Kto na tym padole łez pogardzi piracką fantasy? Tym maruderem z pewnością nigdy nie będę ja, który wszystko, co łączy się z morskimi przygodami i fantastyką, przyjmie z otwartymi ramionami, wcale nie chowając za plecami muszkietu, szabelki ani innej śmiercionośnej broni. Zbyt wymarły to gatunek, aby grymasić (ewentualnie tytuły z tej tematyki skrzętnie ukrywają się przed moim głodnym wzrokiem). Tym bardziej, jeśli powieść już zdążyła wyrobić sobie dobrą reputację. Spragniony więc chlania, rabowania, chędożenia i pływania po nieprzewidywalnych wodach w jak największych proporcjach wyruszyłem wraz z kapitanem Rolandem w podróż w książce Marcina Mortki pt. „Morza Wszeteczne”.
Piątek to najgorszy dzień zdaniem kapitana Rolanda. Żeby nie kusić losu, jego statek stoi w porcie, a on sam wraz z załogą odpoczywa (tj. dupczy się) w mieście Necroville. Pech jednak odnajduje go również w tym owianym złą sławą miejscu, nasyłając na niego armię świątobliwych Skellenberczyków. Naród ten od dawna toczy walkę ze złem w dowolnej postaci – teraz zdecydował się obrócić w perzynę Necroville. Niestety dla kapitana Rolanda to dopiero początek nadchodzących kłopotów, przy których atak ogarniętych szlachetnymi ambicjami żołnierzy to pikuś. Nawet nie będę wymieniał atrakcji, jakie czekają na was, jeśli postanowicie przeczytać „Morza Wszeteczne” – byłaby to straszna zbrodnia z uwagi na ich nieprzewidywalność, zróżnicowanie i bez wyjątku dostarczanie kupy nieopisanej frajdy.
Marcin Mortka właśnie na to postawił – na niespodzianki czyhające na czytelnika niemalże na każdym kroku. Wszędzie buduje tajemnice – bohaterów obdarowując nieodgadnioną przeszłością, statek intrygującymi sekretami, a historię ubarwiając zaskakującymi zwrotami akcji i w odpowiednich momentach dopowiadając do niej kolejne wątki. Dzięki temu „Morza Wszeteczne” czyta się z niezwykłym napięciem i rumieńcem na twarzy. Jeśli miałbym wskazać fragmenty, które jednak nie budziły mojego zainteresowania, byłby to początek powieści. Być może dlatego, że autorowi potrzebne było kilkadziesiąt stron, aby nadać postaciom kolorów, zaś fabułę trochę rozpędzić. Z pewnością na odbiór wpłynął też bijący już od pierwszej stronicy piracki klimat, z którym trzeba chwilę poobcować, aby czerpać z niego należytą rozrywkę. A tu na wstępie mamy typowe wykrzykiwanie rozkazów i ogarnianie załogi po upojnej nocy (prostytutki, alkohole) i następnie ratowanie tyłka przed Skellenberczykami. Najważniejszy jest fakt, że sprawdza się stare porzekadło: „im dalej w las, tym więcej drzew” „im dalej, tym lepiej”.
Pierwsze wątpliwości miałem w stosunku do postaci. O ile kapitan Roland jest głównym bohaterem książki i na każdej stronie daje znać o swojej obecności, to rola załogi pirackiej była dość marginalizowana. Nie można odmówić jej członkom ekscentrycznego i budzącego grozę wyglądu oraz nadzwyczajnych zdolności. W „Morzach Wszetecznych” zdecydowana większość piratów posiada jakieś deformacje, dlatego czarnoskóry szaman ze szklanym okiem, mat, którego część łysej czaszki pokrywa kawał metalu, czy kapitan z wyrastającymi z pleców mackami to w świecie Marcina Mortki nic dziwnego. Ich umiejętności, poczynając od rzucania zaklęć niekoniecznie z pozytywnym skutkiem, a kończąc na tradycyjnym zionięciu ogniem, również świadczą o świetnym zróżnicowaniu osobistości. Niestety nie mogłem się do nich przekonać, ponieważ trudno było nie odnieść wrażenia, że to faktycznie interesujący zbiór typów spod ciemnej gwiazdy, lecz bez... charakteru. Na szczęście trwało to tylko do pewnego czasu, aż piraci zaczęli częściej brać udział w dialogach i przypominać o sobie niecodziennymi zachowaniami, nie tylko przydając się w walkach. Wreszcie mogłem wskazać swoją ulubioną postać (mówiący bez przerw między wyrazami satyr Grzmot) i przywiązać się do bohaterów na tyle, że już teraz nie mogę się doczekać ich powrotu w drugiej części.
Pisarz bardzo mi zaimponował samodzielnie wykreowanym światem. Nie spodziewałem się napotkać przy „Morzach Wszetecznych” tak wielu szczegółów na jego temat, nadających całej historii większej wiarygodności. Wersety fikcyjnego dzieła, w tym przypadku „Świętej Księgi Miecza”, przed każdym rozdziałem to bardzo miły dodatek, pojawiający się zazwyczaj u najlepszych twórców fantasy. Największe zainteresowanie wzbudzają jednak opisy poszczególnych narodów. Prezentują one ich dzieje, panujące obyczaje oraz, o dziwo, podsumowują także charakter jej mieszkańców. Nie twierdzę, że takie uogólnianie jest złe – to w końcu nadal fantasy i mnie osobiście tego typu uproszczenia nie przeszkadzają, a nawet nadają książce nieco humorystycznego i lekkiego nastroju. Podoba mi się też masa elementów fantastycznych. Załoga to tylko jeden przykład, których jest o wiele więcej, od naprzykrzających się ludzkości aniołów i demonów rozpoczynając. W tym wszystkim znalazłem zaledwie jedną małą skazę. Piracka banda Rolanda jest jednocześnie jedyną piracką bandą, jaką możemy w „Morzach Wszetecznych” uświadczyć. Brakowało mi choćby niewielkiej wzmianki o konkurencyjnych statkach, a najlepiej jeszcze osobnego wątku z nimi.
Lektura dzieła Marcina Mortki to przede wszystkim rozrywka, więc autor podał w niej w odpowiednich dawkach między innymi grozę i humor. Nie brakuje sytuacji strasznych, jak i momentów, przy których szczerze ryczałem ze śmiechu. Zostało to przedstawione w takich proporcjach, że nie można jednoznacznie stwierdzić, iż „Morza Wszeteczne” to komedia bądź horror. Nie, to są tylko małe przystawki tworzące jedno wielkie danie, jakim jest pełna atrakcji książka. W pirackim fantasy znajdziecie również charakterystyczną żeglarską gwarę, w miarę zrozumiałą dla szczura lądowego takiego jak ja, oraz naprawdę sporo wulgaryzmów. Nie powinno to nikogo dziwić – wszak to piraci! Bez ostrych dialogów, w których jednak przewija się czasami bardziej subtelny język (zależy od mówiącej postaci), nie mogło się obyć. I bardzo dobrze! To także zasługa wulgarnych słów, że humor preferowany przez pisarza działa znakomicie.
Wydanie „Mórz Wszetecznych” zasługuje na oddzielny akapit. Pochwalić muszę zdobiące rozdziały ładne wzory oraz ilustracje postaci pojawiających się w książce. Stanowi to kropkę nad „i”, czyli udane uzupełnienie znakomitej lektury. W drugim tomie liczę jednak na obrazki prezentujące nie tylko portrety bohaterów, lecz może też statki bądź niektóre odwiedzane w trakcie przygody miejsca.
„Morza Wszeteczne” to rewelacyjna piracka fantasy – lepszej lub przynajmniej dorównującej jej jakością można szukać z szablą w jednej ręce i rusznicą w drugiej. A i tak zapewne jej nie znajdziecie. Marcin Mortka stworzył bezpretensjonalną rozrywkę pełną tak interesujących atrakcji, że nie widzę przeszkód, abyście sami ulegli pokusie wyruszenia w morską podróż z załogą kapitana Rolanda. Tutaj niczego nie jest za mało – fantastyki, wulgaryzmów, grozy, humoru, zwrotów akcji czy pokręconych postaci z obłąkanym szamanem i moim ulubionym jasetokurwamuszęporządnieprzegadaćsir! Grzmotem na czele. A jeśli Wszechmocni dadzą, nie będziemy musieli długo czekać na kolejne części serii.
Dziękujemy wydawnictwu Grupa Wydawnicza Foksal za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz