Fragment książki

32 minuty czytania

1 // Tu Moskwa

– Nie wolno, Artem.

– Otwieraj. Otwieraj, mówię.

– Naczelnik stacji powiedział… Powiedział, żeby nikogo nie wypuszczać.

– Masz mnie za idiotę czy co? Jak to nikogo? Co to znaczy „nikogo”?

– Mam rozkaz! W celu ochrony stacji… Przed promieniowaniem… Nie otwierać. Rozkaz. Rozumiesz?!

– Suchy wydał ci taki rozkaz? Mój ojczym? Otwieraj.

– Oberwie mi się przez ciebie, Artem…

– No to sam otworzę, jeśli ty nie możesz.

– Halo… Sanseicz… Tak, na posterunku… Jest tu Artem… Tak, pana. A co ja mam z nim zrobić?… Tak. Czekamy.

– Nakablowałeś, co? Brawo, Nikitka. Nakablowałeś. Spadaj! I tak sobie otworzę! I tak wyjdę!

Ale z wartowni wyskoczyli kolejni dwaj ludzie, wcisnęli się między Artema a drzwi, zaczęli go delikatnie odpychać, cały czas przepraszając. Artem – wciąż zmęczony, z worami pod oczami, nie zdążywszy odpocząć po wczorajszym wyjściu – nie mógł sobie z wartownikami poradzić, chociaż nikt nawet nie myślał się z nim bić. Zaczęli schodzić się ciekawscy: umorusani chłopcy z włosami przeźroczystymi jak ze szkła, opuchnięte gospodynie z rękami stalowosinymi od nieustannego prania w lodowatej wodzie, zmęczeni i gotowi gapić się bezmyślnie na cokolwiek farmerzy z prawego tunelu. Szeptali między sobą. Spoglądali na Artema, ale jednocześnie jakby nie spoglądali; na ich twarzach malowało się… licho wie co.

– Ciągle wychodzi i wychodzi. A niby po co?

– No. I drzwi za każdym razem na oścież. A stamtąd, z góry, wwiewa tak w ogóle! Przeklęty…

– Słuchaj, nie można tak… Nie można tak o nim mówić. On jednak… I to nas wszystkich. W końcu nas uratował. Twoje dzieci też.

– Uratował, jasne. A teraz co? Po to je ratował? Sam łapie promieniowanie i nas wszystkich tu… Dla towarzystwa.

– Przede wszystkim, po kiego on tam chodzi? Gdyby było chociaż po co! Żeby jakiś cel był!

Ale oto wśród wszystkich tych twarzy pojawiła się jeszcze jedna: najważniejsza. Zaniedbane wąsy, włosy – rzadkie już i zupełnie siwe – przykrywające łysinę „na pożyczkę”. Twarz wycięta od linii prostych, żadnych zaokrągleń. I wszystko inne w nim twarde, gumowe, nie do zdarcia, jakby wzięli człowieka i ususzyli żywcem, jak mięso. Głos też.

– Wszyscy się rozejść. Słyszycie?

– Jest Suchy. Suchy przyszedł. Niech zabiera swojego chłopaka.

– Wujku Saszo…

– To znowu ty, Artem? Przecież rozmawialiśmy…

– Otwórz, wujku Saszo.

– Powiedziałem: rozejść się! Nie ma się na co gapić! A ty chodź ze mną.

Zamiast tego Artem usiadł na ziemi, na wypolerowanym zimnym granicie. Oparł się plecami o ścianę.

– Wystarczy – samymi ustami, bezgłośnie stwierdził Suchy. – Ludzie i tak gadają.

– Ja muszę. Tak trzeba.

– Tam niczego nie ma! Niczego! Nie ma tam czego szukać!

– Wujku Saszo, przecież ci mówiłem.

– Nikita! Czego się gapisz? Zabieraj stąd obywateli!

– Tak jest, Sanseicz! Ktoś tu potrzebuje oddzielnego zaproszenia? Ruchy, ruchy!… – zaczął trajkotać Nikita, zagarniając tłum.

– Bzdury mówiłeś. Posłuchaj… – Suchy wypuścił wydymające go powietrze, zmiękł, zmarszczył brwi, usiadł obok Artema. – Przecież ty się wykończysz. Myślisz, że ten skafander ochroni cię przed promieniowaniem? Przecież on jest jak sito! Z kretonowej sukienki jest większy pożytek!

– I co?

– Stalkerzy tyle nie wychodzą co ty… Próbowałeś chociaż obliczyć dawkę? Chcesz żyć czy zdechnąć?

– Jestem pewny, że to słyszałem.

– A ja jestem pewny, że ci się wydawało. Tam nie ma kto wysyłać sygnałów. Nie ma, Artem! Ile razy mam ci powtarzać? Nikt nie ocalał. Nie ma niczego prócz Moskwy. Oprócz nas tutaj.

– Nie wierzę.

– A myślisz, że mnie obchodzi, w co ty tam wierzysz, a w co nie?! Za to, czy ci włosy wypadną – to tak! Czy będziesz sikał krwią – to tak! Chcesz, żeby ci fajfus usechł?!

Artem wzruszył ramionami. Milczał, rozważając te słowa. Suchy czekał.

– Słyszałem to. Wtedy, na wieży. W radiostacji Ulmana.

– Ale oprócz ciebie nikt nie słyszał. Przez cały czas, choćby nie wiadomo jak długo słuchali. Cisza w eterze. I co?

– A to, że idę na powierzchnię. I tyle.

Artem wstał, wyprostował plecy.

– Chcę mieć wnuki – powiedział, siedząc wciąż na ziemi, Suchy.

– Żeby żyły tutaj? W podziemiach?

– W metrze – poprawił go Suchy.

– W metrze – zgodził się Artem.

– I zwyczajnie tu pożyją. Przynajmniej się urodzą. A tak…

– Powiedz im, żeby otworzyli, wujku Saszo.

Suchy patrzył w ziemię. W czarny, lśniący granit. Coś tam widocznie było.

– Słyszałeś, co ludzie mówią? Że ci odbiło. Wtedy… na wieży.

Artem wykrzywił usta w uśmiechu.

Nabrał powietrza.

– Wiesz, co trzeba było robić, żeby mieć wnuki, wujku Saszo? Trzeba było własne dzieci płodzić. Tobyś im teraz rozkazywał. I wnuki byłyby wtedy podobne do ciebie, a nie do cholera wie kogo.

Suchy zmrużył oczy. Tyknęła sekunda.

– Nikita, otwórz mu. Niech spieprza. Niech zdycha. Mam to gdzieś.

Nikita usłuchał w milczeniu.

Artem z satysfakcją kiwnął głową.

– Niedługo wrócę – powiedział do Suchego, będąc już w śluzie.

Ten stanął pod ścianą, odwrócił się do Artema przygarbionymi plecami i poszurał z powrotem, polerując granit podeszwami butów.

Drzwi śluzy zamknęły się z hukiem. Pod sufitem zapaliła się jaskrawobiała żarówka, dwadzieścia pięć lat gwarancji, niczym słabe zimowe słońce odbiła się w brudnych kafelkach, którymi w śluzie wyłożono wszystko oprócz jednej metalowej ściany. Zdezelowane plastikowe krzesło, żeby odpocząć albo zasznurować buty, wiszący na haku zwiędły skafander ochronny, odpływ w podłodze, a obok gumowy wąż do dezaktywacji. W kącie stał jeszcze wojskowy plecak. A na ścianie, jak w budce telefonicznej, wisiała granatowa słuchawka.

Artem włożył skafander – luźny, jakby nie jego. Wyciągnął z torby maskę przeciwgazową. Rozciągnął gumę, wcisnął na głowę, pomrugał, przyzwyczajając się do patrzenia przez zamglone okrągłe szybki. Podniósł słuchawkę.

– Jestem gotowy.

Dał się słyszeć okropny zgrzyt i metalowa ściana – nie ściana, bardziej wrota – zaczęła sunąć w górę. Z zewnątrz powiało chłodem i wilgocią. Artem skulił się z zimna. Zarzucił plecak – ciężki, jakby wsadził na ramiona człowieka.

W górę prowadziły powycierane śliskie stopnie niekończących się schodów ruchomych. Stacja metra WOGN znajdowała się sześćdziesiąt metrów pod ziemią. Głębokość akurat wystarczająca, by nie trzęsło od wybuchów bomb lotniczych. Oczywiście gdyby głowica jądrowa uderzyła w Moskwę, byłaby tu zalana stopionym szkłem dziura. Ale antyrakiety przechwyciły pociski wysoko nad miastem; na ziemię spadł jedynie deszcz odłamków – promieniotwórczych, ale nie wybuchających. Dlatego Moskwa ostała się w całości i nawet przypominała dawną siebie – niczym mumia przypominająca żywego króla. Ręce na miejscu, nogi na miejscu; uśmiech…

Ale w innych miastach obrony przeciwrakietowej nie było.

Artem chrząknął, poprawiając plecak, ukradkiem się przeżegnał, wsunął kciuki pod zbyt luźne paski, żeby mocniej je ściągnąć, i ruszył w górę.

***

O metalowy hełm bębnił deszcz – głośno, jakby padał Artemowi wprost na głowę. Wodery tonęły w błocie, rdzawe strumienie spływały do niżej położonych miejsc, na niebo zwaliło się tyle chmur, że ledwo mogło zipnąć, a dookoła stały puste domy, przeżute zębem czasu. W tym mieście nie było żywej duszy. Ani jednej, już od dwudziestu lat.

U wylotu wysadzanej zbutwiałymi łysymi pniami alei widniał olbrzymi łuk triumfalny, wejście na teren Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej. Prawdziwy gabinet osobliwości: w podróbkach antycznych świątyń umieszczono zalążki nadziei na przyszłą wielkość. Wielkość miała nadejść wkrótce – jutro. Tyle że żadne jutro nie nastało.

WOGN.

Zakazane miejsce.

Przed kilku laty żyły tu różne paskudztwa, teraz nawet ich już nie uświadczysz. Przewidywano, że lada moment poziom radiacji spadnie i będzie można powoli wracać – proszę bardzo, mutantów jest na powierzchni od groma, ale to przecież też zwierzęta, choćby nawet wykoślawione…

Wyszło na odwrót: z ziemi zeszły lodowe strupy, zaczęła oddychać i pocić się, poziom promieniowania podskoczył. Mutanty chwytały się życia swoimi pazurzyskami, ale te, które nie uciekły, zdechły. A człowiek siedział sobie pod ziemią, mieszkał na stacjach metra i wcale nie zamierzał umierać. Człowiekowi dużo nie trzeba. Człowiek każdemu szczurowi może dać fory.

Terkotał licznik, odmierzał Artemowi dozę radiacji. Przestanę go brać ze sobą, myślał Artem, tylko denerwuje. Co za różnica, ile tam naterkocze? Co to zmieni? Póki robota niewykonana, może się zaterkotać na śmierć.

– Niech gadają, Żenia. Niech sobie myślą, że mi odbiło. Ich przecież wtedy nie było… Na wieży. Oni przecież w ogóle z tego swojego metra nie wyłażą. Skąd mieliby wiedzieć, co? Odbiło… Chrzanić ich wszystkich… Przecież wyjaśniam: dokładnie w chwili, kiedy Ulman na wieży rozkładał antenę… Kiedy się dostrajał… Coś się tam odezwało. Słyszałem! I nie, sukinsyny, nie przywidziało mi się. Nie wierzą!

Węzeł drogowy stał dęba nad jego głową, wstęgi asfaltu zafalowały i zastygły, strząsnąwszy samochody; te upadały jak popadnie, jedne na cztery łapy kół, inne na plecy, i w takich pozach zdechły.

Artem szybko rozejrzał się wokół i ruszył w górę po chropawym wysuniętym języku wjazdu na wiadukt. Niewiele miał do przejścia – kilometr, może półtora. Przy kolejnym asfaltowym języku sterczały wieżowce „Trikolor”, niegdyś uroczyście wymalowane na biało, granatowo i czerwono, kolory rosyjskiej flagi. Potem czas, po swojemu, przefarbował wszystko na szaro.

– A dlaczego nie wierzą? Po prostu nie wierzą, i koniec. No tak, nikt nie słyszał sygnałów wywoławczych. Ale skąd oni ich nasłuchują? Spod ziemi. Nikt przecież nie będzie wychodził na górę tylko po to… Prawda? Ale sam pomyśl: czy może być tak, że nikt oprócz nas nie przeżył? Nikt, na całym świecie? Co? Przecież to brednie! No brednie, czyż nie?

Nie miał ochoty patrzeć na wieżę Ostankino, ale jej nie dało się nie widzieć: czy będzie się od niej odwracał, czy nie, ta zawsze będzie majaczyć na peryferiach pola widzenia – jak rysa na wizjerze maski przeciwgazowej. Czarna, surowa, ułamana przy gałce platformy widokowej; jak czyjaś ręka przebijająca się spod ziemi z zaciśniętą pięścią, jakby jakiś olbrzym chciał wydostać się z otchłani na powierzchnię. Ale ugrzązł w rudej moskiewskiej glinie, ścisnęła go ciężka wilgotna ziemia, ścisnęła i zadusiła.

– Wtedy… będąc na wieży… – Artem skrępowany skinął głową w jej stronę – kiedy tamci nasłuchiwali fal radiowych, starając się złapać sygnały wywoławcze Młynarza… Ja przez te szumy… Mogę przysiąc, na co tylko chcesz… Było! Coś tam było!

Nad ogołoconym lasem unosiły się dwa kolosy – Robotnik i Kołchoźnica, chwyciwszy się w swojej dziwnej pozie, ni to ślizgając się po lodzie, ni to wirując w tangu, ale bez patrzenia na siebie, aseksualnie. Na co patrzą? Ciekawe, czy ze swojej wysokości widzą to, co za horyzontem?

Z lewej strony został diabelski młyn WOGN-u, ogromny niczym koło zębate mechanizmu, który obracał Ziemię. I wraz z całym mechanizmem koło już dwadzieścia lat temu znieruchomiało i rdzewieje teraz w ciszy. Machina stanęła.

Na młynie było wypisane „850”: tyle lat skończyła Moskwa, kiedy go stawiano. Artem pomyślał, że poprawianie tej liczby nie ma sensu: czas się zatrzymuje, jeśli nie ma komu go liczyć.

Nieładne, smutne drapacze chmur, które wcześniej wydawały się biało-granatowo-czerwone, urosły na pół świata: były zupełnie blisko. Najwyższe budynki w okolicy, jeśli nie liczyć złamanej wieży. O to chodziło. Artem odchylił głowę do tyłu, sięgnął wzrokiem wierzchołka. Od tego widoku od razu zaczęło go łamać w kolanach.

– Może dziś… – zapytał retorycznie Artem, chociaż pamiętał, że uszy nieba zatyka wata chmur.

Oczywiście nikt go tam nie usłyszał.

Klatka schodowa.

Klatka jak klatka.

Osierocony domofon, pozbawione prądu metalowe drzwi, w akwarium portierni zdechły pies, w przeciągu słychać blaszane skrzypienie skrzynek pocztowych, nie ma w nich ani listów, ani reklamowych śmieci. Dawno wszystko zabrali i spalili, żeby chociaż ogrzać ręce.

Na dole stały trzy lśniące niemieckie windy, otwarte na oścież i połyskujące nierdzewiejącymi wnętrznościami, jakby każdą z nich można było teraz ot tak wjechać na sam szczyt tego wieżowca. Artem nienawidził ich za to. A obok drzwi zaczynały się schody przeciwpożarowe. Wiedział, dokąd prowadzą. Kiedyś już liczył: czterdzieści sześć pięter pieszo. Na Golgotę zawsze wchodzi się pieszo.

– Zawsze… Pieszo…

Plecak ważył teraz całą tonę; tona ta wgniatała Artema w beton, przeszkadzała iść, plątała krok. Ale Artem jednak szedł – jak nakręcony; i jak nakręcony mówił:

– I co z tego, że nie było anty… rakiet… Nieważne… Musieli… Musieli jeszcze gdzieś być… Ludzie… To niemożliwe, żeby tylko tutaj… Żeby tylko w Moskwie… Tylko w metrze… Jest przecież ziemia… Stoi… Nie pękła na pół… Niebo… Przejaśnia się… Nie może przecież tak być… Żeby cały kraj… I Ameryka… i Francja… i Chiny… A jakaś tam Tajlandia… Ta to w ogóle nikomu nic nie zrobiła… W ogóle nie było jej za co…

Artem oczywiście przez dwadzieścia sześć lat swojego życia nie był ani we Francji, ani w Tajlandii. Niemal nie załapał się na stary świat: za późno się urodził. A geografia tego nowego była bardziej uboga – stacja metra WOGN, stacja metra Łubianka, stacja metra Arbacka… Linia Okrężna. Ale oglądając w rzadkich czasopismach turystycznych przefiltrowane przez pleśń zdjęcia Paryża i Nowego Jorku, Artem czuł, że jeszcze te miasta gdzieś są, stoją, nie zniknęły. Może na niego czekają.

– Dlaczego… Dlaczego tylko Moskwa miałaby się ostać? To nielogiczne, Żenia! Rozumiesz? Nielogiczne! A to znaczy… To znaczy, że po prostu my ich… Ich sygnałów… Nie możemy złapać… Jak dotąd. Trzeba po prostu wciąż próbować. Nie można opuszczać rąk. Nie można…

Wieżowiec był pusty, ale i tak pełno w nim było dźwięków, życia: przez balkony wpadał wiatr, trzaskał skrzydłami drzwi, oddychał z poświstem przez szyby wind, szeleścił nie wiadomo czym w czyichś kuchniach i sypialniach, udawał gospodarzy, którzy wrócili do domu. Ale Artem już mu nie wierzył, nawet nie obracał głowy i nie wstępował w gości.

Wiadomo, co kryje się za trzaskającymi niespokojnie drzwiami: ograbione mieszkania. Zostały tylko rozrzucone po podłodze zdjęcia – obcy zmarli narobili sobie fotek na pamiątkę dla nikogo – i zbyt masywne meble, których nie zabierze się ze sobą ani do metra, ani na tamten świat. W innych domach okna powylatywały od fali uderzeniowej, a tu termopan wytrzymał. Ale przez te dwadzieścia lat wszystkie zarosły brudem, oślepły niczym od zaćmy.

Dawniej w niektórych mieszkaniach można było spotkać byłego właściciela: wtykał trąbę maski przeciwgazowej w jakąś zabawkę i płakał nosowo przez filtr, nie słysząc, jak ktoś podchodzi do niego od tyłu. Ale teraz już od dawna nikt się nie trafiał. Jedni zostali na ziemi z dziurą w plecach obok tej swojej idiotycznej zabawki, a inni spojrzeli na nich i zrozumieli: na powierzchni nie ma domu, nie ma niczego. Beton, cegły, błoto, popękany asfalt, żółte kości, sypiące się ze wszystkiego próchno, no i promieniowanie. Tak było w Moskwie i tak samo na całym świecie. Nie ma życia poza metrem. To fakt. Ogólnie znany.

Znany wszystkim z wyjątkiem Artema.

A nuż na bezkresnej Ziemi jest jeszcze jedno miejsce zdatne dla człowieka? Dla Artema i Ani? Dla wszystkich ze stacji? Miejsce, gdzie nie mieliby nad głową żelaznego sufitu i gdzie mogliby rosnąć aż do nieba? Zbudować sobie własny dom, własne życie, i z tego punktu od nowa stopniowo zasiedlać całą spaloną Ziemię?

– Wszystkich naszych… Ulokowalibyśmy… Na powietrzu… Mieszkaliby…

Czterdzieści sześć pięter.

Można by się zatrzymać i na czterdziestym, a nawet na trzydziestym; nikt przecież nie mówił Artemowi, że trzeba koniecznie wydrapać się na sam szczyt. Ale ten nie wiedzieć czemu wbił sobie do głowy, że jeśli w ogóle może mu się coś udać, to tylko tam, na dachu.

– Oczywiście… Nie… Nie tak… Wysoko… Jak na wieży… Wtedy… Ale… Ale…

Szybki maski przeciwgazowej zaparowały, serce rozsadzało mu klatkę piersiową i Artem czuł się, jakby ktoś próbował wcisnąć mu się pod żebro szpikulcem. Przez filtry maski przeciwgazowej oddychało się słabo i z wysiłkiem, brakowało życia i wszedłszy na czterdzieste piąte, Artem, jak tamtym pamiętnym razem, na wieży, nie wytrzymał i zerwał z siebie obcisłą gumową skórę. Zaczerpnął słodkiego i gorzkiego powietrza. Zupełnie innego niż w metrze. Świeżego.

– Wysokość… Może… Tam jest przecież… Ze trzysta metrów… Wysokość… Dlatego może… Dlatego pewnie… Z wysokości… Łapie…

Zrzucił z ramion plecak: udało się go donieść. Oparł się zdrętwiałymi plecami o pokrywę włazu, wypchnął go na zewnątrz, wyszedł na platformę. I dopiero tutaj padł. Leżał na wznak, patrzył na chmury, które były na wyciągnięcie ręki; przekonywał serce, uspokajał oddech. Potem wstał.

Widok stąd był…

Taki, jakby umrzeć, wznieść się już do raju, ale wpaść nagle na szklany sufit i zawisnąć tam, dyndać pod tym sufitem, ani wte, ani wewte. Ale jasne jest, że z takiej wysokości nie można już wrócić na dół: kiedy zobaczyło się z góry, jakie wszystko na ziemi jest małe, to jak potem znów brać to na poważnie?

Obok wznosiły się jeszcze dwa takie wieżowce, kiedyś pstre, teraz szare. Ale Artem zawsze wspinał się właśnie na ten. Tak było bardziej swojsko.

Między chmurami utworzył się na sekundę otwór strzelniczy, wypaliło przez niego słońce; i nagle wydało mu się, że coś błysnęło z sąsiedniego domu, czy to z dachu, czy z zabrudzonego okna jednego z najwyżej położonych mieszkań. Jak gdyby ktoś złapał promień słońca lusterkiem. Ale nim Artem zdążył się obejrzeć, słońce na powrót się zabarykadowało i błysk zniknął. Niczego już nie było.

Jakby Artem nie obracał głowy, oczy same zwracały mu się w kierunku zwyrodniałego lasu, który rozplenił się na miejscu Ogrodu Botanicznego. I do czarnego łysego pustkowia w samym jego środku. Takie martwe miejsce, jakby Bóg chlusnął na nie resztkami rozpalonej siarki. Ale nie, to nie był Bóg.

Ogród Botaniczny.

Artem pamiętał go inaczej. A z całego utraconego przedwojennego świata pamiętał tylko Ogród Botaniczny.

Dziwna rzecz: oto całe twoje życie składa się z kafelków, tubingów, przeciekających sufitów i strumyków płynących wzdłuż szyn, z granitu i marmuru, z duchoty i światła elektrycznego.

Ale nagle jest w nim maleńki kawałek czegoś innego: chłodny majowy poranek, dziecięco delikatna młoda zieleń na kształtnych drzewach, narysowane kolorową kredą ścieżki w parku, męcząca kolejka po lody i same lody, w kubeczku, nie to że słodkie – po prostu nieziemskie. I głos matki – osłabiony i zniekształcony przez czas, jak miedziany przewód telefoniczny. I ciepło jej ręki, której starasz się nie puścić, żeby się nie zgubić – i trzymasz się jej ze wszystkich sił. Chociaż czy coś takiego można pamiętać? Chyba nie można.

I to wszystko takie inne – niepasujące i niemożliwe, czego już w ogóle nie rozumiesz, czy to się z tobą działo na jawie, czy po prostu ci się przyśniło? Ale jak miałoby się śnić, skoro nigdy czegoś takiego nie widziałeś i nie znałeś?

Artem miał przed oczami rysunki kredą na ścieżkach i słońce przekłuwające się złotymi igiełkami przez dziurawe listowie, i lody w dłoni, i śmieszne pomarańczowe kaczki na brązowym zwierciadle stawu, i chybotliwe mostki zawieszone nad tym zacienionym stawem – strach wpaść do wody, a jeszcze większy upuścić do niej wafelkowy kubeczek!

Ale jej twarzy, twarzy swojej matki, Artem nie mógł sobie przypomnieć. Starał się ją wywołać, prosił sam siebie przed zaśnięciem, żeby zobaczyć ją choćby we śnie, choćby nawet miał ją znów zapomnieć do rana – ale na próżno. Czyżby w jego głowie nie znalazł się najmniejszy zakamarek, w którym matka mogłaby się ukryć i przeczekać tam śmierć i ciemność? Widocznie nie. Ale jak to możliwe, by człowiek istniał – i zupełnie zniknął?

A tamten dzień, tamten świat – gdzie mogły przepaść? Oto gdzie – tutaj, obok, wystarczyło zamknąć oczy. Oczywiście, że można do nich wrócić. Gdzieś na ziemi musiały się uratować, ocaleć – i wołać do wszystkich, którzy się zgubili: my jesteśmy tutaj, a wy gdzie? Trzeba tylko je usłyszeć. Trzeba tylko umieć słuchać.

Artem zamrugał, potarł powieki, żeby jego oczy zaczęły widzieć dzień obecny, a nie ten sprzed dwudziestu lat. Usiadł, otworzył plecak.

Była w nim radiostacja – wojskowa, masywna, zielona z zadrapaniami, i jeszcze jedna kolubryna: metalowa skrzynka z korbką. Chałupniczo zrobiona prądnica. A na samym dnie – czterdzieści metrów kabla: antena.

Artem związał wszystkie przewody, obszedł dach dookoła, rozwijając kabel, otarł wodę z twarzy i znów niechętnie założył maskę przeciwgazową. Ścisnął sobie głowę słuchawkami. Pogładził klawisze palcami. Zakręcił korbką prądnicy: mrugnęła dioda, zabrzęczało, zawibrowało w dłoni jak żywe.

Pstryknął przełącznikiem.

Zamknął oczy, bo bał się, że przeszkodzą mu wyłowić w szumie radioprzyboju butelkę z listem z dalekiego kontynentu, gdzie przeżył ktoś jeszcze. Zakołysał się na falach. I kręcił prądnicą, jakby wiosłował ręką na nadmuchiwanej tratwie.

Słuchawki zasyczały, zapiszczały cieniutko „iiiu...” przez szmery, zachrypiały suchotniczo; umilkły – i znów zaczęły syczeć. Tak jakby Artem błąkał się po izolatce dla gruźlików, szukając partnera do rozmowy, ale żaden z chorych nie był przytomny; tylko salowe przykładały palec do ust i surowo szeptały „szszszszszsz...”. Nikt nie chciał Artemowi odpowiedzieć, nikt nie zamierzał żyć.

Cisza w Piterze. Cisza w Jekaterynburgu.

Milczał Londyn. Milczał Paryż. Milczały Bangkok i Nowy Jork.

Już od dawna nie było istotne, kto tę wojnę zaczął. Nieważne też, od czego się zaczęła. Po co do tego wracać? Historia? Historię piszą zwycięzcy, a tu nie miał kto pisać, a i czytać niedługo nie będzie komu.

Szszszsz…

Eter ział pustką. Bezgraniczną pustka.

Iiiiu…

Na orbicie dryfowały zagubione satelity komunikacyjne: nikt ich nie wzywał, więc wariowały z samotności i rzucały się na Ziemię, żeby już raczej spłonąć w atmosferze, niż to ciągnąć.

Ani słowa z Pekinu. Tokio – niczym grób.

Ale Artem wbrew wszystkiemu kręcił tą przeklętą korbką, kręcił, wiosłował, wiosłował, kręcił. Jak cicho było! Niemożliwie cicho. Nie do zniesienia.

– Tu Moskwa! Tu Moskwa! Odbiór!

Iiiiiiu.

Nie zatrzymywać się. Nie poddawać.

– Petersburg! Odbiór! Władywostok! Odbiór, tu Moskwa! Rostów! Odbiór! Co z tobą, miasto Piter? Czyżbyś okazało się większym cherlakiem od Moskwy?! Co tam teraz jest na twoim miejscu? Szklane jezioro? Może zjadła cię pleśń? Dlaczego nie odpowiadasz? Co?

A gdzie podziałeś się ty, Władywostoku, dumne miasto na drugim krańcu świata? Przecież stałeś tak daleko od nas, czyżby i ciebie zadżumili? Czyżby i ciebie nie oszczędzili? Ekh. Ekh.

– Władywostok, odbiór! Tu Moskwa!

Cały świat nurza się w błocie, leży twarzą do ziemi i nie słyszy tego nieustającego deszczu bijącego kroplami o plecy, i nie czuje, że i jego usta, i nos wypełnia rdzawa woda.

A Moskwa… Proszę. Stoi. Na nogach. Jak żywa.

– No co wy, wyzdychaliście tam? Wszyscy?!

Szszszszsz…

Może tak mu odpowiadają ich dusze, które przeniknęły do fal radiowych? A może tak brzmi radiacja? Śmierć powinna mieć przecież swój głos. Pewnie właśnie akurat taki: szept. Ciii… No, już. Nie krzycz. Uspokój się. Uspokój.

– Tu Moskwa! Odbiór!

Może teraz usłyszą?

Właśnie teraz ktoś kaszlnie w słuchawkach, rozemocjonowany przedrze się przez szum, zawoła gdzieś z daleka:

– Jesteśmy tu! Moskwa! Słyszę was! Odbiór! Moskwa! Tylko się nie wyłączajcie! Ja was słyszę! Boże! Moskwa! Moskwa nawiązała połączenie! Ilu was tam przeżyło?! Mamy tu kolonię, dwadzieścia pięć tysięcy ludzi! Czysta ziemia! Zerowe promieniowanie! Nieskażona woda! Jedzenie? Oczywiście! Są lekarstwa, a jakże! Wysyłamy po was ekspedycję ratunkową! Tylko trzymajcie się! Słyszycie, Moskwo?! Przede wszystkim trzymajcie się!

Iiiiiiu. Pusto.

To nie był seans łączności radiowej, lecz spirytystyczny. W dodatku nic z niego Artemowi nie wychodziło. Duchy, które wzywał, nie chciały do niego przyjść. Dobrze im było na tamtym świecie. Patrzyły z góry przez rzadkie prześwity w chmurach na przygarbioną nad radiostacją figurkę i tylko uśmiechały się szyderczo: Tam? Do was? A w życiu!

Ekhhhh.

Przestał w końcu kręcić tą pieprzoną korbką. Zerwał słuchawki z uszu. Podniósł się, zwinął przewód anteny w staranną buchtę, powoli, gwałcąc sam siebie tą starannością – bo miał ochotę porwać go na kawałki i zrzucić je z czterdziestego szóstego piętra w przepaść.

Spakował wszystko do plecaka. Zarzucił sobie tego kusiciela na plecy. Zabrał na dół. Do metra. Do jutra.

***

– Dezaktywację przeszedłeś? – zabrzęczała nosowo granatowa słuchawka.

– Przeszedłem.

– Wyraźniej!

– Przeszedłem!

– Przeszedł, jasne… – słuchawka syknęła z niedowierzaniem i Artem nienawistnie cisnął nią o ścianę.

Zamek zazgrzytał w drzwiach, wciągając rygle. Potem wrota jęknęły przeciągle, otwierając się, i metro wionęło na Artema swoim ciężkim, dusznym tchnieniem.

Suchy czekał na niego na progu. Czy to czuł, kiedy Artem wróci, czy też w ogóle nigdzie nie odchodził? Pewnie czuł.

– Jak tam? – zapytał zmęczonym głosem, bez złości.

Artem wzruszył ramionami. Suchy zbadał go wzrokiem. Łagodnie, jak lekarz dziecięcy.

– Szukał cię tam jakiś człowiek. Przyszedł z innej stacji.

Artem skulił się w sobie.

– Nie od Młynarza?

W jego głosie coś brzęknęło, jakby ktoś upuścił na ziemię łuskę od naboju. Nadzieja? Czy małoduszność? Czy co?

– Nie. Jakiś staruszek.

– Staruszek? – reszta sił zebranych na wypadek, gdyby ojczym powiedział „tak”, od razu wyciekła z Artema i natychmiast spłynęła do odpływu; teraz chciał się już tylko położyć.

– Homer. Przedstawił się jako Homer. Znasz kogoś takiego?

– Nie. Idę spać, wujku Saszo.

***

Nie poruszyła się. Śpi czy nie śpi? – zastanawiał się Artem. Tak sobie myślał, mechanicznie, bo wcale go już nie obchodziło, czy śpi, czy udaje. Zrzucił ubranie na stertę przy wejściu, potarł zziębnięte ramiona, jak sierota przylgnął do boku Ani, pociągnął kołdrę do siebie. Gdyby była druga, nie chciałoby mu się nawet w to wikłać.

Na stacyjnym zegarze była bodaj siódma wieczór. Ale Ania musiała o dziesiątej wstać – i na grzyby. Jako bohatera, Artema z tego obowiązku zwolnili. Czy może jako inwalidę? A resztą zajmował się, jak chciał. Budził się, kiedy ona wracała ze zmiany – i wychodził na powierzchnię. Kładł się, kiedy ona udawała, że jeszcze śpi. Tak żyli: w przeciwfazie. W jednym łóżku, w różnych wymiarach.

Ostrożnie, żeby jej nie obudzić, Artem zaczął naciągać na siebie czerwoną pikowaną kołdrę. Ania poczuła to i bez słowa, wściekle szarpnęła ją w przeciwną stronę. Po minucie tej idiotycznej walki Artem poddał się – i został goły na skraju łóżka.

– Super – powiedział.

Milczała.

Dlaczego żarówka z początku się pali, a potem przepala?

Wtedy położył się twarzą do poduszki – te, dzięki Bogu, były dwie – ogrzał ją swoim oddechem i tak zasnął. A w podłym śnie zobaczył Anię odmienioną – roześmianą, żywą, zaczepiającą go wesoło, jakąś taką zupełnie młodą. Chociaż… ile to czasu minęło? Dwa lata? Dwa dni? Licho wie, kiedy tak mogło być. Zdawało im się wtedy, że mają przed sobą całą wieczność, oboje tak myśleli. Wychodzi na to, że wszystko to było wieczność temu.

We śnie też było mu zimno, ale tam Ania mroziła go, goniąc, zdaje się, nagiego po stacji, w zabawie, a nie w nienawiści. I kiedy Artem obudził się, siłą sennej inercji wierzył jeszcze przez całą minutę, że wieczność na razie się nie skończyła, że Ania i on są dopiero w jej połowie. Chciał ją zawołać, przebaczyć, obrócić wszystko w żart. Potem sobie przypomniał.

2 // Metro

– A czy ty mnie choć próbujesz słuchać? – zapytał Anię.

Ale jej nie było już w namiocie.

Jego ubranie leżało dokładnie tam, gdzie je zrzucił: w przejściu. Ania nie zgarnęła go ani nie porozrzucała. Przestąpiła tylko nad nim, jakby bała się go dotknąć. Zarazić się. Może naprawdę tak było.

Z pewnością to jej kołdra była zawsze bardziej potrzebna. On się jakoś ogrzeje.

Dobrze, że poszła. Dziękuję ci, Aniu. Dziękuję, że nie zaczęłaś ze mną rozmawiać. Że nie zaczęłaś mi odpowiadać.

– Dzięki, ku…! – powiedział na głos.

– Można? – odezwał się ktoś przez brezent wprost nad jego uchem. – Artem? Nie śpi pan?

Artem poczołgał się w stronę swoich spodni.

Na zewnątrz, siedząc na rozkładanym krześle polowym, czekał staruszek o zbyt łagodnej jak na swój wiek twarzy. Siedział wygodnie, spokojnie, cierpliwie i było jasne, że ulokował się tu dawno i wcale nie zamierza się oddalać. Staruszek był obcy, nie pochodził ze stacji: krzywił się, kiedy nieostrożnie wciągał powietrze nosem. Widać, że nietutejszy.

Artem zrobił z dłoni daszek i osłaniając się nim przed szkarłatnym światłem, w którym tonęła stacja WOGN, przyjrzał się gościowi.

– Czego ci potrzeba, starcze?

– Pan Artem?

– Powiedzmy – Artem wciągnął nosem powietrze. – To zależy.

– Jestem Homer – oznajmił staruszek, nie wstając. – Tak mnie nazywają.

– Serio?

– Piszę książki. Książkę.

– Ciekawe – powiedział Artem głosem kogoś, kogo to zupełnie nie ciekawiło.

– Historyczną. Tak jakby. Ale o naszych czasach.

– Historyczną – powtórzył Artem ostrożnie, rozglądając się na boki. – A to po co? Podobno jest już po historii. Skończyła się!

– A my? Ktoś przecież powinien o wszystkim, co się tu z nami… O wszystkim, co się tu z nami dzieje, opowiedzieć naszym potomnym.

Jeśli nie jest od Młynarza, to kim jest? Od kogo przyszedł? Po co?

– Potomnym. Szlachetna sprawa.

– I z jednej strony trzeba opowiedzieć o tym, co najważniejsze… Czym my tu żyjemy. Oddać, że tak to ujmę, wszystkie przełomowe momenty i wydarzenia. A z drugiej – jak to zrobić? Suche fakty idą w zapomnienie. Żeby ludzie to zapamiętali, trzeba żywej historii. Trzeba bohatera. Więc szukałem materiału. Próbowałem najróżniejszych rzeczy. Myślałem, że znalazłem. Ale potem zabrałem się do pracy… I nie zadziałało. Nie udało się. A potem usłyszałem o WOGN-ie i…

Było widać, że staruszkowi nie jest łatwo się wytłumaczyć, ale Artem nie zamierzał mu pomagać; wciąż nie mógł przewidzieć, co się zaraz wydarzy. W staruszku nie było zła, jedynie niezręczność, ale coś zbierało się w powietrzu, między nim a Artemem tworzyło się coś, co jeszcze chwila i musiało wybuchnąć, poparzyć ich i posiekać odłamkami.

– Opowiedzieli mi o WOGN-ie… o czarnych… i o panu. I zdałem sobie sprawę, że to właśnie pana powinienem znaleźć, żeby tę…

Artem skinął głową: wreszcie do niego dotarło.

– Świetna historia.

I nie żegnając się, odszedł, wsunąwszy marznące ręce do kieszeni. Staruszek został z tyłu na swoim wygodnym siedzisku, wyjaśniając coś jeszcze w ślad za oddalającymi się plecami Artema. Ale Artem postanowił ogłuchnąć.

Zamrugał – oczy przywykły, można ich już nie mrużyć.

Do światła z powierzchni przyzwyczajały się dłużej. Rok. To szybko! Większość mieszkańców metra od światła słonecznego, nawet takiego – zduszonego chmurami, oślepłaby pewnie na zawsze. W końcu całe życie spędzają w ciemnościach. A Artem zmusił się, by widzieć na powierzchni. Widzieć tamten świat, w którym się urodził. Bo jeśli nie możesz znieść słońca, to jak wrócisz na powierzchnię, kiedy przyjdzie czas?

Wszyscy urodzeni w metrze dorastali już bez słońca, jak grzyby. Normalnie: okazało się, że to nie słońce jest ludziom potrzebne, ale witamina D. Okazało się, że światło słoneczne można żreć w postaci drażetek. A żyć można i na oślep.

W metrze nie było wspólnego oświetlenia. Nie było wspólnej elektryczności. Nic tu nie było wspólne: każdy dbał tylko o siebie. Na niektórych stacjach potrafili wytworzyć wystarczająco dużo światła, żeby było nieomal tak jak niegdyś. Na innych starczało go ledwie na jedną żarówkę palącą się pośrodku peronu. Jeszcze inne wypełniała gęsta czerń, jak w tunelach. Jeśli ktoś przyniósł tam ze sobą światło w kieszeni, to mógł wyławiać z nicości po kawałku – posadzkę, sufit, marmurową kolumnę; i z ciemności spełzali się do światła jego latarki mieszkańcy stacji, chcąc trochę popatrzeć. Ale lepiej im się było nie pokazywać: nauczyli się doskonale egzystować bez oczu, ale usta im nie zarosły.

Na stacji WOGN życie było dobrze zorganizowane, a ludzie rozpieszczeni: w namiotach mieli przynoszone z góry małe diody, a w miejscach publicznych używali starego, awaryjnego oświetlenia – lampek w czerwonych szklanych kloszach; byłoby przy nim wygodnie na przykład robić z negatywów odbitki. Tak właśnie dusza Artema ukazywała się powoli w tym czerwonym świetle, ukazywała się na odbitce i stawało się widoczne, że sfotografowano ją jeszcze tam, na górze, w jasny majowy dzień.

A innego dnia – październikowego, pochmurnego – została prześwietlona.

– Świetna historia, co, Żenia? Pamiętasz czarnych? – szeptał Artem; ale odpowiadali mu zawsze inni. Zawsze nie ci, co trzeba.

– Czołem, Artem!

– O, Artem!

Witali się wszyscy. Jeden się uśmiechał, drugi marszczył brwi, ale witali się wszyscy. Dlatego że wszyscy pamiętali czarnych, nie tylko Żeńka i Artem. Wszyscy pamiętali tę historię, chociaż nikt jej nie znał.

Metro WOGN: stacja końcowa. Dom rodzinny. Dwieście metrów długości, a na nich dwustu ludzi. Miejsca było akurat: mniej – i nie miałbyś czym oddychać, więcej – nie ogrzałbyś się.

Stację zbudowano sto lat temu, w czasach poprzedniego imperium, z typowych imperialnych materiałów: marmuru i granitu. Została pomyślana jako reprezentacyjna, niczym pałac, ale była, rzecz jasna, zakopana w ziemi, więc wyszło coś pomiędzy muzeum a grobowcem. Duch epoki pradziadów, podobnie jak na wszystkich pozostałych stacjach, nawet tych nowszych, był tu nie do pokonania. Niby wyrosło pokolenie mieszkańców metra, ale wszyscy siedzieli na spiżowych kolanach jakichś starożytnych dziadków i nie mogli zejść – tamci ich nie puszczali.

Okopcone filary były rozłożyste, w arkadach między nimi rozbito stare i poniszczone wojskowe namioty: w każdym mieszkała rodzina, w niektórych po dwie. Te rodziny można by z łatwością pozamieniać miejscami, zapewne nikt nie zauważyłby różnicy: kiedy przez dwadzieścia lat mieszka się razem na jednej stacji, kiedy sekrety twoje i sąsiada, te wszystkie jęki i krzyki, oddziela jedna warstwa brezentu, tak to się właśnie kończy.

Może gdzie indziej ludzie już by się pozagryzali – jest przecież i zawiść, i żal do Boga, że ten bardziej kocha cudze dzieci, i niezdolność do podzielenia się z innymi swoim mężem czy żoną, i powierzchnia mieszkalna jest absolutnie warta tego, żeby za nią udusić; ale nie tu, nie na WOGN-ie. Tutaj wyszło jakoś tak prosto – i swojsko.

Jak na wsi albo w komunie. Nie ma cudzych dzieci: sąsiadom urodziło się zdrowe – wspólne święto; tobie chore – pomogą, jak potrafią. Nie ma gdzie się zakwaterować – inni się posuną. Pokłócisz się z przyjacielem – pogodzi was ciasnota. Żona odeszła – wcześniej czy później wybaczysz. Przecież tak naprawdę nigdzie nie odeszła, tylko została tu, w tej samej marmurowej hali, na którą zwalono milion ton ziemi; co najwyżej śpi teraz za innym kawałkiem brezentu. Ale codziennie będziecie się spotykać, i to nie raz, lecz sto. Trzeba będzie się dogadać. Nie zdołasz sobie wyobrazić, że jej nie ma i nigdy nie było. Najważniejsze, że wszyscy żyją, a reszta to już… Jak w komunie albo jak u jaskiniowców.

Wprawdzie prowadziła stąd droga – południowy tunel – do Aleksiejewskiej i dalej, do centralnej części metra, ale… Może w tym właśnie rzecz, że WOGN był stacją końcową. I mieszkali tu ci, którzy już nie chcieli i nie mogli nigdzie iść. Ci, którym potrzebny był dom.

Artem zatrzymał się przed jednym z namiotów, zamarł. Stał, prześwietlał zniszczony brezent, póki na zewnątrz nie wyszła kobiecina o napuchniętej twarzy.

– Witaj, Artem.

– Dzień dobry, Jekatierino Siergiejewna.

– Żeni nie ma.

Skinął jej głową. Miał ochotę pogładzić ją po włosach, wziąć za rękę. Powiedzieć: przecież wiem. Wiem. Tak naprawdę to ja wszystko wiem, Jekatierino Siergiejewna. Czy może pani to sobie mówi?

– Idź, Artem. Idź. Nie stój tu. Idź tam, napij się herbatki.

– Tak jest.

Hala stacji była z obu końców ucięta przed schodami ruchomymi – sami zamurowali się w środku i uszczelnili szpary, żeby nie przechodziło skażone powietrze z powierzchni… No i różni goście. Z jednej strony, przy nowym wyjściu – na głucho. Z drugiej, przy starym, zostawili śluzę służącą do wyjść do miasta.

Pod ślepą ścianą była kuchnia i świetlica. Kuchenki do gotowania, gospodynie w fartuchach krzątają się, pichcą obiad dla dzieci i mężów; woda płynie rurkami filtrów węglowych, szemrze, spływając do zbiorników niemal przeźroczysta; co i rusz zaczyna gwizdać czajnik – ze zmiany na fermach wpadł goniec po wrzątek, wyciera ręce o spodnie, szuka wśród kucharek swojej żony, żeby złapać ją za coś miękkiego, przypomnieć o miłości i za jednym zamachem chapnąć przed czasem jakiś niedogotowany kęs.

Zarówno kuchenki, jak i czajniki, naczynia, stoły czy krzesła nie były ich własne, lecz kołchozowe, ale ludzie dbali o nie, niczego nie niszczyli.

Wszystko oprócz jedzenia przynieśli z góry: w metrze nic porządnego się nie skleci. Dobrze, że martwi, kiedy zamierzali jeszcze żyć, naszykowali sobie różnych rzeczy na zapas – żarówek, agregatów Diesla, przewodów, broni, nabojów, naczyń, mebli; uszyli też mnóstwo ubrań. Teraz można to po nich nosić, jak po starszych braciach i siostrach. Starczy na długo. W całym metrze jest nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi. A w Moskwie mieszkało kiedyś piętnaście milionów. Czyli każdy ma trzystu takich krewnych. Tłoczą się bezgłośnie, wyciągają swoje łachy w milczeniu: bierz moje, bierz, bierz, prawie nowe, ja już z nich wyrosłem.

Sprawdzić tylko ich rzeczy dozymetrem – czy nie za bardzo terkoczą? – podziękować i można korzystać.

Artem dotarł do kolejki po herbatę, przyłączył się jako ostatni.

– Artem! Dokąd to, jak jakiś nieprzytomny? W kolejce jeszcze będzie się ustawiał! Siadaj, w nogach prawdy nie ma… nalać ci gorącej?

Rządziła tu Daszka-Szuba, kobita na oko już pięćdziesięcioletnia, ale wcale niezamierzająca o tym myśleć. Przyjechała do Moskwy z jakiejś dziury pod Jarosławiem na trzy dni przed tym, jak wszystko walnęło. Żeby kupić futrzaną szubę. Kupiła. I od tej pory nie zdejmowała jej już w dzień ani w nocy, ani przed pójściem do ubikacji. Artem nigdy się z niej nie śmiał: a gdyby to jemu został taki skrawek jego dawnego życia? Skrawek tamtego maja… albo lodów, albo cienia topoli, albo uśmiechu mamy?

– Tak. Dziękuję, ciociu Daszo.

– Ciągle mi mówisz „ciociu”! – powiedziała zalotnie i z wyrzutem. – No, co tam na górze? Jaka pogódka?

– Deszczyk.

– Oj, to znowu nas podtopi? Słyszysz, Ajgul? Podobno deszcz pada.

– Allah nas karze. Za grzechy. Zerknij no, wieprzowina ci się nie przypali?

– Od razu ten twój Allah! U niej to od razu Allah! A rzeczywiście, przypala się… A jak tam twój Mehmet, wrócił z Hanzy?

– Trzeci dzień go nie ma. Trzeci!

– Nie przejmuj się tak…

– Klnę się na Allaha, Dasza, znalazł tam sobie kogoś! Z waszych ludzi! Grzesznie…

– Waszych, naszych… Co ty taka tego… My tu wszyscy, Ajguluszka… Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie.

– Jakąś cichodajkę sobie znalazł, jak mi Allah…

– Oj, sama byś mu częściej dawała… Chłopy są przecież jak te kocięta… Tłuką się na oślep, póki nie znajdą…

– Ależ co wy pleciecie?! Sprawy tam załatwia, handlowe! – wstawił się za nieobecnym facecik półdziecięcego wzrostu o niemal dziecięcej, tyle że wynędzniałej twarzy; z jakiegoś powodu nie mógł urosnąć jak należy.

– Dobra, dobra. Ty już, Kola, nie kryj swoich wspólników! A ty, Artem, nie słuchaj nas, bab. Proszę, bierz. Podmuchaj, gorąca.

– Dziękuję.

Podszedł mężczyzna porysowany starymi, białymi szramami, zupełnie łysy, ale przy tym nierobiący wrażenia brutala dzięki gęstym brwiom i gładkiej mowie.

– Witam wszystkich obecnych, szczególnie damy! A kto tu stoi po herbatkę? W takim razie będę za tobą, Kolka. Słyszeliście już o Hanzie?

– A co z Hanzą?

– Granica zamknięta. Jak mawiał klasyk, gdy czerwone światło świeci, stoją w miejscu wszystkie dzieci. Pięcioro naszych tam utknęło.

– Widzisz, Ajguszka. Grzyby swoje zamieszaj, grzybki.

– A mój tam jest! A ja? Co ze mną!? Na Allaha… Jak to zamknęli? No mów, Kstantin?

– Zamknęli i koniec. Nie nasz zawszony interes. Rozkaz to rozkaz.

– Musi, znowu wojują! Pewnie z Linią Czerwoną znowu wojują, co? Żeby oni wszyscy tam powyzdychali!

– A kto wie, co, Kstantin? Do kogo ja mam iść? Przecież mój Mehmet…

– To dla profilaktyki. Dopiero co stamtąd przyszedłem. Jakaś kwarantanna handlowa. Niedługo otworzą. Dzień dobry.

– Oj, dzień dobry, panie starszy. W gości do nas? Skąd pan przyszedł?

– Jestem z Sewastopolskiej. Można się przysiąść?

Artem przestał wdychać gorącą parę, oderwał się od wyszczerbionej białej filiżanki ze złotą obwódką. Staruszek dokuśtykał do nich, odszukał go i teraz obserwował go ukradkiem, kątem oka. Dobra. Już przed nim nie ucieknie.

– A ty jak się do nas dostałeś, dziadku? Skoro wszystko pozamykali? – Artem spojrzał wścibskiemu staruszkowi prosto w oczy.

– Przedostałem się jako ostatni – ten nie mrugał, nie uchylał się. – Zaraz po mnie zamknęli.

– Sto lat byśmy bez nich żyli, bez tej całej Hanzy! Za to oni bez naszej herbatki, bez grzybków naszych niech spróbują, darmozjady! My tu, z bożą pomocą, przetrwamy!

– Otworzą! A jeśli nie otworzą? A mój Mehmet!

– Ty, Ajguszka, zajdź do Suchego. On twojego Mehmetka wyciągnie raz dwa. Nie zostawi go tak. Może herbatki? Próbowałeś już naszej?

– Nie odmówię – z godnością kiwnął brodą na zgodę samozwańczy Homer.

Siedział naprzeciw Artema, siorbał miejscowy wywar z grzybów, dumnie, choć bezpodstawnie, zwany herbatą – cała prawdziwa herbata była już oczywiście od dziesięciu lat wypita – i czekał. Artem też czekał.

– Kto po wrzątek?

Artema ścisnęło w żołądku: przyszła Ania. Nie zauważając go, stanęła odwrócona plecami.

– Pracujesz dziś, Anuszko? – od razu wciągnęła ją do rozmowy Szuba, wycierając ręce o łysiejące futrzane kieszenie. – Grzybki?

– Grzybki – odpowiedziała tamta plecami, żeby tylko się nie odwracać; czyli jednak zauważyła.

– Pewnie w krzyżu łupie, co? Taka zgięta wpół.

– Plecy wysiadają, ciociu Daszo.

– Grzyby to nie świnie! – szurnąwszy z dezaprobatą, oceniła skośnooka, przysadzista Ajgul. – Zgięta wpół, też coś. W gównie byś się pogrzebała!

– Sama się pogrzeb. Każdy wybiera sobie pracę według upodobania – odparła spokojnie Ania.

Spokojnie, ale Artem wiedział – to właśnie wówczas, kiedy mówi takim spokojnym głosem, może uderzyć. Zresztą w ogóle zdolna jest do wszystkiego, wyszkoliła się. Przy takim ojcu.

– Nie kłóćcie się, dziewczynki – zaszemrał pokiereszowany Konstantin. – Wszystkie zawody są potrzebne, wszystkie zawody są ważne, jak mawiał klasyk. Bez grzybów czym karmilibyśmy prosiaki?

Pieczarki rosły w zasypanym północnym tunelu, jednym z dwóch, które kiedyś prowadziły na stację Ogród Botaniczny. Trzysta metrów plantacji grzybów, a za nimi jeszcze ferma świń. Świnie wypchnęli jak najdalej, żeby mniej śmierdziało. Tak jakby te trzysta metrów mogło ich uratować. Ratowało co innego: konstrukcja ludzkich zmysłów.

Nowo przybyli czuli ohydny zapach świń przez dzień czy dwa. Potem ich węch się przyzwyczajał. Ania przywykła nie od razu. Miejscowi już od dawna niczego nie czuli. Nie mieli zresztą odniesienia. A Artem miał.

– Dobrze, kiedy ma się upodobanie do grzybów – powiedział wyraźnie, celując wzrokiem dokładnie w potylicę Ani. – Z grzybami łatwiej się dogadać niż z ludźmi.

– Niepotrzebnie co poniektórzy odnoszą się do grzybów z taką pogardą – powiedziała tamta. – Są ludzie, których nie tak łatwo od grzybów odróżnić. Nawet choroby mają te same – Ania w końcu odwróciła się do niego. – Dziś na przykład przytrafiło mi się coś takiego. Na połowie grzybów pojawiła się jakaś zgnilizna. Zgniły, rozumiesz? Skąd to się wzięło?

– Co to znowu za zgnilizna? – zaniepokoiła się Ajgul. – Jeszcze tylko zgnilizny nam brakowało, Allahu, zmiłuj się!

– Może komuś herbaty? – wcięła się Szuba.

– Nazbierałam całą skrzynkę zgniłych – powiedziała Ania, patrząc Artemowi w oczy. – A przecież kiedyś były normalne. Zdrowe.

– No to mamy prawdziwe nieszczęście – pokręcił głową Artem. – Grzyby się zepsuły.

– Oj, a co my teraz będziemy żreć? – zauważyła rozsądnie Szuba.

– Ale czy to aby takie nieszczęście? – cichym i stalowym głosem odpowiedziała mu Ania. – Bo kiedy wielkiego bohatera i zbawcy całego metra nikt już nie bierze poważnie – to dopiero jest nieszczęście!

– Chodźmy, Ajguszka, odetchniemy świeżym powietrzem – uniosła podkreślone brwi Szuba. – Jakoś gorąco się tu robi.

– Eche… – Homer wstał w ślad za pozostałymi.

– Nie – zatrzymał go Artem. – Proszę. Chciałeś przecież posłuchać o bohaterze? O Artemie, który uratował całe metro? Masz, słuchaj. Posłuchaj prawdy. Myślisz, że ludzi to obchodzi?

– Dlatego że ludzie mają swoje sprawy. Prawdziwe. Chcą pracować. Karmić rodzinę. Wychowywać dzieci. A kiedy ktoś się szarpie i nie może sobie znaleźć roboty, wymyślając sobie jakieś brednie – to wtedy tak, to jest nieszczęście – Ania zajęła pozycję i zaczęła prowadzić przeciwko niemu ogień seriami: krótka, krótka, długa.

– Nie, nieszczęściem jest, kiedy człowiek nie chce żyć jak człowiek, tylko jak prosię i grzyb – odparł Artem. – Kiedy tylko jedno go niepokoi…

– Nieszczęściem jest, kiedy grzyb uznaje, że jest człowiekiem – nie kryjąc już nienawiści, powiedziała Ania. – A nikt mu nie mówi prawdy, żeby go nie denerwować.

– Czy to prawda, że grzyby gniją? – zapytała już z oddali Daszka-Szuba.

– Prawda.

– Zgiń, przepadnij, maro nieczysta!

– Allah nas karze! – oznajmiła gromko Ajgul z dystansu. – Za grzechy! Że jemy wieprzowinę, dlatego!

– Ty też idź… Idź… grzyby wołają… – trącił zastygłą Anię Artem. – Kaszlą, kichają. Pytają, gdzie mama.

– Sukinsyn z ciebie. Bezużyteczny.

– Idź!

– Od grzybów się prędzej doczekasz.

– Idź! No idź!

– Ty idź. Idź sam. No, spieprzaj do siebie, tam na górę. Rozwiń tę swoją antenę choćby i na całe miasto. Gardło sobie naderwij od tych swoich zawodzeń. Nikogo tam nie ma, rozumiesz? Nikogo. Wszyscy zdechli. Radioamator. Dupek.

– Jeszcze potem sama…

– Nie będzie żadnego „potem”, Artem. Nie będzie.

Oczy miała suche. Ojciec nauczył ją, jak nie płakać. Bo ona miała ojca. Własnego, rodzonego.

Odwróciła się, odeszła.

Artem został nad filiżanką wywaru z grzybów: białą, z obtłuczoną złotą obwódką. Homer siedział obok, taktownie milcząc. Do kuchni zaczęli wracać ludzie. Mówili, że grzyby zdziesiątkowała jakaś biała zgnilizna, wzdychali, żeby znowu nie było wojny, plotkowali o tym, czyj mąż kogo i za co złapał na fermie świń. Obok nich przemknął, kwicząc, mały różowy prosiak, za nim blada suchotnicza dziewczynka, kot z podniesionym pionowo ogonem obszedł dookoła stół, otarł się o kolano Artema, popatrzył mu w twarz. Para znad filiżanki zniknęła, herbata pokryła się kożuchem. I wszystko wewnątrz Artema też zaczęło pokrywać się kożuchem. Zostawił filiżankę, popatrzył przed siebie. Tam był ten staruszek.

– Taka to historia, dziadku.

– Mnie… Ja… Przepraszam.

– Darmo szedłeś, co? Potomni z czegoś takiego raczej się nie ucieszą. Jeśli ktoś w ogóle będzie ich miał.

– Nie darmo.

Artem cmoknął: ależ uparty ten staruch.

Podniósł tyłek z ławki, wywlókł go z kuchni: śniadanie skończone, teraz trzeba odrobić obowiązek pracy. Homer przykleił się z tyłu.

– A o czym, przepraszam… Pan tam… O czym mówiła ta dziewczyna? Antena… Radioamator… To, rzecz jasna, nie moja sprawa, ale… Wychodzi pan na powierzchnię, tak? Słucha pan radiostacji?

– Wychodzę i słucham.

– Ma pan nadzieję, że znajdzie innych ocalałych?

– Mam nadzieję, że znajdę innych ocalałych.

– I jakie wyniki?

W jego głosie Artem nie usłyszał żadnego szyderstwa. Po prostu człowiek się zainteresował, tak jakby Artem zajmował się czymś całkiem zwyczajnym. Powiedzmy, woził do Hanzy suszone szynki.

– Nijakie.

Homer pokiwał głową, zasępił się. Zebrał się, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Wyrazi współczucie? Spróbuje przemówić mu do rozsądku? Uda zainteresowanie? Artem miał to gdzieś.

Doszli do zagrody z rowerami.

Artem nie lubił grzybów przez to, że lubiła je Ania; prosiaków – przez smród, który tylko on tu czuł. I dogadał się: jako bohatera zwolnili go z tych obowiązków. Ale darmozjadów na WOGN-ie nie karmili. Odbębniłeś dyżur w tunelu na posterunku – odpracuj jeszcze na stacji. I Artem wybrał rowery.

Było ich czternaście, ustawionych w rzędzie, kierownicą do ściany, na ścianie – plakaty. Na jednym z nich widniał Kreml i rzeka Moskwa, na drugim – czyjaś wyblakła uroda w różowym kostiumie kąpielowym, na trzecim – nowojorskie drapacze chmur, na czwartym – ośnieżony monastyr i święta prawosławne oznaczone na siatce kalendarza. Wybierz nastrój, kręć pedałami. Rowery stoją na rozpórkach, paski łączą koła z dynamem. Do każdego z nich przyczepiono małą latarkę, świeci słabym światłem na twoje dzisiejsze plakatowe marzenie. Reszta prądu trafia do akumulatorów, do zasilania stacji.

Rowery stały w zasypanym południowym tunelu, obcych do nich nie dopuszczali: obiekt strategiczny. Staruszek chyba tu jeszcze nie zaglądał.

– On jest ze mną – nie wiadomo po co machnął strażnikowi ręką Artem i pozwolili Homerowi przejść.

Artem osiodłał zardzewiałą ramę, chwycił za gumowe rączki. Przed nim zamajaczył wyżebrany od bukinistów z Hanzy Berlin: Brama Brandenburska, wieża telewizyjna i czarna rzeźba kobiety z uniesionymi ku głowie rękami. Brama ta, zdał sobie sprawę Artem, była bardzo podobna do wejścia na Wystawę, a berlińska wieża telewizyjna, choć w połowie wysokości miała kulistą jak bańka narośl, przypominała tę z Ostankina. I jeszcze ten posąg kobiety – czy to krzyczącej, czy to zatykającej uszy… Jakby nigdzie nie wyjeżdżał.

– Nie chcesz się przejechać, dziadku? – Artem odwrócił się do Homera. – To dobre na serce. Dłużej pociągniesz. Tutaj.

Ale staruszek nie odpowiadał – patrzył szklanym wzrokiem na to, jak obracają się usunięte koła, i starał się złapać powietrze. Twarz wykrzywiła mu się jak u paralityka: połowa w uśmiechu, połowa obumarła.

– Wszystko z tobą dobrze, dziadku? – zapytał Artem.

– Tak. Coś sobie przypomniałem. Kogoś – Homer zachrypiał, przeczyścił gardło, doszedł do siebie.

– Ach.

Każdy ma kogo wspominać.

Po trzysta cieni na człowieka. I tylko czekają, żebyś o nich pomyślał. Rozstawiają swoje sidła, zakładają wnyki, przeciągają żyłki, tkają pajęczyny – i czekają. Komuś pozbawiony kół rower przypomni, jak uczył jeździć dzieci po podwórku, komuś zagwiżdże czajnik – dokładnie taki jak u rodziców w kuchni, kiedy w wolne dni przychodził zjeść obiad i podzielić się życiem. Mrugniesz – i przez krótką chwilę między teraz a teraz oczy nagle widzą przeszłość i widzą ich twarze. Z roku na rok co prawda widzą coraz słabiej. I dobrze.

– Skąd się o mnie dowiedziałeś?

– Sława – uśmiechnął się Homer. – Wszyscy wiedzą.

Artem skrzywił się.

– Sława – wypluł to słowo z powrotem.

– W końcu uratował pan metro. Ludzi. Gdyby pan wtedy tych stworów rakietami nie… Jeśli mam być szczery, to nie rozumiem. Dlaczego nie chce pan o tym opowiadać?

Przed sobą miał: wieżę telewizyjną, bramę na teren WOGN-u, czarną kobietę z uniesionymi rękami. Trzeba było wleźć na inny rower, ale wszystkie pozostałe były już zajęte i Artemowi dostał się właśnie ten. Chciał pedałować w przeciwnym kierunku, do tyłu, jak najdalej od wieży, ale tak nie wytwarzał się prąd.

– Usłyszałem o panu od Młynarza.

– Co?

– Młynarz. Zna go pan? Dowódca Zakonu. O Zakonie jest pan, oczywiście, poinformowany? Spartanie… W końcu, z tego co rozumiem, sam pan do niego należał… kiedyś?

– Młynarz pana do mnie wysłał?

– Nie. Młynarz po prostu opowiedział. Że to pan ich powiadomił. O czarnych. Że przeszedł pan przez całe metro… No i potem ja sam też… Zacząłem kopać. Jak mogłem. Ale i tak jest tu dużo niejasności. Zrozumiałem, że bez pana się w tym nie rozeznam, więc postanowiłem…

– Mówił coś jeszcze?

– Co? Kto?

– Młynarz coś jeszcze o mnie mówił?

– Mówił.

Artem przestał pedałować. Przerzucił nogę przez ramę, zeskoczył na ziemię. Skrzyżował ręce na piersiach.

– No?

– Że… Że się pan ożenił. Że zaczął pan żyć normalnym ludzkim życiem.

– Tak powiedział?

– Tak właśnie powiedział.

– Normalnym ludzkim życiem – Artem uśmiechnął się.

– Jeśli czegoś nie poplątałem.

– A nie dodał, że to z jego córką się ożeniłem?

Homer pokręcił głową.

– To wszystko?

Staruszek poruszył szczęką. Westchnął. Przyznał się.

– Powiedział, że popadł pan w obłęd.

– No jasne. Ja.

– Po prostu przekazuję to, co słyszałem…

– Nic więcej?

– Chyba nie…

– Na przykład, że zamierza mnie zabić? Przez córkę… Albo że…

– Nie, nic takiego!

– Albo że czeka, aż wrócę… W szeregi?

– Nie przypominam sobie…

Pomilczał, przetrawił to. Przypomniał sobie, że Homer wciąż jeszcze tu jest, bada go wzrokiem.

– Obłęd! – Artem roześmiał się nagle.

– Ja tak nie uważam – uprzedził go Homer. – Cokolwiek by mówili, jestem całkowicie przekonany, że…

– Skąd miałby pan to wiedzieć? Skąd miałbyś?

– Tylko dlatego, że wciąż szuka pan ocalałych? Tylko dlatego, że nie chce się pan poddać – uważać pana za szalonego? Proszę posłuchać – staruszek patrzył na Artema poważnie. – Przecież naraża pan własne zdrowie dla tych ludzi i, słowo honoru, nie rozumiem, dlaczego tak się do pana odnoszą.

– Chodzę tam codziennie, świątek czy piątek.

– Na górę?

– Codziennie, po schodach ruchomych na powierzchnię. Potem do tego wieżowca. Piechotą po schodach na dach. Z plecakiem.

Sąsiedzi z rowerów zaczęli się przysłuchiwać, zmniejszyli tempo pedałowania.

– I tak! Jeszcze ani razu nie słyszałem, żeby odpowiedzieli! I co? Czego to dowodzi?! – Artem krzyczał już nie do Homera, lecz do wszystkich tych pieprzonych kolarzy pędzących na ścianę, do ziemi. – Niczego nie dowodzi! Nie możecie tego zrozumieć?! Muszą być inni ludzie! Muszą być inne miasta! Nie możemy być jedyni w tej dziurze, w tych jaskiniach!

– Weź przestań, Artem! Niedobrze się już robi! – nie wytrzymał chłopak o długim nosie i drobnych oczkach. – Przecież wszystkich zbombardowali Amerykańcy! Niczego nie ma! Co ty się tak ciągle męczysz?! Oni nas, my ich, kropka!

– A jeśli faktycznie nie jesteśmy jedyni? – zapytał jakby sam siebie Homer. – Jeśli panu powiem, że…

– Łazi tam jak do roboty! Sam promieniuje i innych zaraża! Chodzący trup! – chłopak w ogóle nie mógł przestać. – Teraz jeszcze nas tu trzeba potruć?!

– Jeśli powiem panu, że ocaleni… istnieją? Jeśli powiem, że były sygnały z innych miast? I że były przechwytywane?

– Powtórz.

– Były sygnały z innych miast – powiedział stanowczo Homer. – Wyłapywali je. Rozmawiali.

– Kłamiesz.

– Sam znam człowieka, który nawiązywał łączność radiową…

– Kłamiesz.

– A jeśli on sam przed panem stoi? Co pan wtedy powie? – Homer mrugnął do Artema. – Co?

– Że sfiksowałeś, dziadku. Albo że naumyślnie kłamiesz. Bo kłamiesz? Kłamiesz?!

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...