Długo wahałam się, czy w ogóle czytać "Mannumiterrę". Wystarczyło kilka stron, by wiedzieć, że jeśli to zrobię, to chyba tylko po to, by w końcu wylać swoje żale do wydawnictw typu vanity i zachwyconych swoim rzekomym talentem autorów gotowych zapłacić, byle ich „dzieło” ujrzało światło dzienne.
Czy pisanie tego tekstu miało sens? Pewnie nie. W polskim Internecie przetoczyła się już niejedna dyskusja na temat vanity publishing i mnóstwa, mnóstwa wad tego systemu. A jednak chętnych do wyrzucenia w błoto kupy pieniędzy nie brakuje i nie sądzę, by jedna czy druga recenzja przekonała natchnionych autorów, że nie tędy droga. Czytelników też nie bardzo trzeba ostrzegać, bo i nie lada sztuką jest trafić w księgarni na te książki – wydawca już swoje zarobił na autorze, więc niespecjalnie mu zależy na wysokiej sprzedaży. To tylko ja, wielka miłośniczka konkursów, mam takiego pecha, że jak już coś wygram, to zwykle okazuje się, iż to kolejne dzieło spod znaku vanity. Początkowo czytałam, śmiejąc się pod nosem (czasem wręcz krztusząc), później nieczytane wynosiłam na strych, bo do biblioteki przecież wstyd oddać. Aż wreszcie trafiłam na "Mannumiterrę" i już po pierwszych stronach wiedziałam – oto mam przed sobą powieść idealną.