładny, a przy tym tak kapryśny jak Wielka Luneta. Mógł dzięki niej widzieć przez mgłę, deszcz, dym oraz śnieg, a nawet – jeśli miała lepszy dzień – przez materialne przeszkody, ale nie korzystał z niej często, gdyż za każdą usługę tego typu artefakt kazał sobie płacić. Jego pomysłowość nie miała granic i Roland mógł się uważać za szczęściarza, jeśli domagał się tylko przeczyszczenia soczewek. Skwapliwie przytknął lunetę do oka i wycelował w nadbrzeże.
Przyrząd z typową dla siebie nonszalancją całkowicie zignorował ulewę oraz dym i ukazał mu burtę „Błędnego rycerza” tak wyraźnie, jakby pirat stał kilka kroków od niej. Choć z topów masztów zwisały flagi ze świętym mieczem Skellenbergu, kapitan szybko nabrał pewności, iż nie jest to konstrukcja typowa dla tego narodu. Okręt był, co prawda, masywny i ciężki, ale linia kadłuba i rozmieszczenie takielunku zdradzało, że mimo sporych rozmiarów jest stosunkowo szybki i sterowny. W niczym nie przypominał pływających skellenberskich fortec, doskonale uzbrojonych, ale ociężałych i żałośnie mało zwrotnych. Nie miał ani topów uformowanych na podobieństwo rękojeści mieczy, ani kapiącej złotem, przypominającej ołtarz pawęży. Roland dokładnie obejrzał pokład okrętu pomalowany na śnieżną biel i nie dostrzegając niczego godnego uwagi, skierował wzrok na brzeg.
Wtedy go dostrzegł.
Na nabrzeżu stał samotny mężczyzna w napierśniku, lecz bez broni. Wystarczyło przyjrzeć się jego brodatej, surowej, pozbawionej jakichkolwiek emocji twarzy, przymrużonym oczom i ogromnym, kurczowo zaciśniętym pięściom, by wiedzieć, że ma się do czynienia z człowiekiem nieprzejednanym, całkowicie oddanym idei. Kapitan przyglądał mu się przez chwilę, ale wtedy jego uwagę przyciągnęła niewyraźna, półmaterialna postać za plecami nieznajomego, widoczna tylko dzięki mocom Wielkiej Lunety. Pirat dostrzegł skrzydła z wystającymi hakami oraz długie włosy spięte metalową obręczą. Przełknął ślinę.
Wiedział, z kim ma do czynienia.
– Zagłada – mruknął. – A więc o to chodziło Baobabowi…
Wydawało mu się, że skellenberski rycerz spojrzał dokładnie w jego kierunku, a potem coś powiedział. Zjawa klasnęła w dłonie i niebo nad głową Rolanda rozdarła błyskawica. Łupnęła z niewyobrażalnym hukiem w ziemię, która strzeliła gejzerem piachu oraz potrzaskanych kamieni.
– Próbujesz mnie dopaść, draniu? – syknął kapitan, odskakując.
– Domagam się, by mi dokładnie wylizano soczewki, a potem wytarto je batystem – odezwała się Wielka Luneta, pospiesznie wpychana do futerału.
– Jasne, jasne – mruknął pirat i pognał na dół.
Zastał tam Mandragorę i Wierzbaka, którzy wpatrywali się ze zgrozą w jamę powstałą na skutek uderzenia błyskawicy. Wśród spowijających ją dymów Roland ujrzał obłe cielsko prześlizgujące się w odsłoniętym kanale.
– Szefie, widział pan kiedyś coś równie obleśnego? – jęknął pierwszy mat, unosząc rusznicę.
– Widziałem raz, jak się Ognik podciera – parsknął Roland. – Po tym już nic mnie nie ruszy. Zostaw tę giwerę, Mandragora.
– Słusznie, to trza czymś większym potraktować. – Łysy pirat pokiwał głową. – Wróćmy się po beczułki z prochem, cośmy je przed chwilą tym cudakom w hełmach ukradli, i…
– Nie ma mowy. Beczki przydadzą się gdzieś indziej. W mieście jest Zagłada.
– No, to już żem widział.
– Na Wszechmocnych, jakiś ty durny… Mam na myśli tego anioła! Nigdy nie słyszałeś o Zagładzie?
– No, coś tam żem słyszał… – Pirat poskrobał się po płytce wprawionej w czaszkę. – Że pono napycha ludziom bzdur do głów, a potem każe im niszczyć i plądrować! Tylko że nigdy nie pojąłem, co w tym złego.
– Ano to, że konkurencję nam robi. – Roland uśmiechnął się złowrogo. – I to właśnie dlatego trzeba gościa rozwałkować. Ruszamy.
***
Słuch jak zwykle go nie zawiódł.
To, że zanosi się na coś niedobrego, zdradzało zarówno napięcie wiszące w powietrzu, jak i zacięta mina Mandragory. Domysły potwierdziły gorączkowe szepty z izby, w której czekała na nich reszta ferajny. Roland niespostrzeżenie puścił towarzyszy przodem, a potem ukradkiem sprawdził, czy w obu pistoletach nie zamókł proch.
„Wierzbak niczego nie rozumie, a Baobab będzie nadal oszołomiony po rzuceniu czaru – myślał. – Ci dwaj nie stanowią więc niebezpieczeństwa. Strup pewnie będzie przy oknie, bo się wszystkiego boi, Berbeluch sam, bo jego się boją, a Mandragora przy wejściu. Dobra, przecinamy wrzoda. Raz, dwa, trzy i ostre wejście!”
Wtargnął do izby z takim impetem, że zaskoczył nawet czuwającego na czatach Strupa. Jedna z jego macek strzeliła niczym bicz i owinęła się wokół szyi pół-goblina, a druga unieruchomiła rękę Ognika, który odruchowo sięgnął po broń. Pistolet trzymany w prawej ręce wymierzył prosto w czoło Mandragory, a drugi w doktora. W sekundę po jego wejściu w izbie zapadła absolutna cisza przerywana jedynie pluskiem deszczu na zewnątrz.
– No, pipki? – zagadnął Roland niemalże przyjaznym głosem. – Chcielibyście o czymś ze mną pogadać?
Wierzbak rozdziawił gębę, jakby dopiero teraz pojął, co się dzieje. Strup kwiknął i zamachał rękami, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi.
– Gdzież tam znowu… – zaczął pojednawczo Ognik. – My tak tylko sobie gadaliśmy…
– A o czym?
– O dupach głównie…
– Dupę to ci zaraz odstrzelę, Ognik – wycedził przez zęby Roland, wodząc pistoletem to w górę, to w dół. – Tylko nie wiem jeszcze, czy tę na dole, czy może tę, którą jesz i oddychasz. Mów prawdę. O co chodzi? O kamieniczkę Sępa?
– Też – zaszlochał pirat i otarł kąciki oczu kułakiem. – I o to, że zamiast się gdzieś schować, popijać rum, w kości grać i przeczekać tę zawieruchę, musimy biegać jak głupki w deszczu!
– I o to, że z jakimś aniołem mamy walczyć! – burknął Mandragora. – Przecie to, zaraza, nie nasza sprawa! My, piraci, nigdyśmy się do spraw tych przybłęd z Międzyświata nie mieszali! Poza tym jak takiego utłuc? A jak się nie uda i będzie się mścił? Chętniej bym tego bydlaka w podziemiach utłukł. Prochu wszędzie pełno.
– Zamókł – zwrócił mu uwagę Roland.
– No to po cośmy go tam zostawiali? – sapnął Ognik. – Po co dobry proch marnować? Zaraza, niczego nie kapuję! Łącznie z tym, że… Że…
– Że co?!
– Że wypełzła jakaś macka, ucapiła pana kapitana i powlokła w cholerę! – wybuchnął rozżalony bosman, aż mu się coś w gardzieli rozjarzyło. – A pan wylazł chwilę później, cały i zdrów, i kazał zbierać dupę w troki! Jakże to?
– Biedaki… – Roland uśmiechnął się paskudnie. – Cztery lata minęły, a wam się ani razu bunt nie udał… Cóż, niedoczekanie, kurwa, wasze! Dobrze mnie posłuchajcie, meduzy w gnoju utytłane! – ryknął i potrząsnął duszonym nadal Strupem, który tak poszarzał na gębie, iż przypominał wręcz człowieka. – Wbijcie sobie do tych pustych łbów, że jestem waszym kapitanem i jak komuś się to nie podoba, to niech sobie sam flaki wypruje i mi roboty oszczędzi! Jeśli chodzi o to, co się stało w tunelu, wara wam od tego! – warknął, patrząc złowrogo na Ognika. – Wara, tłumoku! A jeśli chodzi o to, co się zaraz wydarzy… Cóż, mam pomysł na zdobycie majątku, przy którym błyskotki Sępa okażą się jarmarcznymi świątkami. Radzę więc dobrze, byście mnie posłuchali, bo…
Zatrważająco blisko grzmotnęła błyskawica.
– …bo mamy cholernie mało czasu – dokończył.
– Zagłada – uzupełnił Baobab i cmoknął z zachwytem.
***
Trupia Przystań nie miała właściwie nic wspólnego z trupami, bo te pojawiały się tam rzadko, najczęściej niesione prądem z głównej przystani. Było to niewinne, niepozorne, dość zaniedbane nabrzeże, do którego przybijali rybacy – nieliczni z mieszkańców Necroville parający się uczciwą pracą – a nazwę zawdzięczało zapachowi gnijących ryb, który na lądzie okazywał się dla piratów nie do zniesienia. Z tego też względu zaglądali na przystań rzadko, chyba że zabłądzili po pijaku. Kule z liniowca również oszczędziły niewielkie, kryte strzechą chatynki, przez co niektórzy z rybaków uznali, że wielka awantura ich nie dotyczy i zabrali się w spokoju do łatania sieci i smołowania łodzi. Ich spokój zburzyło dopiero pojawienie się zgrai Rolanda.
Zaprzęgnięty w Wierzbaka wózek, po brzegi wyładowany beczkami z prochem, toczył się z hurkotem wśród chat, płosząc dorosłych i wabiąc dzieci.
– Szybciej! – wrzeszczał siedzący na koźle Mandragora, płazując uradowanego obrotem wydarzeń Wierzbaka. – Szybciej!
– Na prawo! – ryknął Roland, wskazując coś kordelasem. – Tam!
Celował w starannie wymurowane podwyższenie na nabrzeżu, jedyne miejsce, które oparło się szkodliwym wpływom czasu, żywiołów i ludzkiego niedbalstwa. Gdy przyjrzeć mu się z łodzi, przypominało zamurowaną bramę. Gdy przyjrzeć mu się z bardzo bliska, nie można było nie zauważyć grubych żelaznych prętów wzmacniających murarkę. Gdy się nad nim zastanowić, z pewnością można by nabrać podejrzeń co do przeznaczenia owej dziwacznej, niepasującej do otoczenia konstrukcji.
Rozdziawiona gęba siedzącego na podwyższeniu rybaka sugerowała, że był on szczęśliwie wolny od wszelkich podejrzeń.
– Won! – Roland przegonił mężczyznę celnym kopniakiem. – Tu! – wrzasnął na Mandragorę. – Tu się zatrzymaj!
– Wyładowujemy? – zapytał zasapany Berbeluch, dobiegając na czele reszty zgrai do Trupiej Przystani.
Kapitan obrzucił kamrata spojrzeniem, w którym kryło się zwątpienie w jego inteligencję.
– A co? Podoba ci się ten wózek i chciałbyś go zatrzymać na pamiątkę? – parsknął. – Ognik! Bywaj no tu!
Pirat podbiegł do dowódcy. Ulewa obmyła jego wiecznie okadzone sadzą oblicze i Roland ku swemu zdumieniu przekonał się, że jego bosman jest stosunkowo przystojnym, młodym człowiekiem. Nie nastroiło go to pozytywnie.
– No, chuchnij na te beczułki – polecił mu, wskazując materiał wybuchowy.
– Że co? – wystraszył się pirat.
– Chuchnij! Same z siebie nie wybuchną!
– A jakiegoś lontu to my aby nie mamy?
– Wszystko gaśnie w tym deszczu! Chuchniesz czy nie?
– Nie – pisnął pirat i na wszelki wypadek rzucił się do ucieczki.
– Stój, ty…!
Przerwała mu błyskawica, która grzmotnęła gdzieś za jego plecami. Nad ruinami Necroville poniosło się echo potężnej eksplozji.
– A to ci dopiero – mruknął Roland. – To nie był przypadek… Zagłada wysadza ładunki wybuchowe przy pomocy błyskawic… Hej, raz kozie śmierć!
Nim ktokolwiek zdołał go zatrzymać lub chociaż udać, że mu na tym zależy, kapitan wspiął się na stos beczek i ryknął:
– Hej, ty, ofiaro losu w blaszanej puszce! Już dwa razy próbowałeś mnie rozwalić i jakoś ci nie wychodzi! Może tym razem spróbujesz, co?
Chmura nad jego głową zaczęła gwałtownie ciemnieć.
– Chodu!
Eksplozja była tak potężna i oślepiająca, że nikt nie zauważył długiego, oślizgłego kształtu, który w chwilę po niej spełzł do wody w Trupiej Przystani. Rolandowi jednak wystarczyło przeczucie, że wszystko się udało. Uśmiechnął się paskudnie i dźwignął z błota.
***
– A co teraz? – wysapał Strup, który sadził długimi susami tuż za swoim kapitanem, zgoła nie pamiętając, że jeszcze dwa kwadranse temu ten próbował go udusić.
– Nic! – odkrzyknął Roland. – Teraz to po prostu bądźcie sobą! O, już jesteśmy na miejscu!
Zza osmolonego magazynu portowego wyjrzała burta liniowca, nadal częściowo zasnuta mgłami. Kapitan nie widział nigdzie dowódcy okrętu i towarzyszącego mu Zagłady, ale czuł ich obecność. Wystarczył mu fakt, że na nabrzeżu zbierały się szeregi żołnierzy.
– Baobab, tajfunik poproszę! – wychrypiał. Czuł, że z wolna zaczyna go ogarniać napięcie.
– Tajfunik! Tajfunik! – zaryczał z radością Wierzbak, klaskając w ogromne dłonie.
Reszta piratów rozpierzchła się z wprawą, a Murzyn oparł dłonie na kolanach, zmarszczył czoło, zacisnął powieki i otworzył szeroko usta, o wiele szerzej niż był to w stanie zrobić zwykły człowiek.
– Naprzód! – huknął Roland.
Zwykł planować akcje bardzo dokładnie, choć niejednokrotnie na przeszkodzie stał deficyt intelektualny jego podwładnych, ale tym razem nie czuł ku temu potrzeby. Wiedział, że wystarczy zaatakować i związać wroga walką na dłuższą chwilę, a potem…
Cóż, potem wszystko powinno się samo poukładać.
Wypadł zza węgła i natychmiast się cofnął, gdy wokół jego głowy bzyknęły kule z muszkietów. Kątem oka zdołał zauważyć, że żołnierze na nabrzeżu zwierają szeregi wokół rycerza bez hełmu, a potem Baobab zaryczał jak raniony bawół i powietrze dookoła zgęstniało.
Roland złapał się czegoś prawą ręką i obiema mackami. W sekundę później tuż obok niego przemknął huczący, wirujący lej, ciągnący za sobą grudy błota, drzazgi, kamienie oraz drącego się w niebogłosy Berbelucha, który nie zdołał się pochwycić w porę niczego solidnego. Wir skierował się prosto na składające się do salwy szeregi piechoty. Za nim pędził rozradowany Wierzbak, wywijając nad głową wiosłem.
Kapitan nabrał tchu i wykrzyczał najpotężniejszy okrzyk bojowy wszech czasów, który był w stanie poderwać do boju każdą załogę piracką świata:
– Biją naszych!
Wypluty przez Baobaba wir rozrzucił przerażonych żołnierzy na boki, nawet ich dowódca znalazł się na ziemi. Potem powietrze zgęstniało raz jeszcze, coś rąbnęło i tajfun wypa-rował – ani chybi robota Zagłady – ale Roland nie przejmował się tym. Z kordelasem w jednej dłoni, pistoletem w drugiej i rozcapierzonymi mackami na plecach runął prosto na wroga.
Wypalił jednemu z żołnierzy prosto między oczy, innego rąbnął kordelasem, a potem zawirował jak w dzikim tańcu plemiennym. Jego macki, dłuższe od ludzkich ramion, ze świstem siały dookoła śmierć. Mandragora kilkakrotnie wypalił z rusznicy, usiłując trafić uciekającego dowódcę „Błędnego rycerza”, za każdym razem wybijając tunel w szeregach wroga. Ognik, już tradycyjnie osmolony, na przemian rąbał toporem lub bluzgał ogniem z pyska, a Strup i paru innych z dzikim rykiem przedzierali się w kierunku Berbelucha.
– Tajfunik! – wył z rozpaczą Wierzbak i tłukł wszystkich naokoło wiosłem, przeświadczony, że ktoś ukradł przedmiot jego kultu.
Roland znieruchomiał, chlasnął macką żołnierza, który nacierał na niego z bagnetem, a potem ciął kordelasem innego, szarżującego z piką. Skellenberski rycerz, daleko za plecami swoich ludzi, wykrzykiwał komendy, szeregi wokół niego gęstniały, a w powietrzu wzbierał dziwny, irytujący odgłos.
„Zagłada… – pomyślał kapitan z żalem. – Zagłada kontratakuje! Cholera, przecież miało się poukładać!”
Zerknął na niemalże czarne wody basenu, ale któryś z żołnierzy wroga znów przesłonił mu widok. Zwarł się z nim w rozpaczliwym pojedynku, gdy nagle zdał sobie sprawę, że jeden z przeciwników spętał liną jego macki. Stłumione jęki Wierzbaka sugerowały, że został przygnieciony do ziemi, zamiast dzikich wrzasków słyszał już tylko jęki i głuche postękiwania.
„Przegrywamy – uświadomił sobie, z rozpaczą stawiając opór kolejnemu przeciwnikowi. – Gdzie się podziewasz, ty…”
Irytujący odgłos narastał, grożąc, iż lada chwila rozsadzi mu bębenki w uszach. Niebo czerniało, wysoko nad ich głowami materializowała się złowieszcza postać ze skrzydłami zwieńczonymi hakami. Zablokował jeszcze jeden cios, pchnął niecelnie, padł na kolano. Coś wbiło mu się w plecy, nawet się nie odwrócił.
„Ginę…”
I wtedy zbryzgała go woda, a ponad zgiełkiem bitwy poniósł się ogłuszający ryk. Z basenu portowego wystrzeliło gigantyczne wężowate cielsko, wyższe od masztów liniowca, zwieńczone rojem długich, wijących się dziko macek. Półmaterialny Zagłada odwrócił się, a na jego obliczu pojawiło się niedowierzanie.
Macki Bestii przebiły go w kilkunastu miejscach jednocześnie.
Czas zwolnił. Wśród ciemnych obłoków migotały srebrne żyłki błyskawic, powietrze na powrót stało się gęste, a żołnierze i piraci znieruchomieli i obrócili głowy ku walczącym tytanom. Tylko Roland nie dał się ogarnąć czarowi chwili – bez wahania wyrwał muszkiet z ręki najbliższego przeciwnika i złożył się do strzału.
W sekundę później w napierśniku kapitana „Błędnego rycerza” wykwitła krwawa dziura.
***
Fale cichły, a chmury jaśniały; można było się wręcz spodziewać, że lada chwila wychynie spomiędzy nich promyk słońca. Roland jednakże zbyt dobrze znał Necroville, by wiedzieć, że to niemożliwe. Toczył przez moment ciężkim, znużonym wzrokiem po zrujnowanym mieście i westchnął. A potem syknął, gdy Berbeluch za mocno zacisnął bandaż.
– Tylko nie oblizuj rany! – napomniał go ochrypłym głosem, ale chirurg tylko potrząsnął głową, ogłupiały ze szczęścia, i gestem wskazał pobojowisko na nabrzeżu.
– No, to sobie napchasz kałdun, doktorku.
– Wyjaśni pan nam to wszystko, szefie? – spytał Strup. Cięcie pałasza pozbawiło go połowy szpiczastego ucha, a cios kolbą kilku zębów, ale poza tym nie ucierpiał szczególnie. Reszcie zgrai również dopisało szczęście. Stali wokół niego pochlastani, postrzelani, posiniaczeni i obolali, ale żywi, a co najważniejsze uśmiechnięci od ucha do ucha. Pod warunkiem, że oba ocalili.
– Co tu dużo mówić – westchnął Roland. – Owo coś, co nazywacie Bestią czy Złem, nie jest aż takie złe. Pragnie tylko i wyłącznie w ciszy i spokoju doczekać emerytury. Lochy pod Necroville, miastem pełnym głupków i bohaterów, idealnie się do tego nadawały i wszystko byłoby dobrze, gdyby się nie napatoczył Zagłada i jego skellenberski przydupas w pełnej zbroi. Anioł ten, od tysiącleci owładnięty misją niszczenia wszystkiego, co jego zdaniem klasyfikuje się jako zło, odnalazł kapitana „Błędnego rycerza”, zapewne również mającego się za rycerza sił światłości, opętał go i namówił do wydłubania Bestii ze szczątków Necroville.
– To dlatego wozili beczki z prochem po całym mieście? – Mandragora pokiwał głową i poskrobał się po miedzianej płytce, wgniecionej żołnierską kolbą. – Rozerwać Złe na kawałki se umyślili.
– Ano właśnie. Co do mojej roli w tym wszystkim… – Roland uśmiechnął się lekko. – Cóż, już się pewnie domyślacie?
– Wtedy w kanałach – odezwał się Strup – Złe dało panu robotę?
– Ano dało. A głupio Złego nie posłuchać, no nie?
– Stąd ten deszcz, co go Baobab wybobonił! – sapnął Ognik. – Żeby lonty psim synom mokły!
– No i dlatego żeśmy ten mur w Trupiej Przystani wysa-dzili! – Mandragora z przejęcia oblizał twarz aż po brwi. – Żeby Złe uwolnić! Bo się z panem kapitanem skumało i to już takie nasze Złe było! Oswojone!
– I dlatego żeśmy musieli na skellenberskich chojraków uderzyć! – zamruczał Baobab i wydłubał sobie robaka z ust. – Bo żeby się złego ducha pozbyć, wprzódy trzeba tego tam… nosiciela utłuc!
– Cholera, z geniuszami żegluję – odezwał się Roland, kręcąc głową.
– A co Złe obiecało za wykonanie roboty? – spytał trzeźwo Mandragora.
W odpowiedzi kapitan wskazał dumną burtę liniowca, już cichego i pokornego.
– Mała rekompensata za „Orlicę” – powiedział. – A także prawo do wywiezienia z tego miasta wszystkiego, co nam się zamarzy. To, zdaje się, pierwsza sytuacja w historii Necroville, kiedy Złe naprawdę dysponuje skarbem i chyba niezbyt mu się to podoba.
– Tajfunik – westchnął Wierzbak i przewrócił oczami.
– Baobab, zrób mu jakiś tajfun, niech sobie pobiega. Narobił się chłopak. A my… – Roland wstał i ujął się pod boki. – A my bierzemy się do roboty.
– Wracamy do kramiku Sępa? – Mandragora chlasnął na boki językiem.
– Jasne. – Kapitan zaśmiał się. – To w sumie nie był aż taki zły piątek – dodał.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz