Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez grube, zakurzone szyby bliźniaczo podobnych do siebie okien. Pokrywające mury budynków kolorowe napisy ginęły w ciemnościach, gubiąc swoją treść i znaczenie. Pozbawione tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony. Wraz z ciemnością nadchodził strach. Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie przez żółte ogniki z rzadka porozstawianych ulicznych latarni oraz błękitną poświatę szyb, za którymi jarzyły się ekrany tysięcy telewizorów.
Abel kroczył środkiem ulicy, rozglądając się czujnie, zaciskając dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Nie poddawał się lękowi, zachowywał jednak daleko idącą ostrożność. Przywykł do niebezpieczeństw nocy i wypracował odruchy, od których zależała zdolność przetrwania w nieprzyjaznym środowisku. Zachowywał spokój – nie był przecież zupełnie sam. W magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Abel opanował tę czynność do perfekcji. Wykonywał ją dziesiątki, a może setki razy. Unicestwiał przeciwników i nauczył się nie miewać z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie był w stanie zmienić obowiązującej w mrocznym świecie zasady: zabij, nim zabiją ciebie! Jednocześnie tęsknił za poczuciem bezpieczeństwa, czując odrazę do przemocy. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie.
Abel żywił dla tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, a równocześnie z trudem powstrzymywał się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem, nakazującym wyzbyć się wszelkich skrupułów. Była to beznadziejna walka, w której żadne z uczuć nie było w stanie odnieść miażdżącego zwycięstwa. Niechęć do zabijania zajmowała w umyśle Abla swoje stałe miejsce. A rewolwer również musiał tkwić w kieszeni. Taki był, po prostu, porządek rzeczy. Czuł się nieswojo, mijając kolejne zaułki betonowego labiryntu.
Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z pobliskich ścian. Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Tłumił narastający niepokój, zdając sobie sprawę, że nagroda czekająca na niego u kresu wędrówki warta jest wszelkiego ryzyka. Widział przed sobą twarz Anny, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust...
Odetchnął z ulgą, ujrzawszy oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Złotej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty, skrzydlaty smok spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny smok wciąż chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić... Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która chociaż zaopatrzona w koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego smoka.
Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnej sylwetki stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Jej nieobecność niepokoiła go i irytowała.
Pomimo wielu pozytywnych uczuć, jakimi darzył dziewczynę, jej zachowanie sprawiało niekiedy, że zaczynał odczuwać prawdziwą, szczerą wściekłość. Miejsca spotkań, które wybierała, wydawały mu się co najmniej dziwne. Nużyły go gierki, jakie uprawiała. Nie znał i nie rozumiał ich celu, podobnie jak nie znał i nie rozumiał samej Anny. Od pewnego czasu widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego wieczornego rabusia. Ku swojemu zdumieniu, Abel czuł się bezpieczny, kiedy dziewczyna była przy nim. I nigdy nie mógł zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Dziewczyna była dość drobna i delikatna. Nie miała w sobie ani śladu sprężystości uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Nie przypominała również wymalowanej, skąpo odzianej laleczki. Była po prostu kobietą. To on, Abel, powinien pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi.
Abel wierzył, że odnalazł swoją jedyną, prawdziwą miłość. Żałował tylko, iż oboje znaleźli się w ponurym, zniewolonym świecie, miejscu bez przyszłości i bez historii. W szarym mieście istniała wyłącznie teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem.
Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty smok, tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do ich spotkań. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Mógł sobie wreszcie pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności przecież zawdzięczał to, że wciąż pozostawał wśród żywych. Anna pojawiła się w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi.
Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu.
- Zostaw armatę, to ja – usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał się już martwić o dziewczynę. Od tej chwili, gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz