Zdawało mi się, że na okładkach poprzednich tomów „Darów Anioła” albo przynajmniej gdzieś w odmętach Internetu, seria Cassandry Clare była nazywana trylogią. A tu proszę – jest już część czwarta i piąta, a szósta swoją premierę będzie mieć na koniec września. Nie ma jednak co udawać zdziwionego. Jeśli jest popyt i ludzie kupują, to trzeba dać im upragnionego towaru jak najwięcej. Zapewne podobnie uznała popularna autorka, którą sława i sukces zachęciły do kontynuowania przygód Clary. Pytanie brzmi: z jakim skutkiem?
Wojna w Idrisie się skończyła, a bohaterowie wrócili do Nowego Jorku. Pokój między Nocnymi Łowcami a Podziemnymi nie trwa jednak długo, bo ktoś morduje tych pierwszych, zrzucając winę na tych drugich. Nie tylko to zaprząta głowy głównych postaci. Simon umawia się z dwiema dziewczynami naraz, co jest niespodziewaną sytuacją, zważywszy na jego reputację nerda. Jako niedoświadczony wampir, musi też stawić czoła nowym problemom, jak nieustanny głód krwi. Do kłopotów swobodnie można dopisać ciążącą na nim klątwę, która zwróci uwagę potężnych osobistości świata „Miasta upadłych aniołów”. U Clary również nie jest najlepiej. Jej związek z Jasem nie wygląda tak, jak sobie to wymarzyła (naiwność zakochanych nastolatek nie zna granic) i przy okazji odkrywa przerażającą tajemnicę, zagrażającą jej dotychczasowemu życiu. W skrócie: jest tak epicko, że z wrażenia można samemu wyruszyć na spotkanie z demonami, w ręku dzierżąc ołówek naznaczony wymyślonymi naprędce runami. Niezatemperowany.
Trzeba jednak powiedzieć to wprost – Cassandra Clare nie grzeszy zbytnią oryginalnością, dlatego historia, czasami przypominająca niektórymi pomysłami pierwszy tom serii, „Miasto kości”, opiera się na sprawdzonych rozwiązaniach i dąży do okrutnie przewidywalnego finału. Początkowo brzmi całkiem nieźle, czuć aurę tajemnicy, miałem nawet nadzieję na sprawnie ukazany wątek kryminalny związany ze śledztwem w sprawie morderstw Nocnych Łowców. Niestety, nic z tych rzeczy. Fabularnie autorka nie robi kroku w przód w stosunku do swoich poprzednich dzieł, lecz też się nie cofa. „Miasto upadłych aniołów” potrafi wciągnąć i zainteresować, głównie dzięki szybkiemu rozwojowi wydarzeń i fantastycznej otoczce. I nie należy oczekiwać niczego więcej. Nawet niektórych zwrotów akcji spodziewałem się z wyprzedzeniem – w przeciwieństwie do bohaterów wykazujących się brakiem zdolności do rozsądnego myślenia. To mnie irytowało na drugim miejscu, bo jednak wolę, gdy postacie przejawiają inteligencję oraz potrafią mnie zaskakiwać. Zwycięzcą niechlubnego rankingu okazał się...
...wątek miłosny między Clary a Jasem. Jednym zdaniem: to było złe. W trakcie lektury przed oczami wciąż miałem plątającą się w romansach i intrygach „Modę na sukces”. Cassandra Clare zdecydowanie aspiruje do osiągnięcia poziomu scenarzystów tego tragicznego serialu, co jest o tyle niespodziewane, że „Miasto upadłych aniołów” to dopiero czwarty tom. Czwarty, a mimo to już idący w ślady telenoweli. Co mi się nie podobało? Na wstępie natłok miłosnych scen – obściskiwanie się, całowanie i tego typu sytuacje. Równowaga między romansem a fantasy została kompletnie zachwiana. Clary i Jace nie potrafią powstrzymać się przed wzajemnym obmacywaniem nawet na treningu czy w miejscach publicznych. Może by to tak nie przeszkadzało, gdyby nie wpływało destrukcyjnie na wiele dobrych momentów, w których akcja niepotrzebnie zbacza na prezentowanie przez zakochanych swojego uczucia. To nie koniec! Autorka wpadła również na świetny pomysł! Skoro para pokonała już przeciwności losu i może być ze sobą, to postawmy przed nimi kolejny kłopot! Tylko że wygląda on identycznie jak wcześniej. Znów Jace oddala się od Clary, bo chce ją chronić (przed sobą) i na nią nie zasługuje (lecz z nią nie zerwie), a ta go kocha, płacze, obraża się na niego, potem znowu kocha i całuje... Koszmar.
Natomiast spodobało mi się docenienie przez pisarkę męskiej części czytelników, prowadząc wątek miłosny, którego głównym bohaterem jest Simon. I dwie piękne kobiety. Dla porównania, w poprzednich tomach mieliśmy dwóch chłopaków i jedną dziewczynę, więc niejako sprawiedliwości stało się zadość. No prawie, bo oczywiście za chwilę musi się zjawić kolejny facet, aby nastała równowaga i każdy znalazł swoją drugą połówkę. Co ja w ogóle czytam? Drugi „Zmierzch”? Przyznać jednak muszę, że sama postać Simona została przedstawiona całkiem interesująco. Poczynając od klątwy, która, mam nadzieję, w przyszłych częściach przyniesienie dla niego bardziej nieszczęśliwe konsekwencje niż do tej pory, a kończąc na relacjach z matką. Ta przecież nie wie, że jej syn jest wampirem, co stanowi jeden z ciekawszych dylematów w książce. Oprócz tego, na plus zaliczam nadal zażarte dialogi ociekające sporą dawką sarkazmu i ironii. Oczywiście, kiedy nie dotyczą wyznawania uczuć, co jest wręcz mantrą dla bohaterów przestrzeganą dniem i nocą. Cassandrę Clare z pewnością można uznać za jedną z mistrzyń ciętej riposty i daję słowo – z niektórymi postaciami nie chcielibyście toczyć dysput. Ale śledzenie ich prowadzi do zatracenia się w bardzo dobrym nastroju i nieraz skłania do szczerego śmiechu. Najlepiej pod tym względem wypadają sytuacje, w których uczestniczą sami przedstawiciele płci męskiej. Kiedy przerzucają się kąśliwymi tekstami, trudno nie popaść w niekłamany zachwyt.
„Miasto upadłych aniołów” zawiodło. Zachwiana została równowaga między fantasy a romansem, co spowodowało tyle scen miłosnych, że mniej odporni na nie zapragną ze złośliwym uśmieszkiem przyglądać się, jak ogień pochłania dzieło Cassandry Clare. Jest jednak i dobra strona monety, która pewnie spowoduje, że wielbiciele twórczości pisarki mogą być zadowoleni. Autorka nie straciła na ciętym języku, czego dowodem są wciągające rozmowy, a od strony fabularnej książka prawie dorównuje poprzednim tomom. Czy więc warto? Tylko pod warunkiem, że jest się wielkim fanem serii „Darów Anioła” lub koniecznie chce się poznać dalsze losy bohaterów.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz