Jeżeli miałbym ułożyć listę najbardziej przełomowych filmów wszech czasów, z pewnością umieściłbym na niej "Matrixa". Mam wrażenie, że niewiele jest dzieł, które tak mocno wgryzły się w ludzką świadomość. Część młodszych osób, nieznających tej produkcji, zapewne nieświadomie używa różnych zwrotów w niej zaprezentowanych. Szczerze powiedziawszy, cały czas wydaje mi się, jakbym z wypiekami na twarzy siedział przed ekranem zaledwie wczoraj, a od premiery minęło przecież siedemnaście lat. I nie chodzi w tym całym zamieszaniu tylko o zapierające dech w piersi efekty specjalne czy nowatorskie podejście do pojedynków, ale także o ciekawą warstwę filozoficzną. Doskonale wyważone połączenie obu tych elementów zadecydowało o olbrzymim sukcesie "Matrixa" i zapewniło mu dozgonne uwielbienie fanów. A to wszystko działo się, kiedy Wachowscy byli jeszcze braćmi...
Thomas Anderson jest zdolnym programistą w znanej komputerowej firmie, po godzinach pracuje jednak nielegalnie jako haker o pseudonimie Neo. Wiedzie samotne, raczej nieciekawe życie – dzieje się tak, bowiem czuje, że z otaczającym go światem jest coś nie tak, jakby był nierzeczywisty. Zmiana nadchodzi, gdy dostaje tajemniczą wiadomość, żeby podążał za białym króliczkiem. Nasz protagonista, skuszony niczym Alicja w Krainie Czarów, goni za dziewczyną z króliczym tatuażem, dzięki czemu dociera do najbardziej ściganych przez władzę hakerów. Nie prowadzi to jednakże do założenia wielkiej gangsterskiej siatki, a do zapewnień o ujawnieniu Thomasowi, jeżeli tylko im zaufa, mocno skrywanej tajemnicy o rzeczywistości, w której żyje. Bełkot szaleńców czy niewygodna prawda? Neo coraz bardziej zaczyna się przekonywać do autentyczności niecodziennych informacji, kiedy na karku siadają mu dziwni agenci, a przywódca hakerów, Morfeusz, pokazuje mu co do sekundy, jak przed nimi zbiec. Anderson staje przed najważniejszym wyborem w swoim życiu, gdy zaoferowane zostają mu dwie tabletki – czerwona, dzięki której życie, jakie do tej pory zna, zakończy się bezpowrotnie, oraz niebieska, po połknięciu której wróci do poprzedniej szarej codzienności.
Nie muszę chyba mówić, na jaki kolor zdecydował się w końcu Neo. Znalazł się przez to w odległej przyszłości – ludzie nie są już dominującym gatunkiem, a dookoła panuje postapokalipsa. Jego poprzednie "życie" było snem, komputerową symulacją – tytułowym Matrixem. Nie będę zagłębiał się w kolejne szczegóły, żeby nie zepsuć nikomu radości z odkrywania oryginalnej koncepcji świata przedstawionego. A musicie wiedzieć, że koncepcja ta jest doprawdy genialna. O jej wpływie na widza najlepiej świadczy fakt, że po seansie zaczynamy się zastanawiać, czy Wachowscy nie mieli może racji. Co, jeśli wszyscy czekamy jedynie na odłączenie od Matrixa? Prawda, że takie zaprzeczanie rzeczywistości nie jest niczym nowym – mój ulubiony pisarz, Philip K. Dick, robił to praktycznie w każdej swojej powieści. I szczerze powiedziawszy, nie uwłaczałoby mu w ogóle, gdyby ktoś pomyślał, że scenariusz "Matrixa" wyszedł spod jego pióra. Brawa należą się szczególnie za brak chaosu – wizja przyszłości jest klarowna, nie pojawiają się drażniące luki fabularne czy trudne do przełknięcia nielogiczności – wszystko jest na swoim miejscu, dopięte na ostatni guzik.
Szkic świata przedstawionego nie odniósłby takiego sukcesu samodzielnie – liczy się również to, co do niego napakowano, a zmieszczono w nim całkiem sporo. Zacznijmy od spektakularnych pojedynków – skoro Matrix jest programem komputerowym, nie obowiązują w nim zasady z naszej rzeczywistości, a jeżeli nawet tak, to można je mocno naginać. I mimo że aktorzy sporo czasu spędzili na nauce wschodnich sztuk walk, to nie są one kopią z filmów takich jak "Przyczajony tygrys, ukryty smok", a mają pewną domieszkę naszego europejskiego mordobicia. Najwięcej widowiskowości nadaje scenom pojedynków efekt znany dzisiaj jako "bullet-time", spopularyzowany właśnie przez opisywaną produkcję. Dla nieświadomych – jest to zabieg wizualny, w którym obraz jest tak spowolniony, że widać pojedyncze pociski wystrzeliwane z pistoletów. Swego czasu sceny te oglądało się z żuchwą na ziemi, a później z niebywałą przyjemnością wykorzystywało je podczas gry w "Maksa Payne'a". Smaczku całości dodaje również charakteryzacja – nasi bohaterowie noszą długie prochowce oraz ciemne okulary, czasem czarne lateksowe wdzianka, a pod tym wszystkim kryje się ogromna różnorodność spluw. W trakcie pojedynków pojawia się nawet scena, w której Neo w locie zmienia magazynek, "nabijając" na niego broń w powietrzu. Doprawdy jest na czym zawiesić oko.
Na koniec zostawiłem sobie najbardziej kontrowersyjny element produkcji, czyli jej moralizatorskie drugie dno. Czemu kontrowersyjny? Część krytyków uznaje go za dopasowaną do masowego widza komerchę, próbującą pseudofilozoficznymi wstawkami uchodzić za oryginalną. Ja się z tym poglądem oczywiście nie zgadzam, choć muszę przyznać, że momentami jest zbyt wiele patetyczności w przekazywanych treściach – Morfeusz każde zdanie wypowiada, jakby głosił prawdę objawioną. Niemniej jednak każde takie zagadnienie podano w ciekawy sposób, nieuderzający w naszą inteligencję. Co jest realne – pyta Morfeusz? To, czego możemy doświadczyć zmysłami – dotknąć, poczuć, usłyszeć. Tak więc wszystko, z czym się stykamy i uważamy za rzeczywiste, zostaje przetworzone przez mózg w impulsy elektryczne. Co by było, gdyby impulsy te można było delikatnie zmienić, nagiąć, a co najważniejsze – zrobić to w sposób zupełnie niedostrzegalny dla człowieka? Ponadto gdyby całkowicie zmienić obowiązujące we wszechświecie zasady, czy byśmy się kompletnie nie pogubili?
W kwestii obsady – dobór większości aktorów polegał chyba na wyselekcjonowaniu tych, którzy odznaczają się elastycznością stuletniego drzewa. Ale wiecie co? Doskonale się to tutaj sprawdziło. Sztywność bohaterów w połączeniu z prochowcami i patetyczną otoczką wypada znakomicie, nawet mimo delikatnego posmaku kiczu. Keanu Reeves, moim zdaniem raczej kiepski aktor, tutaj wpasował się w rolę idealnie i stworzył legendarną postać kinematografii. Neo z jednej strony stanowi wyjątkową osobowość uniwersum, z drugiej po trosze uosabia każdego z nas, nasze wyobrażenia, jak byśmy się zachowali po odkryciu takiej tajemnicy. Laurence Fishburne rewelacyjnie wcielił się w mentora i mistrza całej ekipy – poważny, patetyczny, ale z wielką charyzmą. Carrie-Anne Moss tak naprawdę nie miała zbyt trudnego zadania – wystarczyło świetnie wyglądać w lateksach – i wywiązała się z tego doskonale. Najmocniejszy punkt obsady stanowi Hugo Weaving, odgrywający agenta Smitha, antagonistę, ścigającego protagonistów w Matrixie. Bezduszny, pozbawiony ciepłych emocji, urodzona maszyna do zabijania. Rola warta wszelkich nagród.
"Matrix" został wydany w idealnym czasie – przełom wieków to doskonały okres na pokazanie tak łamiącego schematy filmu. Wachowskich trzeba pochwalić przede wszystkim za nowatorskie efekty specjalne, za które zresztą otrzymali w 2000 roku Oskara. "Bullet-time" w dzisiejszych czasach nie jest żadną nowością, jednak siedemnaście lat temu robił olbrzymie wrażenie. Połączenie tego wszystkiego z mądrze dobraną obsadą i przemyślanym do końca scenariuszem zaowocowało produkcją kultową. Dobrze spisał się również Don Davis, odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową, która razem z energetycznymi, czasem ciężkimi utworami zespołów typu The Prodigy, Rage Against the Machine czy Rob Zombie dała piorunujący efekt. Nad "Matrixem" można rozpływać się przez długi czas, ale najlepiej świadczy o nim, że można oglądać go na okrągło i nigdy się nie nudzi. Co tu dużo mówić: epicki wstęp do nieco mniej epickiej sagi.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz