fragment rozdziału I
Hrabia Rajmund przechylił się przez masywny krenelaż wieży i osłaniając oczy przed słońcem, patrzył w dół. Wąskim pasem lądu między brzegiem jeziora a wzgórzami jechał zastęp zbrojnych. W zachodzącym słońcu srebrnymi iskierkami błyskała stal. Byli jeszcze daleko. Wyłaniali się powoli z wylotu wąskiej, kamienistej doliny, jakby wypluwały ich gigantyczne usta. Podążali spokojnie naprzód, nie przynaglając koni na widok gościnnie otwartej bramy miasta. Przeciwnie, zdawać by się mogło, że ją ominą, jakby pełne rozkrzyczanych ludzi ulice, bazary, górujące nad nimi domy i wieże zamku były tylko mirażem, ulotnym widziadłem zawieszonym przez dżinny między niebem a ziemią ku omamieniu wędrowców.
– Saraceni, panie! Będzie dobry tysiąc koni! – Łucznik z wieczornej warty wbiegał po schodach tak szybko, że rękojeść miecza obijała mu się o klamrę pasa. – Jeszcze czas, by zamknąć wierzeje!
– Sam widzę – burknął hrabia – i wiem, że nie ma ich więcej nad siedem setek. A ty jak stróżujesz?! Na wieży nie było nikogo!
– Pobiegłem was szukać, panie – strażnik zaczął się usprawiedliwiać, ale umilkł i wyciągnął rękę, pokazując coś w oddali. – Tam, w środku ich szyku... Co to jest, na Boga?
– Rolandzie, masz młodsze oczy – w głosie hrabiego znać było niepokój. – Czekaj, niech podjadą bliżej. Powiedz, co mają zatkniętego na włóczniach?
– To ludzkie głowy – przez zaciśnięte zęby odrzekł Czarny Rycerz. – Zdawało mi się, że zawarłeś pokój z Saladynem, hrabio? A jednak widzę chorągwie mameluków, to chyba askari gwardii samego sułtana. Co robią w wojennym pochodzie na twoich ziemiach?
– Mamy pokój, tak – Rajmund wyłamywał palce, aż głośno trzaskały stawy – ale syn sułtana, Af-Afdal, prosił o pozwolenie na przemarsz przez moje ziemie jednego hufca. Chcieli dotrzeć pod Akkę – na zwiady – i wrócić przed zachodem słońca.
– Jak widać, dotrzymują słowa – sucho stwierdził Roland – słońce jeszcze nie zaszło.
– Dziwne, że jadą tędy, pod samymi murami Tyberiady. Spójrz, okrążają jezioro. A przecież nadrabiają drogi.
– Może chcieli, byś zobaczył, co niosą na grotach włóczni – gniewnie powiedział rycerz z Montferratu. – Czemu nie pchniesz posłańca, by wypytał ich wodza?
– Pojadę sam. Konia! – targająca panem Trypolisu wściekłość znalazła ujście w gromowym ryku. Gwałtownie odepchnął stojącego mu na drodze żołnierza i skoczył na strome stopnie wiodące w dół wieży.
– Jedź za nim, proszę. Nie poznaję go ostatnimi czasy i lękam się o niego – rycerz usłyszał za sobą głośny szept Eschiwy. Hrabina wyłoniła się jak duch z ciemnego otworu korytarza. Jej zatroskana twarz wyrażała więcej niż słowa. – I wybadaj, czegóż chcą zbrojni Saraceni u naszych bram.
To samo pytanie kołatało się po głowie Rolanda, gdy w kłębach kurzu galopował w stronę nadciągającego oddziału. Hrabia nie chciał eskorty, więc zaledwie we dwóch gnali wzdłuż kolumny arabskich wojowników. Tamci jechali czwórkami, obojętnie patrząc na pochylonych w siodłach Franków.
– Kto wami dowodzi? – krzyknął Rajmund, osadzając konia i zagradzając drogę czołowym jeźdźcom. Ci jednak spokojnie rozdzielili szyki i jechali dalej, jakby koń i dosiadający go rycerz byli tylko sterczącym na drodze kamieniem, który trzeba ominąć, by móc podążać dalej.
– Gdzie skrył się wasz wódz? – ostro zawołał Roland, podjeżdżając z boku. – Nie lęka się chyba dwóch ludzi? Kto prowadzi to wojsko?
– Z woli wielkiego sułtana Kairu i Damaszku i z łaski Proroka, pokój z nim, wojsko to prowadzę ja, Muzaffar ad-Din Kukbukri, ten, który wiedzie do boju lewe skrzydło armii prawowiernych! – Jeden z mameluków, szczupły mężczyzna w sile wieku, zatrzymał się obok chrześcijańskich rycerzy. Spod jedwabnego zawoju, którym okrywał głowę przed słońcem, zimno patrzyły czarne, lekko skośne oczy. Wyzywające spojrzenie, kolczuga misternej roboty i pięknie kanelowany hełm zdobiony złotem nie pozwalały wątpić, że to kabir amir, dowódca wysokiej rangi.
– Witaj, wodzu. Oby Bóg zachował cię w zdrowiu. Zechciej wytłumaczyć panu tych włości, czemu w czas pokoju ośmieliłeś się odbierać życie chrześcijanom – Czarny Rycerz mówił na pozór spokojnie, lecz tak naprawdę ledwie panował nad wściekłością. Pochylił się do ucha swego towarzysza i powiedział szeptem: – To jeden z najwyższych amirów Saladyna, słynny Błękitny Wilk. Na Boga i jego świętych! Co czyni na twojej ziemi?
– Jak śmiałeś? Jakim prawem? Przeklęci zdrajcy! – Ciskał się w furii Rajmund, patrząc na kołyszące się na drzewcach odcięte głowy. Niektóre z nich nosiły jeszcze zbryzgane posoką kolcze kaptury, z innych zdarto czepce razem z hełmami. Zastygła w czarne strupy krew plamiła trupią biel skóry. Gorąco wiosennego dnia zdążyło pokryć martwe twarze sinawymi cieniami rozkładu. Pokryte pyłem włosy były obcięte krótko przy skórze, natomiast na odrąbane szyje spadały pozlepiane w krwawe kudły brody, kołyszące się upiornie w takt ruchów długich drzewców.
Obaj chrześcijanie wiedzieli już, z kim starł się oddział mameluków.
Przejeżdżający obok wojownicy prowokującym ruchem unieśli włócznie, przez co makabryczne trofea zdawały się patrzeć z góry na otaczający je świat żywych, w swym majestacie śmierci obojętne już na jego troski.
– Jakub de Mailly! Marszałek rycerzy Świątyni... – jęknął pan Trypolisu, rozpoznając skrzepłe rysy pod jasnymi włosami. – A więc to templariusze...
– Nie tylko – wtrącił Roland, wpatrując się w inny czerep. – Widzę tam twarz Rogera de Moulins, wielkiego mistrza szpitalników.
– Hańba! – wybuchnął hrabia, odruchowo chwytając za miecz. – Zdrajcy!
Na surowej, poznaczonej bliznami twarzy saraceńskiego wodza nie drgnął nawet jeden mięsień.
– I czemuż to wołasz o zdradzie, chrześcijaninie? Af-Afdal, mąż godny czci, syn wielkiego sułtana, który zaprawdę jest panem przemyślnych planów i obfitym zdrojem przydatnych pomysłów, wysłał nas na zwiady w stronę brzegu morza. Za twoją, amirze Franków, zgodą – z naciskiem dodał Błękitny Wilk.
– Saladyn poręczył słowem, że wasze miecze pozostaną w pochwach, a mój lud i ziemia pozostaną nietknięte!
– I tak się stało. Nie spłonął nawet pasterski szałas, żaden wieśniak nie stracił jednej owcy ze swoich stad. Moi wojownicy potrafią słuchać rozkazów.
– Skąd więc te głowy?... A ci ludzie?! – dodał łamiącym się głosem Rajmund, gdy ujrzał otoczoną konnymi Saracenami gromadę pieszych. Spod pokrwawionych szmat, owiniętych na czołach, wyzierały oczy pełne strachu. Niektórzy kusztykali resztką sił, oparci na ramionach towarzyszy. Podarte kaftany wskazywały na frankijską piechotę. Na widok chrześcijańskich rycerzy rozległy się wołania o pomoc.
– To jeńcy – spokojnie wyjaśnił Kukbukri. – Poiliśmy konie w źródłach Cresson, jak je nazywają Frankowie. Wtedy z zaskoczenia uderzyli na nas wojownicy Templum oraz ci, których zwiecie szpitalnikami. Przywiedli też ze sobą zwykłych żołnierzy. Lecz Allach, który jest jedynym Bogiem, nie opuścił wiernych w potrzebie i pobłogosławił naszym mieczom. Ledwie kilku zbrojnych z czerwonym krzyżem na płaszczach zdołało ujść przed sprawiedliwością. Był wśród nich ich wódz, wielki mistrz Templum. Widzisz więc, że wszystko stało się z winy niewiernych. Czy i teraz zarzucisz mi zdradę, Rajmundzie at-Tripoli?
– To ten szaleniec de Ridefort, oby pochłonęło go piekło... – Rajmund mruknął pod nosem, po czym podniósł głos, zwracając się do amira mameluków: – Oddaj szczątki naszych rycerzy, byśmy mogli je godnie pogrześć. I puść wolno tych ludzi.
– To nasza zdobycz wojenna! – Kukbukri pokręcił głową. – A ci ludzie to nasi jeńcy.
– Wciąż mamy umowę!
– Już nie. Ale sułtan, oby Allach pomnożył jego dni, wciąż nazywa cię przyjacielem. I nadal pragnie, byś i ty myślał o nim życzliwie.
– Przekaż swemu panu, że po tym, coście uczynili, nie ma już pokoju między nami!
– On o tym wie. – Skinął głową saraceński dowódca. – Mimo to odejdziesz stąd wolny, amirze Rajmudzie. Ale twojego towarzysza nie obejmie łaska mojego władcy. Dołączy do tamtych niewiernych psów. Jako niewolnik.
– Dobądź tylko oręża przeciwko mnie – warknął Roland – a pożałujesz, że sam nie jesteś psem, który ucieka z podkulonym ogonem!
– Zginiesz za te słowa!
– Nie dziś – odparł Czarny Rycerz. Rozejrzał się szybko. Ze wszystkich stron otaczali ich wojownicy Błękitnego Wilka. Nie sięgnęli po broń, jednak było ich tylu, że starczyłyby im gołe ręce. Tymczasem smagła twarz wodza mameluków tak pociemniała od napływającej krwi, że stała się niemal czarna. Amir chwycił w dłoń rękojeść ciężkiego miecza, nie zdążył jednak wyciągnąć ostrza.
Rycerz przysunął się bliżej koniem i nagłym ruchem wyszarpnął zza pasa sztylet. Przycisnął ostrze do gardła Kukbukriego i zawołał na cały głos:
– Rozstąpić się! Daję słowo, że puszczę go wolno pod bramą Tyberiady! Ale wy ruszajcie dalej! Dajcie nam wolną drogę, a nie przeleję jego krwi. Jeśli nie ustąpicie, to przysięgam na Boga, że wasz amir nigdy już nie ujrzy minaretów Mekki! Choćby miał być ostatnim poganinem, którego zabiję!
Błękitny Wilk mamrotał coś wściekle, ale ostra jak brzytwa klinga nie pozwalała mu na głośne krzyki. Jego wojownicy, wprawdzie niechętnie, ale jednak ruszyli w dalszą drogę. Oglądali się za siebie, zaciskali ręce na rękojeściach mieczy, ale oddalali się z wolna.
– Jedziemy, hrabio – ponaglił towarzysza młody rycerz, ani na chwilę nie odrywając sztyletu od szyi Saracena. – A ty z nami. Prowadź konia równo, bo jeśli czegoś spróbujesz, otworzę ci drugie usta, byś mógł jeszcze głośniej wzywać Allacha!
Spomiędzy zaciśniętych zębów jeńca wydobył się zwierzęcy warkot. Spojrzenie mogłoby pewnie zabić, ale pogromca mameluka nie zwracał na to uwagi.
– Nie wiem, czy łatwo zdobywasz przyjaciół, Rolandzie, ale wrogów na pewno. Pewnie masz ich wielu – zauważył Rajmund, zawracając wierzchowca.
– Nie dbam o to. – Rycerz z Monferratu wzruszył ramionami. – Podobnie jak templariusze, zwykłem ich liczyć po walce. Obejrzyj się. Pilnuj lepiej naszych pleców. Mamelucy mogą zechcieć odbić swego wodza.
– Jesteśmy już w zasięgu zamkowych łuczników – hrabia odetchnął z ulgą.
– Tutaj więc się rozstaniemy – młody krzyżowiec rzucił Kukbukriemu. – Jedź do swoich ludzi i opuście tę ziemię. Słońce, jak widzisz, zachodzi i twój czas się kończy. A Saladynowi powiedz, że krew pomścimy krwią. Lepiej by dla nas było, gdybym odebrał ci życie, ale dałem słowo i nie mogę go złamać.
– Któregoś dnia cię zabiję! – wycharczał Błękitny Wilk, rozmazując na szyi stróżkę krwi sączącą się z przeciętej skóry.
– I po cóż czekać? Zrób to teraz! – roześmiał się Roland.
Saraceński wódz obejrzał się na wybiegających z otwartej bramy łuczników i wycedził coś wściekle. Szarpnął konia za uzdę i pogalopował w ślad za swoim oddziałem.
– Dziś jeszcze pchnę posłańców do Jerozolimy z wieściami dla Gwidona de Lusignan – powiedział Rajmund, wolno zsiadając z gniadego ogiera. – Sam także wkrótce wyruszę do Świętego Miasta. Uznam w Gwidonie króla, choć nie takiego władcę chciałem widzieć na tronie Królestwa! Nie czas jednak na spory. Czekają nas nowe zmagania z poganami, a mam przeczucie, że nie będą podobne do poprzednich.
– Wojna się kiedyś skończy – mruknął Czarny Rycerz, patrząc na niknących w oddali Saracenów. Nabite na włócznie głowy wyglądały z tej odległości jak czarne kropki na szkarłatnej wstędze nieba.
– Dla tych, którzy umarli, wojna nie kończy się nigdy – ponuro odparł hrabia.
fragment rozdziału II
Roland poruszył obolałą głową i spróbował otworzyć oczy. Przeraził się, bo nie zdołał unieść powiek, a wszystko dokoła spowijała czerwień. Uspokoił się, kiedy przetarł twarz rękawicą. To była tylko zakrzepła krew spływająca spod poobijanego hełmu. Dźwignął się ciężko na kolana, podpierając ręką. Świat wokół niego zawirował w obłędnym tańcu i rycerz z jękiem znów opadł na przesiąknięty krwią piasek. Ponownie spróbował się podnieść i tym razem zdołał się wyprostować . Zawroty głowy mijały powoli, wracała ostrość widzenia. Rozejrzał się po polu bitwy i zatrzymał wzrok na stokach Rogów Hittinu.
Na pochyłości wzgórz, na ich wierzchołkach i wokoło resztek czerwonego namiotu leżeli rycerze, ranni lub zbyt wyczerpani, by odłożyć miecze na znak poddania.
Arabscy wojownicy odrzucali ich broń kopniakami i brutalnie podrywali jeńców na nogi. Biel płaszczy templariuszy, zbrukana szkarłatnymi bryzgami, zaścielała wschodnie zbocze jak skrwawiony śnieg. Czerwone krzyże straciły kontury, zlewając się z plamami jeszcze żywszej, posępnej czerwieni.
Nad polem bitwy unosił się ciężki odór krzepnącej krwi i smród wyprutych wnętrzności. Roje much obsiadały czarnymi plackami poszarpane ciała, a spłoszone, podrywały się, brzęcząc gniewnie w ciężkim od trupiego odoru powietrzu. Zabici i ranni leżeli pokotem, ściskając połamaną broń. Włócznie, wbite w ziemię lub ciała, sterczały pod dzikimi kątami niby pnie upiornych drzew.
Zasłona oszołomienia i bólu zaczęła ustępować. Do Rolanda powoli zaczęły wracać wspomnienia pojedynczych scen bitwy. Razem z innymi gnał galopem w dół zbocza, mierząc grotem włóczni w coraz bliższe sylwetki wrogów. Okrągłe arabskie puklerze rosły w oczach jak rząd tarcz strzelniczych. Poczuł szarpnięcie i Saracen, w którego celował, znikł niczym zdmuchnięty wichrem. Rycerz puścił drzewce, żeby samemu nie wylecieć z siodła, po czym dobył miecza. Kątem oka zobaczył wijącego się na ziemi mameluka, którego ostry grot przeszył na wylot. Dłonie wojownika zacisnęły się na wyrastającym mu z piersi drzewcu, a potem opadły bezwładnie.
Ciężki frankijski ogier uderzył piersią w pierś lżejszego arabskiego konia i zwalił go z nóg. Roland wpadł w powstały wyłom, tnąc na prawo i lewo niczym krwawy żeniec śmierci. Odcięte ręce, głowy i złomki broni leciały w powietrzu jak plewy spod cepa trzymanego silną ręką. Szczęk stali zlał się w jedno z wrzaskiem mordowanych i przeraźliwym kwikiem rannych koni. Rycerz nie patrzył na boki, nie widział więc, jak ostatni rozpaczliwy atak krzyżowców grzęźnie w mrowiu egipskich i arabskich jeźdźców. Walczył z zapamiętaniem człowieka, który wie, że ma umrzeć i chce się już tylko zemścić za własną śmierć.
Uderzył krawędzią tarczy w hełm owinięty jedwabnym turbanem, miażdżąc kość i zwalając jeźdźca z konia. Szabla innego Saracena przejechała mu po żebrach, rozcinając kolczugę. W pasji walki poczuł zaledwie muśnięcie ostrza, które jednak parzyło jak chlaśnięcie rozpalonym drutem. Błyskawicznym cięciem podbił klingę mameluka i przeciągnął mieczem po jego odsłoniętym gardle. Charkot konającego utonął w ogólnej wrzawie i ryku bitwy. Roland obtarł twarz zalaną tryskającą krwią wroga i rozejrzał się. W tumanach kurzu za plecami chrześcijańskich rycerzy zamajaczyły sylwetki konnych łuczników Saladyna.
Strzały zaczęły nadlatywać z gwizdem i rycerz uniósł tarczę wyżej. Kilka grotów utkwiło w jej gładkiej powierzchni, inne z trzaskiem wbiły się w kolczugę i koński kropierz. Rany były płytkie, ale dokuczliwe i krzyżowiec zrozumiał, że oto nadchodzi kres walki. Potężnym ciosem na odlew zwalił z siodła wojownika w jedwabnej tunice na zbroi i obrócił się ku następnemu wrogowi.
W tej samej chwili spomiędzy rzucających się w miejscu koni wyskoczył pieszy wojownik z nastawioną włócznią. Roland poderwał wierzchowca do dęba, ale zanim zdążył ciąć mieczem, piechur z rozmachem wbił długi grot w pierś rumaka. Ogier jęknął niemal ludzkim głosem i runął pyskiem na ziemię, zadzierając wysoko zad. Przemożna siła wyrwała jeźdźca z siodła niby zabawkę z ręki dziecka. Uderzenie o piasek wybiło mu powietrze z płuc. Przez chwilę leżał nieruchomo, spazmatycznie chwytając oddech.
Saracen krzyknął coś i oburącz uniósł szablę do ciosu. Roland błyskawicznie przekręcił się na bok i dźgnął od dołu, mierząc w brzuch wojownika. Płytki zbroi rozeszły się na boki niczym łuski patroszonej ryby i wojownik osunął się na skotłowaną ziemię, ściskając w rękach własne trzewia.
Ostatnie chwile walki wyłaniały się z mgły niepamięci urywanymi, zatartymi obrazami... Stał na szeroko rozstawionych nogach i kręcił młyńca mieczem, a każdemu ciosowi wtórował krzyk kolejnego wroga. Ostrze uwięzło w końcu w żebrach powalonego mameluka. Rycerz odepchnął nogą trupa, żeby oswobodzić broń. Kątem oka dostrzegł błysk spadającego mu na bark topora. Uchylił się szybkim półobrotem i zastawił płazem miecza. Ciężkie ostrze spadło na klingę tuż przy rękojeści i stal pękła z brzękiem strzaskanego dzwonu.
Ramię Rolanda zdrętwiało i opadło bezwładnie. Niewyraźnie, jak przez warstwę wody, widział wyszczerzone w tryumfalnym grymasie zęby Saracena. Widział topór, który wznosi się do następnego uderzenia.
Zdążył podnieść tarczę i sparować cięcie, jednocześnie waląc kolanem w brzuch przeciwnika. Arab zgiął się wpół i nawet nie zauważył, kiedy Roland wyrwał mu broń z ręki i jednym ciosem rozrąbał głowę.
Bardziej wyczuł niż zobaczył ruch za plecami, kątem oka dostrzegł jakiś lecący ku niemu przedmiot... W tej samej chwili głowica bojowej maczugi z ogromną siłą wyrżnęła w jego hełm.
Wieniec trupów pod nogami, migocące w kłębach pyłu ostrza i niewyraźne postacie wrogów – wszystko to zawirowało mu nagle przed oczami i rozpłynęło się w mroku. Nie czuł już, że ugięły się pod nim kolana i jak nieżywy runął ciężko pod stopy zwycięzców.
Otoczony przybocznymi wojownikami Saladyn jechał niespiesznie przez pobojowisko, uważnie wybierając drogę wśród zaścielających ziemię zwłok. Koń rzucał nerwowo głową i rozdymał nozdrza, wciągając powietrze przesycone zapachem krwi. Uwagę sułtana zwróciło nagłe poruszenie, zjawisko obce w tym miejscu rzezi i śmierci. Otoczony kręgiem martwych ciał, wsparty o kadłub zabitego konia, dźwigał się na nogi chrześcijański rycerz. Władca zwrócił wierzchowca w stronę wyniosłej postaci, stojącej wśród zmasakrowanych zwłok wrogów jak samotny dąb po przejściu burzy. Arabski wódz podjechał bliżej i zatrzymał się przezornie o kilka kroków od krzyżowca.
Gruba kolczuga, wzmocniona jeszcze żelaznymi płytkami, opinała szeroką pierś i potężne ramiona wysokiego, barczystego mężczyzny. Przez pocięte i porwane ogniwa czarno szmelcowanej zbroi sączyła się krew, zastygając ciemnymi skrzepami. Plamy ledwie przyschniętej posoki pokrywały również postrzępioną czarną tunikę z naszytym krzyżem. Czarny hełm z siatką chroniącą kark był pogięty i porysowany od ciosów. Z porąbanej tarczy wciąż sterczało kilka strzał, a pod nogami rycerza walały się złamane włócznie i pęknięty przy samej rękojeści długi, frankijski miecz. Krzyżowiec dzierżył w prawicy ciężki topór, zbroczony krwią aż po okute stylisko.
Saladyn zapatrzył się w twarz chrześcijanina. Bryzgi zakrzepłej krwi nie maskowały dziwnie delikatnych, choć jednocześnie męskich rysów, podkreślonych krótką, kędzierzawą brodą, którą pył bitewnego pola przyprószył siwym nalotem. Ściągnięta grymasem wyczerpania twarz była młoda, ale czarne jak smoła oczy zdawały się należeć do kogoś, kto widział i przeżył już zbyt wiele. Gorzał w nich jednak nieugaszony klęską płomień i zaintrygowany sułtan uniósł dłoń, powstrzymując Af-Afdala, który niecierpliwym gestem przyzywał już łuczników.
– Powiedz temu człowiekowi, żeby się poddał – zwrócił się do tłumacza, ale w tym samym momencie Frank postąpił krok do przodu i uniósł topór.
Mameluk ze świty wodza skręcił w miejscu koniem i cisnął włócznią w pierś rycerza, jednak tamten, choć chwiał się ze zmęczenia, zdążył osłonić się tarczą i pocisk ześlizgnął się po jej krawędzi. Krzyżowiec w czarnej zbroi zatoczył szeroki łuk ramieniem, ostrze topora zawirowało, zrobiło dwa obroty w powietrzu i wbiło się z chrzęstem łupanego drewna między żebra mameluka. Wojownik zacharczał i pochylił się w siodle, z jego ust chlusnęła szkarłatna struga. Po chwili zwalił się ciężko pod kopyta konia.
Af-Afdal krzyknął coś i wyciągnął z pochwy miecz, ale frankijski rycerz schylił się, wyrwał z ręki najbliższego trupa zakrzywione ostrze i uniósł do cięcia.
– Każ mu rzucić broń – spokojnie, jakby nic się nie stało, powtórzył Saladyn, patrząc z zaciekawieniem na groźnego przeciwnika, lecz pierwsze poruszyły się spękane z pragnienia wargi chrześcijanina.
– Jeśli chcesz mojej broni, to przyjdź i weź sam – przemówił płynnie po arabsku.
Sułtan spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem.
– Kim jesteś ty, który mówisz językiem prawowiernych? I skąd znasz mowę wyznawców Proroka, oby spoczywał w pokoju?
Rycerz w czarnej tunice wzruszył ramionami.
– Jestem tu od wielu lat – powiedział wymijająco.
– Niewierni nie uczą się naszej mowy, chyba że w niewoli.
– Nie byłem w niewoli. Ale mądrą rzeczą jest znać język wroga, choćby był jak szczekanie psa i wycie szakala na pustyni – odparł pogardliwie krzyżowiec.
Władca zacisnął wargi, w jego zmrużonych oczach zamigotał gniew.
– Zuchwały jesteś, chrześcijaninie, którego imienia nie znam. Czy wiesz, że jedno moje słowo wystarczy, byś dołączył do tamtych?
Szerokim gestem pokazał krwawe pole usłane trupami.
– Wypowiedz więc to słowo, cóż cię powstrzymuje? – wyzywającym tonem powiedział rycerz.
– Może to, że dziś Allach pozwolił mi zdeptać waszą pychę i mogę okazać ci łaskę. Odrzuć broń, a zachowasz życie.
– Ojcze, spójrz, ilu naszych zabił – wtrącił niezadowolony Af-Afdal, a wśród mameluków rozległ się groźny szmer. Saladyn potoczył dookoła władczym spojrzeniem i wojownicy ulegle pospuszczali głowy.
– Jestem Roland de Montferrat, zwany Czarnym Rycerzem – nieoczekiwanie rzekł krzyżowiec, dumnie prostując swą imponującą sylwetkę. Obrzucił uważnym spojrzeniem wyszywany złotem strój, ozdobną szablę w złocistej pochwie i białą jak mleko klacz, na której siedział egipski sułtan. – Zaś ty, który na tym polu krwi mienisz się władcą życia i śmierci, możesz nosić tylko jedno imię. Jesteś Jusuf ibn Ajjub Salah ad-Din, którego my zwiemy po prostu Saladynem. I to ci przyrzekam, że jeśli darujesz mi życie, znów spotkasz mnie kiedyś na polu bitwy!
W oczach starego wodza błysnął zachwyt.
– Więc odejdziesz stąd wolny jeszcze dziś, by stało się to jak najprędzej! – i podnosząc głos, zwrócił się do swojej świty: – Opatrzcie mu rany, dajcie konia i oręż, i ogłoście, że nikt nie ma prawa zastąpić mu drogi.
Czarny Rycerz nie dziękował. Patrzył tylko chmurnie na otaczających go Saracenów.
Sułtan spojrzał na posępną twarz pod okapem czarnego hełmu.
– Prorok, oby spoczywał w pokoju, kazał cenić męstwo, tak u wiernych, jak i wrogów. A to, że znów zmierzymy się w walce, będzie dla mnie wystarczającą nagrodą. Odjedź stąd bezpiecznie i niech Allach, który jest jedynym Bogiem, prostuje twoje ścieżki...
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz