Tego wieczora w mołoczni Pod Krową był cały tłum normalnie mużyków i psioch i dziuszek i małyszów, a wszystko śmiejaszcze i dudlące, i przez ten szumny bałach i bełkot tych, co już w trakcie na orbicie, z tym ich: – Gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we prąg zabiczupełni prze trupajcach! – i przez cały ten szajs przebijał się jakiś dysko pop na stereo i to był Ned Achimota śpiewający: Ten dzień, oj, ten dzień!
Rozdział VII
- To co teraz, ha?
Byłem ja, Wasz Pokorny a Piszący Te Słowa, i trzech moich kumpli, to znaczy Len, Rick i Bycho, a Bycho zwał się Bycho z powodu że miał to gromadne grube szyjsko i takie na balszoj gromkie głosiszcze, kak raz budź to wielki jakiś gromadny byk ryczał boouuuuu. Siedzieli my w Barze Krowa zastanawiając się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym, a wieczór był chujnia mrok ziąb zima sukin kot choć suchy. Wszędzie krugom jakieś wpychle już dobrze na haju od tego co plus welocet i syntemesk i drenkrom, i jeszcze taki siaki maraset, co cię wynosił poza ten niecharoszy nastojaszczy świat do takiego kraju, gdzie idzie zobaczyć Pana Boga i Wsiech jego Aniołów i Świętych w lewym buciorze i do tego rozbłyski prysk i bryzg na całe mózgłowie. A doi-liśmy stare mleczko z żyletami w środku, tak się u nas mówiło, żeby się naostrzyć i być gotów na niemnożko tego brudnego, co to dwadzieścia w jedno, ale znacie już ten cały razkaz.
Wszyscy byliśmy jak z żurnała wycięci, to znaczy według tamtej mody oderżnięci, w bardzo szerokie sztany i bardzo luźne czarne połyskliwe skórzane jakby kubraki na rozpiętą koszulę, z takim jakby szalikiem zatkniętym pod szyją. I był tagda sam szczyt mody, żeby se dać starą brzytwą po głowie, tak że baszka była ciut nie sawsiem łysa i tylko z włosami po bokach. Ale na starych nożyskach wciąż to samo: te buty po nastojaszczy horror szoł wielkie i gromadne w sam raz żeby mordę wkopać do środka.
- To co teraz, ha?
Byłem jakby najstarszy w naszej czwórce i wsie patrzyli na mnie jak na wożatego, ale dostawałem nieraz takiej przydumki, że Bychowi już łazi po czaszce, czy aby nie przechwycić, niby że taki gromadny w sobie i że ten głos gromki wydobywa się z niego, kiedy wkroczy na wojenną ścieżkę. Ale pomysły, o braciszkowie moi, to szły zawsze od Niżej Podpisanego: no i w dodatku liczyło się, że ja byłem ten sławny i miałem swoje zdjęcia i artykuły o mnie w żurnałach i cały ten szajs. A do tego miałem też najlepszą robotę z naszej czwórki, niby w tym Centralnym Archiwum Narodowym jako spec od muzyki przy gramopłytach i za to całkiem horror szoł kasabubu połuczałem co tydzień do karmana i jeszcze na boczku mnogo mnogo fajniutkich płyt dla samiutkiego siebie za bezdurno.
Tego wieczora w mołoczni Pod Krową był cały tłum normalnie mużyków i psioch i dziuszek i małyszów, a wszystko śmiejaszcze i dudlące, i przez ten szumny bałach i bełkot tych, co już w trakcie na orbicie, z tym ich: – Gropsze pychnie tu pad fallikniego i roba czmuch we prąg zabiczupełni prze trupajcach! – i przez cały ten szajs przebijał się jakiś dysko pop na stereo i to był Ned Achimota śpiewający: Ten dzień, oj, ten dzień! Przy barze siedziały trzy dziule oderżnięte w sam wierch mody nastolowatej, znaczy się, długie nie uczesane włosy wykraszone na biało i sztuczny cyc wysterczony na metr albo więcej, i uch uch jakie obcisłe spódniczki, krótkie, a pod nimi wsio białe i aż pieniące się, i Bycho wciąż powtarzał: – Ej, posunęli by my w to, we trzech. Staremu Lenowi nie zależy. Niech się stary Len obszcza ze swoim Bogiem. – A Len tylko powtarzał: – Jaja że ci śmaja. Gdzie ten duch? że wsie za jednego i jeden za wsiech, no gdzie, bojku? – Nagle poczułem się oczeń oczeń ustawszy i równocześnie pełen jakby takiej łaskotliwej energii, więc powiedziałem:
- Aut aut aut aut raus.
- Raus a dokąd? – zapytał Rick z mordą jak u żaby.
- A tak normalnie luknąć, co się hapnie na tym ogromnym świecie – odparłem. Ale w rzeczy samej, o braciszkowie, czułem się po nastojaszczy znudzony i jakoś tak beznadziejnie, a to czustwo nieraz mnie zaskakiwało w tych dniach. Więc odwróciłem się do jakiegoś członia, co siedział około mnie na tej długiej pluszowej ławie, ciągnącej się u ścian krugom po całej mołoczni, do tego, znaczy się, członia, co tak bulgotał na cyku, i piąchnąłem go tak oczeń bystro ech ech ech w brzucho. Ale on daże nie poczuł, braciszkowie, i dalej bulgotał swoje: – Przeto jak cnototo pod prę gdzież na kłamaszcie i po popkormaku? – Więc my raz i wytoczyli się w tę wielką zimową noc.
I dawaj po Marghanita Road, a że patrole mili poli cyjne dużo się tam nie udzielały, więc natrafiwszy my na starego chryka, co jak raz wracał z kiosku wyszedłszy po gazetę, bałaknąłem ja do naszego Bycha: – No, fajno fajn, Bychu bojku! wolnoć, jeśli chuć po temu czując i łakniesz.
W tych czasach już coraz to częściej wydawałem tylko rozkazy i z boku się przyglądałem, jak oni je wykonują. Tak i tu Bycho wziął mu ładować uch uch uch, a tamci dwaj go podcięli, aż ruchnął, i kopali go cha cha śmiejaszczy leżącego, a potem dali mu odpełznąć damoj, tam gdzie mieszkał, tak jakby skowytającemu sobie cichutko.
Bycho powiedział:
- Może by tak czegoś stakanczyk niam niam na rozgrzewkę, o mój Alexie? – Bo niedaleko mieliśmy do Księcia Nowego Jorku. Tamci dwaj kiwnęli że tak tak tak! ale wszyscy łypiąc na mnie, czy będzie zgoda. Więc ja też kiwnąłem i poszliśmy. W tym ujutnym zakątku wysiadywały stare psiochy czyli pudernice, czyli babulki, co nawierno pamiętacie, jak mówiłem o nich na początku, i zaczęły to swoje: – Dobry wieczór, chłopcy, niech was Bóg błogosławi, chłopcy, jesteście najlepsi na świecie, tak jest, chłopcy! – wyczekując, kiedy od nas usłyszą: – To co sobie każemy, dziewuszki? – Bycho dał na dzwonek i wszedł kelner, trąc sobie łapska o szajsowaty fartuch. – Dziengi na stół, drużkowie! – zagaił Bycho, wygarniając brzdęk brzdęk i truru ru swój stosik monalizy. – Po szkocie dla nas i toże dla tych starych babuszek, no nie?
A ja na to:
- Ech, do diabła! Same niech kupią. – Nie wiedziałem, co jest, ale ostatnio taki się zrobiłem płoch i niecharosz. Dostałem takiej przydumki, jakby łapczywej chuci, że schowam to całe kasabubu dla siebie, jak gdybym na coś zbierał.
A na to Bycho:
- Co jest, braciszku? Co naszło starego Alexa?
- Ech, do diabła – powiadam. – Nie wiem. A bo ja wiem. To jest, że mi się odniechciało wyrzucać moje ciężko zarobione kasabubu. Oto co jest.
- Zarobione? – powiada Rick. – Zarobione? Tego się nie zarabia, stary drużku, chyba ty wiesz najlepiej. Bierze się i tyle, po prostu bierze, ot tak. – I jak dał się gromko w śmiejaszczy rechot, zobaczyłem, że ma parę kafli w mordzie nie tak za bardzo horror szoł.
- Ach – bałaknąłem – trza pomyśleć. – Ale widząc, jak te babulki palą się, żeby sobie chlapnąć spirtnego za bezdurno, wzruszyłem pleczami no i też wygarnąłem swoje dziengi z karmanu w sztanach, bilon i papierki, wszystko zmieszane, i pizgnąłem to brzdęk chrzęst na stół.
- Dla wszystkich obecnych po szkocie, służę! – powiedział kelner. A ja czegoś odkazałem:
- Nie, chłopie, dla mnie piwko, małe.
Tutaj Len się wciął:
- Oj, mnie się to nie podoba – i zaczyna mi przykładać graby do czaszki, niby taka zgrywa, że mam gorączkę. Ale ja na niego warknąłem jak psiuk, żeby odstał natychmiast. – Dobrze już, dobrze, drużku – margnął. – Tyś zaiste powiedział. – Ale Bycho zagapił się, rozpachnąwszy usto, na coś wydobytego przeze mnie z karmana razem z dziengami, które szwyrgnąłem na stół.
- No no no – powiedział. – Kto by pomyślał.
- Oddaj mi to – warknąłem i bystro mu grabnąwszy. Ale nie potrafiłbym wytłumaczyć, skąd się tam wzięło, braciszkowie, dość że była to fotografia, którą wyciąłem ze starego żurnała, pokazująca malutkiego rybionka. Ten niemowlak robił gu gu gu i przy tym całe mleko jakby mu wyciekało z ryja i łypał do góry, tak jakby ułybawszy się do wsiech, całkiem gołoguzy i płoć miał w takich jakby fałdkach, bardzo tłusty rybionek. No i zrobiło się takie ciut jakby ho ho ho w tym szamotaniu się, żeby mi odebrać ten kusoczek bumagi, więc znów musiałem warknąć na nich i grabnąłem to zdjęcie, i podarłem je na drobniutkie strzępki i rzuciłem na podłogę jak niemnożko śniegu. Po czym zjawił się łyskacz i te stare babulki rozdarły się: – Na zdrowie, chłopcy! Panie Boże was pobłogosław, chłopcy! Nie ma na całym świecie lepszych niż wy, chłopcy! – i cały ten szajs. A jedna, do imentu w bruzdach i zmarszczkach, a zębów to już wcale nie mająca w tej uschniętej mordzie, zagaiła: – Nie drzyj pieniędzy, synu. Jeżeli ci nie są potrzebne, to daj takim, którzy ich potrzebują! – co było z jej strony bezumno zuchwałe i odważne.
Ale Rick odpowiedział:
- Pieniądze to wżdyć nie były, o babuszko. Jedno zdjęcie, a na nim taki śliczniutki bejbuś ciutki kochaniutki niemowlutki.
Odparłem:
- Po prostu mam tego po gardło i ustawszy, oto, co jestem. Bejbusie to wy jesteście, łobuzerka. Rechotać i obszczerzać się, i podśmiechujki, to wszystko, co potraficie! i po tchórzowsku dawać ludziom wielki łomot, jak nie mogą wam oddać.
Wkluczył się Bycho:
- No proszę, a wsiegda zdawało nam się, że od tego ty akurat jesteś największy król i pierwszy uczyciel, stary drużku! No nie. Z tobą jest właśnie ten kłopot.
Gapił się ja na ten ohydny stakan piwa, stojący przede mną jak chuj na stole, i w środku czułem się tak rzygotliwie, że w końcu zrobiłem: – Aaaaach! – i chlusnąłem cały ten spieniony, śmierdzący szajs na podłogę. A jedna ze starych psioch powiedziała:
- Kto traci, ten się nie bogaci.
- Posłuchajcie wy mnie, drużkowie. Widzicie. Tej nocy jestem czegoś nie w humorze. Sam nie wiem, jak i dlaczego, ale to fakt. Idźcie sobie tej nocy wy trzej własną drogą. Ja się wyłączam. Na zawtra spotkamy się w tym samym czasie i miejscu: mam nadzieję, że już będę się czuł dużo lepiej.
- Och – powiedział Bycho – jakże mi przykro. – Ale w głazach mu było widno takie jakby światełko, że na tę noc on przejmie wożactwo. Oj, ta władza władza, każdy jej pragnie. – Możemy odłożyć do jutra – powiedział Bycho – co żeśmy poczęli w umyśle swym. Czyli ten skok na sklepy przy Gagarin Street. Pyszny horror szoł zachwat leży i czeka, drużku, tylko brać i połuczać.
- Nie – odparłem. – Niczego nie odkładajcie. Walcie i już! tyle że w swoim własnym stylu. No – powiedziałem – to ja spadam. – I podniosłem się z krzesła.
- A dokąd? – zapytał Rick.
- Tego nie wiem – odrzekłem. – Pobyć sam ze sobą i tyle: i rozebrać się w tym i owym. – Zrazu było widno, że te stare babuszki dostają naprawdę zagwozdki, czemu ja tak odchodzę i do tego jakby posępny, a nie ten bystry i śmiejaszczy malczyk palczyk, co go pamiętacie. Ale ja skazałem: – Ach, do diabła, do diabła – i wygruziłem się na ulicę sam na samo gwałt i adzinoko.
Było ciemno i zrywał się wiatr ostry jak nóż, i niedużo wpychli się szwendało po mieście. Owszem, te patrolujące glinowozy z brutalnymi polucyjniakami w środku jakby krążące i od czasu do czasu, gdzieś na rogu, widziało się paru bardzo młodziutkich gliniarczyków, jak tupią na ten kurewski ziąb i wypuszczają parujący oddech w zimowe powietrze, o braciszkowie. Chyba już po nastojaszczy mnóstwo tego starego ultra gwałtu i złodziejstwa wymierało, jako że milicyjniaki zrobiły się tak brutalne z każdym, kogo złapali, chociaż z drugiej strony to była już taka jakby wojna między wrednymi nastolami a gliniarzami, którzy stali się bystrzejsi z majchrem i brzytwą, i pałą, i nawet ze spluwą. Ale co się wtedy działo ze mną, to że jakby niezbyt mnie już obchodziło. Jakby się zalęgło we mnie coś na miękko i nie mogłem rozumieć: dlaczego? Sam nie wiedziałem, czego chcę.
Nawet i muzyka, której lubiłem słuchać w moim malu malutkim żyliszczu, była taka, z której mógłbym się dawniej ześmiać, o braciszkowie. Słuchałem więcej takich jakby maciupkich pieśni romantycznych, co to je nazywają Lieder, sam głos i fortepian, niczewo bolsze, takie bardzo ciche i jakby tęskne, inne niż w czasach, kiedy były to wsiegda gromadne wielkie orkiestry i ja leżałem w łóżku pośrodku skrzypiec i puzonów i kotłów. Coś działo się we mnie i zastanawiałem się, czy to jakby taka choroba, czy to, co wtedy ustroili ze mną, mącąc mi w głowie i kto wie, czy nie robiąc mnie po nastojaszczy z uma szedłszym.
Więc tak dumając ze schylonym łbem i z grabami w karmanach kalotów szatałem się ja po mieście, o braciszkowie, i wreszcie poczułem się bardzo ustawszy i że jest mi bardzo potrzebna duża, fajna czaszka starego czaju z mlekiem.
O tym czaju dumając ujrzałem nagle jakby swój malunek, że siedzę przed wielkim ogniem w kominku, na fotelu, dojąc ten czaj, a co było zabawne i oczeń oczeń czudackie, to że jakby przemieniłem się w bardzo starego człowieka, lat może siedemdziesiąt: bo widziałem swe włosy, całkiem siwe, i miałem też wąsy, identiko siwiutkie. Widziałem samego siebie jako starego chryka, siedzącego przy ogniu, a potem znikł ten jak gdyby obraz. Ale było to bardzo czudackie.
Doszedłem do jednej z tych kafejek i czajnych, braciszkowie, i przez długie długie akoszko widziałem, że pełno w niej ludzi sawsiem nudnych i tępych, jakby całkiem zwyczajnych, mających te bardzo cierpliwe mordy bez wyrazu i nie chcących nikomu szkodzić, jak siedzą i bałakają se tak po cichu i dudlą te swoje nieszkodliwe, poprawne czaj i kawę. Władowałem się do środka i dawaj do kontuaru, i wziąłem fajny gorący czaj z dobawką jak się patrzy mleka i przeszedłem do któregoś ze stolików i usiadłem, żeby to wypić.
A przy tym stoliku siedziała już dwójka młodych, pili coś i kurzyli se rakotwory z filtrem i gadu gadu, i śmiali się do siebie po cichu, ale ja nie zważałem na nich i dojąc, tak jakby we śnie, główkowałem, co to się we mnie zmienia i co ze mną będzie. W końcu przyuważyłem, że ta dziuszka przy moim stoliku z tym członiem to jest po nastojaszczy git i horror szoł, nie w tym rodzaju, co żeby obalić i normalnie ryps wyps ryps wyps, tylko że ciało na balszoj i lico też i ryj uśmiechnięty i włosy jasne przejasne i cały ten szajs. Po czym ten jej członio, w kapeluszu i mordą siedzący w drugą stronę, odwrócił się, żeby luknąć na gromadny zegar, co tam wisiał na ścianie, i dopiero poznałem jego i on mnie poznał. A to był Pete, jeden z mojej ferajny w czasach, kiedy byli w niej Żorżyk i Jołop, on i ja. Pete we własnej osobie i tylko jakby dużo starszy, chociaż nie mógł teraz mieć więcej niż te dziewiętnaście z kawałkiem, i miał ciut wąsa na ryju i regularny garnitur (czyli starychowski ciuch na dzionyszek) i kapelusz. To ja zagabnąłem:
- No no no, drużku, jak leci? Tyle tyle czasu nie widu. – Odpowiedział:
- Mały Alex, nieprawdaż?
- Nikt inny – powiadam. – Dawno dawno dawno, jak przeminąwszy i umarły te piękne dni. No i siejczas bidny Żorżyk, podobnież, spoczywa w piachu, ze starego Jołopa zrobił się rozbestwiony poli mili cyjniak, tu wszelako tyś jest i jam tu jest. I jakoweż to nowiny rzekniesz mi, stary drużku?
- Ale on dziwnie mówi, prawda? – odezwała się ta dziuszka, jakby zachichotawszy.
- To mój stary przyjaciel – zagaił Pete do tej fifki. – Nazywa się Alex. Chciałbym ci – posuwa znów do mnie – przedstawić: to moja żona.
Na to już mi szczęka opadła. – Żona? – tak jakby wytchnąłem. – Żona żona żona? Nie! to niemożliwe. Nazbyt młodyś ty do małżeńskiego stanu, mój stary drużku. Nie nie niemożebne.
Ta dziuszka, niby że zakonnica Pieti (nie nie to niemożliwe) znów zachichrała i mówi do niego: – Czy ty również się posługiwałeś takim językiem?
- No – powiada Pete jakby z ułybką. – Niedługo mi stuknie dwudziestka. Aż nadto wystarczy, żeby się pobrać, i zrobiliśmy to już dwa miesiące temu. A ty byłeś bardzo młodziutki, tylko nad wiek rozwinięty, pamiętasz.
- Nie – ciągle mnie zatykało. – Tego nie mogę przeskoczyć, stary drużku. Pietia żonaty. No no no.
- Mamy takie nieduże mieszkanko – powiedział Pete. – Bo zarabiam jak dotąd raczej niewiele w Państwowych Ubezpieczeniach Morskich, ale jestem pewien, że będzie lepiej. A moja Georgina...
- Jak się nazywa? powtórz – zagabnąłem, usto krugom rozdziawiając jak z uma szedłszy. Żona Pieti (żona, o braciszkowie) znowu jakby zachichotała.
- Georgina – powtórzył Pete. – Georgina też pracuje. Pisze na maszynie, no wiesz. Jakoś wiążemy ten koniec z końcem. – Naisto ani rusz nie mogłem, o bracia, głazów od niego oderwać. Był z niego już całkiem dorosły drewniak i głos miał dorosły i w ogóle. – Musisz – powiada Pete – nas kiedyś odwiedzić. Wyglądasz jeszcze – pociągnął – bardzo młodo… mimo tych strasznych przejść. Tak tak tak, wiemy o tym wszystko… czytaliśmy. No… ale w gruncie rzeczy ty naprawdę jesteś bardzo młody.
- Osiemnaście – mówię. – Właśnie skończyłem.
- Ach tak, osiemnaście? – zdziwił się Pete. – Już tyle masz. No no no. Kto by pomyślał. Ale – powiada – czas już na nas. – I spojrzał na tę swoją Georginę tak jakby z miłością, i ścisnął jej grabulę dwiema rękami, a ona jakby mu zwróciła lib lib to spojrzenie, o braciszkowie. – No tak – obrócił się znów do mnie. – Idziemy na party do Grega.
- Co za Grega? – spytałem.
- Ach tak, oczywiście – odkazał Pete – przecież ty nie możesz znać Grega. To już nie twoje czasy. Greg pojawił się, jak ciebie nie było. On urządza takie małe party. Przeważnie to wino i gry słowne. Ale bardzo miłe, bardzo przyjemne, no wiesz. Całkiem nieszkodliwe, rozumiesz mnie.
- Tak – powiedziałem. – Nieszkodliwe. Da da, ja poniał wsio po nastojaszczy. – Ta fifka Georgina znów rozchichotała się z moich słów. No i poszagało tych dwoje do swoich zło woniaszczych gier słownych u tego Grega, kto by to nie był. Zostałem sam na samo gwałt i adzinoko nad swoją herbatką z mlekiem, co już ostygła, jakby myśląc i zastanawiając się.
Może jak raz o to chodzi, myślałem. Może robię się już za stary, braciszkowie, na ten rodzaj życia, jaki prowadzę. Właśnie mi stuknęła osiemnastka. To już nie młody wiek. Mając osiemnaście lat Wolfgang Amadeusz pisał koncerty i symfonie, opery i oratoria i cały ten szajs, nie, co za szajs! tę boską muzykę. No i ten stary Felix Em z uwerturą do Snu nocy letniej. I jeszcze inni. A ten niby francuski poeta, do którego słów pisał stary Ben Britt, co wszystko najłuczsze stworzył do piętnastego roku życia, o braciszkowie moi! Artur miał na imię. Więc osiemnaście to nie taki znów młody wiek. Ale co ja mam zrobić?
Łażąc po tych mrok ziąb chujnia zimowych ulicach, wyszedłszy z czajni i kafejki, wciąż i krugom widziałem te jakby przywidzenia, jakby takie komiksy w żurnałach. Oto idzie Wasz Uniżony Gawędziarz Alex do domciu na fajny i gorący talerz obiadu i oto jego fifka, cała w ułybkach, wita go i pozdrawia lib lib kochająca. Ale nie oczeń horror szoł widziałem ją, bracia, nie umiawszy se przydumać, co to za jedna. Ale przyszedł mi wdrug i wniezapno ten potężny błysk w mózg, że jakbym wszedł do izbuszki drugiej za tym pokojem, w którym pali się ogień na kominku i mój obiad gorący czeka na stole, to bym znalazł to, czego naprawdę chciałem, i teraz wszystko mi się powiązało: ten z gazety wycięty obrazek i to spotkanie ze starym Petem. Bo w tej drugiej komnacie na wyrku leżał i gulgotał sobie gu gu gu mój syn. Tak tak tak, braciszkowie, mój syn. I poczułem ja w sobie to wielkie gromadne puste miejsce, głęboko w moim cielsku, aż się udziwiłem samemu sobie. Teraz już wiedziałem, o braciszkowie, co się dzieje.
To się dzieje, że normalnie dorastam.
Da da da, no właśnie. Młodość przemija, nie ma rady. Ale młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedają na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką.
Mój syn, mój syn. Jakbym miał syna, wytłumaczyłbym mu to wszystko, kiedy będzie już dostatecznie stary, żeby tak coś z tego zrozumieć. I zaraz poniał ja, że on i tak nie zrozumie albo w ogóle nie będzie chciał rozumieć i zrobi wszystko to samo, co ja, może nawet ukatrupi jakąś tam bidną starą chryczkę w gromadzie jej miauczących kotów i koszek, a ja go wsio taki nie zdołam powstrzymać. I on tak samo nie zdoła powstrzymać swojego syna, braciszkowie moi. I tak będzie się kręcić aż do skończenia świata, w kółko i w kółko i w kółko, jak gdyby kolosalny jakiś wielki gromadny człowiek, jakby sam God Gospod (made in mołocznia Pod Krową) wciąż obracał i obracał i obracał śmierdzącą brudną pomarańczę w swoich ogromnych łapskach.
Ale pierwsza rzecz, o braciszkowie, trza to załatwić i znaleźć tę albo inną dziuszkę, co by została matką tego syna. Zaraz jutro, główkowałem dalej, trza się do tego zabrać. To jest coś jakby nowego do zdziałania. Trza się wziąć za to. Tak jakbym zaczynał nowy rozdział.
Więc teraz właśnie tak się stanie, o braciszkowie, jak w tej opowieści już dobijam do końca. Wszędzie byliście ze swoim drużkiem, z małym Alexem, cierpiąc razem z nim i oglądając najbrudniejszych skurwych synów i wybladków, jakich stary Pan Bóg i Gospod kiedykolwiek stworzył, a wszyscy dawaj na waszego starego drużka Alexa. A wszystko to nie dla czego innego, a tylko dlatego, że byłem młody. Ale teraz, jak kończę tę opowieść, o braciszkowie, nie jestem już młody, o nie, już nie jestem. Alex, rzec by można, dorasta, o tak.
Ale gdzie teraz się udam, o braciszkowie moi, to już sam na samo gwałt i adzinoko, wy ze mną nie pójdziecie. Jutro będzie całe jak te kwiaty pachnące i Ziemia woniaszcza obracająca się i gwiazdy i stary Księżyc tam w górze i Alex, wasz stary przyjaciel, sam na samo gwałt i adzinoko rozglądający się poniekąd za towarzyszką życia. I cały ten szajs. Okropny brudny i cuchnący świat, po prawdzie, o braciszkowie moi. No to szczęśliwej drogi od waszego małego drużka. A dla wsiech pozostałych w tym razkazie szumny i dogłębny koncert na wardze: prrr brrr. I całujta mnie w rzopsko. Ale wy, o braciszkowie moi, wspomnijcie czasem i podówczas małego Alexa, co był. Amen. I cały ten szajs.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz