Fragment książki

9 minut czytania

Prolog

Zgnilizna. To zgnilizna odebrała mu dziecko, pomyślał Tan’is, patrząc w dół, w oczy swojej córki.

Wrzaski i przekleństwa, prośby i łkania rozlegały się w powietrzu, gdy długie szeregi więźniów wypełniły dolinę. Odór krwi i uryny gęstniał w południowym upale. Tan’is nie zwracał na to uwagi, skupiwszy spojrzenie na twarzy córki, która uklękła, czepiając się jego kolan. Faith była już dorosłą kobietą, miała trzydzieści lat i jeden miesiąc. Na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za zdrową – o jasnych, szarych oczach, szczupłych ramionach, mocnych rękach – ale Csestriimowie już od dawna, od setek lat nie płodzili zdrowych dzieci.

– Ojcze – błagała kobieta, a łzy spływały jej po policzkach.

Te łzy także były objawem zgnilizny.

Istniały oczywiście inne słowa na określenie tego. Dzieci, w swej niewinności i ignorancji, nazywały tę przypadłość wiekiem, ale w tej, podobnie jak w wielu innych sprawach, się myliły. Wiek nie oznaczał zniedołężnienia. Tan’is przecież sam był stary, żył już wiele stuleci, a jego ścięgna wciąż były sprężyste, umysł zaś bystry – gdy było trzeba, mógł biec przez cały dzień i całą noc, i jeszcze przez większą część następnego dnia. Większość Csestriimów była jeszcze starsza, mieli tysiące lat, a wciąż chodzili po ziemi, jeśli oczywiście nie polegli w długich wojnach z Nevariimami. Nie, czas upływał, gwiazdy w milczeniu kreśliły swoje długie łuki, pory roku ustępowały i przychodziły po sobie i nic nie przynosiło im szkody. To nie wiek, lecz zgnilizna nękała dzieci, przeżerając ich wnętrzności i mózgi, pozbawiając siły i nawet tej wątłej inteligencji, jaką wcześniej posiadały. Zgnilizna, a potem śmierć.

– Ojcze – błagała Faith, niezdolna wymówić nic poza tym prostym słowem.

– Córko – odparł Tan’is.

– Ty nie… – wyszeptała, zerkając przez ramię w stronę rowu, gdzie doran’se przystąpili do swojej pracy, a stal błyskała w słońcu. – Nie możesz…

Tan’is przechylił głowę. Próbował zrozumieć córkę, próbował zrozumieć wszystkie swoje dzieci. Choć nie był uzdrowicielem, to jako żołnierz nauczył się opatrywać połamane kości i poszarpaną skórę, leczyć odparzenia i dokuczliwy kaszel u mężczyzn będących zbyt długo w polu. Ale to… nie potrafił pojąć natury tego rozkładu ani go uleczyć.

– Dosięgnęła cię, córko. Dosięgnęła cię zgnilizna.

Sięgnął w dół i powiódł palcem wzdłuż linii na czole Faith, musnął delikatnie zmarszczki wokół jej oczu, uniósł cienki kosmyk siwych włosów spomiędzy jej ciemnych loków. Kilka dziesięcioleci słońca i wiatru sprawiło, że jej delikatna oliwkowa skóra zaczęła twardnieć. Zastanawiał się przez ten czas, jaki upłynął od chwili, gdy wyłoniła się spomiędzy bioder swojej matki, taka silna i rozwrzeszczana, czy zdoła wyrosnąć. Ciekawiło go to, ale teraz znał już odpowiedź.

– Dotyka cię delikatnie – zauważył – ale jej uścisk będzie coraz silniejszy.

– I dlatego musisz zrobić to? – wybuchnęła, podrzucając gwałtownie głową w stronę świeżo wykopanego rowu. – Aż do tego doszło?

Tan’is potrząsnął głową.

– To nie była moja decyzja. Głosowała rada.

– Dlaczego? Dlaczego nas nienawidzisz?

– Nienawidzę? – odparł. – To wasze słowo, moje dziecko, nie nasze.

– To nie jest zwykłe słowo. Ono opisuje uczucie, coś rzeczywistego. Prawdę o świecie.

Tan’is skinął głową. Słyszał już wcześniej podobne argumenty. Nienawiść, odwaga, strach. Ci, którzy uważali, że zgnilizna jest tylko przypadłością ciała, nic nie rozumieli. Ona niszczyła też umysł, podkopując fundamenty myśli i rozumu.

– Wyrosłam z twego nasienia – mówiła dalej Faith, jakby wynikało to logicznie z tego, o czym mówili wcześniej. – Karmiłeś mnie, gdy byłam mała!

– Dotyczy to wielu stworzeń: wilków, orłów, koni. Kiedy są małe, są zależne od starszych.

– Wilki, orły i konie chronią swoje dzieci! – zaprotestowała, łkając już otwarcie i wpijając palce w jego łydki. – Widziałam to! Chronią i dbają, karmią i opiekują się. Wychowują swoje młode. – Wyciągnęła błagalnie drżącą dłoń ku twarzy ojca. – Dlaczego nie chcesz nas wychowywać?

– Wilki – zaczął Tan’is, odsuwając rękę córki – wychowują swoje młode, aby były wilkami. Orły, aby były orłami. Ty zaś – ciągnął, marszcząc brwi – choć cię wychowywaliśmy, jesteś zgniła. Skażona, nieudana. Sama zobacz – rzekł, machnąwszy ręką w stronę zgarbionych, przygnębionych postaci stojących nad rowem. Były ich tam setki, czekających. – Nawet i bez tego byś umarła, sama, już wkrótce.

– Ale my jesteśmy ludźmi. Jesteśmy twoimi dziećmi.

Tan’is pokręcił ponuro głową. Nie dało się dyskutować z kimś, kogo rozum już podupadł.

– Nigdy nie będziesz mogła być jedną z nas – powiedział spokojnie, wyciągając nóż.

Na widok klingi Faith wydała zduszony okrzyk i cofnęła się. Tan’is zastanawiał się, czy spróbuje uciekać. Wielu próbowało. Nigdy nie zdołali ujść daleko. A jednak ta spośród jego córek nie pobiegła. Zamiast tego zacisnęła dłonie w pobielałe drżące piąstki, po czym z wyraźnym wysiłkiem podniosła się z kolan. Stojąc, mogła patrzeć mu prosto w oczy i choć łzy przykleiły jej włosy do policzków, nie płakała już. Ten jeden raz przytłaczający strach opuścił ją, choć na krótko. Wyglądała niemal na zdrową i pełną sił.

– I nie potrafisz kochać nas za to, jacy jesteśmy? – zapytała, pierwszy raz wymawiając słowa powoli i równo. – Choćby takich skażonych i nieudanych? Choćby nawet takich zgniłych – nie potrafisz pokochać?

– Miłość – powtórzył Tan’is, smakując te dziwne sylaby, obracając je na języku, gdy przebijał się nożem przez jej mięśnie i żebra aż do bijącego serca – podobnie jak nienawiść, jest waszym słowem, córko, nie naszym.

1

Słońce zawisło nad szczytami jak milczący, wściekły, rozżarzony węgielek, oblewając granitowe skały krwistą czerwienią, kiedy Kaden odnalazł rozszarpane ciało kozy.

Podążał tropem zwierzęcia krętymi górskimi ścieżkami, wypatrując jego śladów tam, gdzie grunt był dostatecznie miękki, oraz zgadując, gdy weszło na nagą skałę, i cofając się, gdy źle odgadł. Była to powolna i żmudna praca, ten rodzaj zadania, jakie starsi mnisi uwielbiali wyznaczać swoim uczniom. Gdy słońce zeszło niżej i wschodni nieboskłon zabarwił się siną purpurą, zaczął się zastanawiać, czy spędzić noc na wysokich szczytach, za jedyną osłonę mając zgrzebną szatę. Wedle annuryjskiego kalendarza wiosna nadeszła już kilka tygodni temu, ale mnisi nie dbali o kalendarz, podobnie jak nie przejmowała się nim pogoda, brzydka i dokuczliwa. W długich cieniach leżały płachty brudnego śniegu, od kamieni wiało chłodem, a szpile nielicznych sękatych jałowców wciąż były bardziej szare niż zielone.

– No dalej, staruszko – wymamrotał, sprawdzając kolejną ścieżkę. – Nie chcesz chyba nocować tutaj, w każdym razie nie bardziej niż ja.

Góry były labiryntem przejść i kanionów, wypłukanych żlebów i zasypanych kamieniami osuwisk. Kaden przeszedł już trzy strumienie wezbrane wodą z topniejących mas śniegu, ocierając się o ujmujące je twarde ściany, i jego szata była zachlapana i przemoczona. Zamarznie, gdy słońce się schowa. Nie miał pojęcia, w jaki sposób koza znalazła drogę przez rwącą wodę.

– Jeżeli będziesz ciągać mnie po tych szczytach jeszcze dłużej… – zaczął, ale słowa zamarły mu na ustach, gdy dostrzegł w końcu swoją kozę, trzydzieści kroków dalej, zaklinowaną w wylocie wąskiego wąwozu, skąd wystawał tylko jej zad.

Choć nie mógł dobrze się przyjrzeć, bo wyglądało na to, że stworzenie uwięzło między wielkim głazem i ścianą wąwozu, od razu jednak ocenił, że coś jest nie tak. Zwierzę było spokojne, zbyt spokojne, a w położeniu zadu i sztywności tylnych nóg było coś nienaturalnego.

– Dalej, kozo – mruknął, podchodząc bliżej. Miał nadzieję, że nie zraniła się zbyt poważnie. Mnisi Shin nie byli bogaci, a mięso i mleko zapewniały im hodowlane zwierzęta. Gdyby Kaden wrócił bez kozy albo, co gorsza, z martwym zwierzęciem, jego umial wyznaczyłby mu srogą pokutę. – No chodź, przyjaciółko – powiedział, wolno torując sobie drogę w górę wąwozu. Koza wydawała się unieruchomiona, ale jeśli mogła biec, to nie miał najmniejszej ochoty gonić jej po całych Górach Kościanych. – Lepiej skubać trawę na dole. Wrócimy tam razem.

Wieczorne cienie skrywały krew aż do chwili, gdy niemal w nią wdepnął. Kałuża krwi była szeroka, ciemna i nieruchoma. Coś wypatroszyło biedne zwierzę potężnym cięciem od bioder aż do żołądka, rozpłatując mięśnie i wypruwając trzewia. Kaden patrzył, jak ostatnie krople krwi wypływają, zlepiając sierść na brzuchu w mokre, zmierzwione strąki i ściekając dalej w dół po sztywnych nogach, niczym uryna.

– Niech to Shael weźmie – zaklął, pochylając się nad zaklinowanym w przejściu głazem. Zdarzało się, że górskie koty napadały na kozy, a on teraz będzie zmuszony na własnych ramionach dźwigać martwe zwierzę do klasztoru. – I trzeba ci było odłączać się od stada? – powiedział. – I trzeba…

Słowa zamarły mu na ustach, a kręgosłup zesztywniał nagle, gdy po raz pierwszy uważniej przyjrzał się zwierzęciu. Zimne ciarki przebiegły mu po ciele. Wziął głęboki oddech, po czym zapanował nad emocjami. Ćwiczenia Shinów nie przydały się na wiele, ale po ośmiu latach nauczył się jednak oswajać uczucia. Strach, zazdrość, złość, żywiołowa radość – wciąż je odczuwał, ale nie wnikały już one w niego tak głęboko jak kiedyś. Lecz nawet zamknięty w fortecy swego spokoju nic nie mógł na to poradzić, tylko stał i patrzył.

Cokolwiek wypatroszyło kozę, nie poprzestało na tym. Jakiś stwór – Kaden na próżno usiłował go sobie wyobrazić – oderwał głowę zwierzęcia od korpusu, przecinając mocne ścięgna i mięśnie ostrymi, brutalnymi ciosami, aż pozostał sam korpus z resztką szyi. Górskie koty od czasu do czasu dopadały zwierzęta oddalające się od stada, ale nigdy w taki sposób. Te rany były złe, okrutne, niepotrzebne, brak w nich było niezbędnej ekonomii zabijania, jaką dotąd widywał w dzikich ostępach. Zwierzę nie zostało tylko ubite, ono zostało unicestwione.

Kaden rozejrzał się wokół, wypatrując reszty ciała. Kamienie i gałęzie spłynęły z wczesnowiosennymi powodziami i zapełniły przejście przerośniętą zielskiem masą mułu i wyblakłych na słońcu rozczapierzonych patyków. Tyle tego zaściełało wąwóz, że dobrą chwilę trwało, nim zlokalizował głowę leżącą kilka kroków dalej. Część sierści była wydarta, a kość czaszki mocno rozłupana. Mózg zniknął, jakby wybrany został z wnętrza czerepu łyżką.

Pierwszym odruchem Kadena było rzucić się do ucieczki. Krew wciąż kapała z sierści zwierzęcia, już bardziej czarna niż czerwona w gasnącym świetle dnia, a czymkolwiek było to, co rozszarpało kozę, wciąż jeszcze mogło kryć się w pobliżu, pilnując swej zdobyczy. Żaden z tutejszych drapieżników nie odważyłby się zaatakować Kadena – był wysoki jak na swoje siedemnaście lat, szczupły i silny po przepracowaniu połowy swego życia – ale też żaden z tutejszych drapieżników nie odrywałby kozie głowy ani nie wyjadał jej mózgu.

Odwrócił się w stronę wejścia do wąwozu. Słońce zeszło już poniżej horyzontu, pozostawiając po zachodniej stronie tylko jaśniejszą plamę światła na stepie. Noc wdzierała się do wąwozu jak oliwa wlewana do czarki. Nawet gdyby wyruszył natychmiast, nawet gdyby biegł co sił w nogach, to i tak ostatnie parę mil dzielących go od klasztoru pokonać by musiał w zupełnych ciemnościach. I choć był przekonany, że już dawno wyrósł ze strachu przed nocą spędzoną w górach, to jednak nie uśmiechało mu się potykać w ciemności na kamienistych ścieżkach, gdy nieznany drapieżnik deptał mu po piętach.

Cofnął się o krok od rozszarpanej kozy, po czym zawahał się.

– Heng będzie chciał zobaczyć to wszystko na malowidle – mruknął, zmuszając się, by powrócić do widoku rzezi.

Każdy dysponujący pędzelkiem i kawałkiem pergaminu może namalować obrazek, ale Shinowie oczekiwali od swych nowicjuszy i uczniów czegoś więcej. Malowidło było owocem patrzenia, a mnisi mieli swój własny sposób widzenia. Nazywali to Saama’an, co oznaczało „wyrzeźbiony umysł”. Było to tylko ćwiczenie, oczywiście, jedynie krok na długiej ścieżce prowadzącej do ostatecznego uwolnienia vaniate, ale miało też swoje skromne zastosowanie. Podczas tych ośmiu lat spędzonych w górach Kaden nauczył się widzieć, naprawdę widzieć świat takim, jaki jest. Dostrzegać ślad cętkowanego niedźwiedzia, wykrój rozdwojonych płatków, kształt odległych górskich szczytów. Spędził niezliczone godziny, tygodnie i lata na patrzeniu, widzeniu, zapamiętywaniu. Mógłby namalować każde z tysięcy zwierząt i roślin w najdrobniejszych szczegółach i zapamiętać nowo widzianą scenę w ciągu kilku uderzeń serca.

Wziął dwa powolne oddechy, oczyścił miejsce w swoim umyśle niczym pustą tabliczkę, na której mógł zapisać każdą dowolnie wybraną minutę. Strach pozostał, ale strach był przeszkodą, więc zmniejszył go, skupiając się na wykonywanej czynności.

Przygotowawszy tabliczkę, zabrał się do pracy. Naszkicowanie odciętej głowy, kałuży ciemnej krwi i pokiereszowanego ciała zwierzęcia zajęło mu kilka oddechów. Linie były wyraźne i pewne, cieńsze niż jakiekolwiek pociągnięcie pędzelka. Inaczej niż dzieje się to w zwykłej pamięci, cały proces pozostawił w nim żywy, ostry obraz, trwały jak skała, na której stał, taki, który będzie mógł przywołać i obejrzeć w dowolnej chwili. Ukończył saama’an i zrobił długi, powolny wydech.

– Strach to ślepota – wyszeptał, powtarzając stary aforyzm Shinów. – Spokój to widzenie.

Słowa zapewniały chłodny komfort w obliczu krwawej sceny, ale teraz, gdy miał już wyryty obraz, mógł odejść. Raz jeszcze obejrzał się przez ramię, wypatrując drapieżnika wśród skał, a potem ruszył w stronę wyjścia z wąwozu. Kiedy ciemna nocna mgła spowiła szczyty, wciąż pędził w ciemnościach po zdradliwych ścieżkach, obutymi w sandały stopami stąpając po leżących gałęziach i grożących skręceniem kostki kamieniach. Jego nogi, sztywne i skostniałe po wielu godzinach podążania za kozą, rozgrzały się w szybkim ruchu, a serce zabiło w równym tempie.

– Nie uciekasz – powiedział do siebie. – Po prostu wracasz do domu.

Pokonawszy jeszcze milę w dół, westchnął jednak z ulgą, minąwszy kamienną wieżę – mnisi nazywali ją Talon – i zobaczył w oddali Ashk’lan. Tysiące stóp poniżej małe kamienne budynki przycupnęły na wąskim występie skalnym, tuląc się do siebie jak gdyby z obawy przed upadkiem w przepaść. W niektórych oknach jarzyły się ciepłe światełka. W kuchni refektarza będzie płonął ogień, w medytacyjnej sali będą paliły się lampki, a wokół rozlegać się będzie spokojny pomruk Shinów szykujących się do wieczornych ablucji i rytuałów. Bezpieczny. Słowo to bezwiednie zrodziło się w jego umyśle. Tam w dole było bezpiecznie i Kaden mimowolnie przyspieszył kroku, biegnąc ku tym kilku migotliwym światłom, umykając przed nieznanym krążącym gdzieś w ciemnościach za jego plecami.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...