Długo wahałam się, czy w ogóle czytać „Mannumiterrę”. Wystarczyło kilka stron, by wiedzieć, że jeśli to zrobię, to chyba tylko po to, by w końcu wylać swoje żale do wydawnictw typu vanity press i zachwyconych swoim rzekomym talentem autorów gotowych zapłacić, byle ich „dzieło” ujrzało światło dzienne.
Czy pisanie tego tekstu miało sens? Pewnie nie. W polskim Internecie przetoczyła się już niejedna dyskusja na temat vanity publishing i mnóstwa, mnóstwa wad tego systemu. A jednak chętnych do wyrzucenia w błoto kupy pieniędzy nie brakuje i nie sądzę, by jedna czy druga recenzja przekonała natchnionych autorów, że nie tędy droga. Czytelników też nie bardzo trzeba ostrzegać, bo i nie lada sztuką jest trafić w księgarni na te książki – wydawca już swoje zarobił na autorze, więc niespecjalnie mu zależy na wysokiej sprzedaży. To tylko ja, wielka miłośniczka konkursów, mam takiego pecha, że jak już coś wygram, to zwykle okazuje się, iż to kolejne dzieło spod znaku vanity. Początkowo czytałam, śmiejąc się pod nosem (czasem wręcz krztusząc), później nieczytane wynosiłam na strych, bo do biblioteki przecież wstyd oddać. Aż wreszcie trafiłam na „Mannumiterrę” i już po pierwszych stronach wiedziałam – oto mam przed sobą powieść idealną.
Tak – to ideał, dzieło bez skazy. Pierwszorzędny poradnik dla wszystkich autorów, pokazujący krok po kroku, jak pisać nie należy. Kacper Bębenek konsekwentnie popełniał wszystkie możliwe błędy w sztuce, nie marnując chyba żadnej nadarzającej się okazji. Nie chcę, naprawdę nie chcę pastwić się nadmiernie nad twórcą. Pisząc „Mannumiterrę”, był ledwie nastolatkiem, zamiast doświadczenia miał pewnie aż nazbyt dużo wiary we własne możliwości, wspartej, jak przeczytałam w jakimś internetowym wywiadzie, pozytywną opinią znajomej polonistki. Jak takiej znawczyni literatury się podoba, to nic, tylko trzeba ukazać talent światu! Tylko – powiedzmy sobie szczerze – która nauczycielka będzie zniechęcać ucznia do rozwijania zainteresowań? Ale mniejsza o to. Gdzieś kiedyś przeczytałam opinię osoby związanej z branżą wydawniczą – jej zdaniem przy odpowiednim nakładzie pracy nawet z kiepskiego, wtórnego dzieła da się zrobić coś, co można bez większego wstydu wydać. Gdyby redaktor i korektor (w tym wypadku w jednej osobie) przyłożył się do swojej pracy jak należy, być może choć części rażących niedoróbek dałoby się uniknąć. Jednak – tu znowu informacja z wywiadu – autor zadowolony jest z tej współpracy, wydawnictwo nie miało wielu uwag i nie kazało czekać na odpowiedź tak długo (cały miesiąc!) jak inni. Nie muszę chyba tłumaczyć, jaki związek miał szybki kontakt i niewielka ingerencja redakcji w treść z faktem, że to autor pokrył koszty?
W trakcie czytania wynotowałam tyle uwag dotyczących tekstu, że trudno jest je jakoś sensownie uporządkować. Zaczynając od najszerszej perspektywy, duże zastrzeżenia budzi już sama fabuła. Że jest mało oryginalnie – to akurat szczegół. Gorzej, że całość nie bardzo chce trzymać się kupy. Nastoletnia Emily ni stąd, ni zowąd dowiaduje się, że jest dawno przepowiedzianą Mannumiterrą, która wraz z dwiema siostrami wyzwoli świat. Dziewczyna wyrusza więc do kraju elfów, by tam podjąć naukę i dzięki zdobytej wiedzy móc wypełnić przeznaczenie. Po drodze spotyka kolejne postaci, które decydują się do niej dołączyć. Wspólnie przezwyciężają szereg trudności, przechodzą kolejne próby i tak dalej.
Na pierwszy rzut oka nie brzmi znowu tak tragicznie, ale bliższa analiza może skutkować tikami nerwowymi. Emily poznaje prawdę o swoim przeznaczeniu i nagle okazuje się, że wszyscy, których spotyka, wiedzą kim jest. Wcześniej nikt się o tym nie zająknął, teraz każda obca osoba z kilometra wyczuwa, że ma do czynienia z dziewczyną z przepowiedni. Dziewczyna zaczyna też znienacka wpadać na przedstawicieli różnych gatunków i ras, o których wcześniej nie bardzo miała pojęcie.
Emily ma niby studiować na akademii, ale zanim tam dociera, zna już cały szereg zaklęć i potrafi uwarzyć sporo eliksirów. Może i słusznie, bo na uczelni sama może wybierać sobie przedmioty, a kierunek studiów nie ma najmniejszego znaczenia, skoro obok zajęć związanych z nauką magii czy obrony, ma także literaturę, historię, chemię, a nawet naukę gry na instrumentach. Nie wiem – ta akademia jest odpowiednikiem naszego gimnazjum? Trudno też stwierdzić, po co w ogóle ta historia z nauką czegokolwiek. Do dziewczyny dołącza tyle magicznych stworzeń, że byliby w stanie pokonać wrogie siły nawet, gdyby Mannumiterra leżała dwa metry pod ziemią. Zresztą rzeczone wrogie siły też specjalnie mocarne być nie mogą, skoro trzy czwarte pojawiających się postaci spiskuje przeciwko władzy.
Kreacja bohaterów – a imię ich milion – również mocno szwankuje. O Osetii, siostrze Emily, nie sposób zbyt wiele napisać, bo jest zwyczajnie nijaka. Ale może to i lepiej, przynajmniej nie irytuje tak jak tytułowa Mannumiterra, która jest lekkomyślną kleptomanką. Kiedy dowiaduje się, że ma wyruszyć w podróż, w ramach przygotowań przeszukuje dom ciotki i zabiera co przydatniejsze przedmioty. Będąc natomiast w drodze, pieniądze (wydawane zresztą później lekką ręką) podbiera co lepiej ubranym ludziom. Do tego już na początku podróży znienacka znacznie zmienia trasę, bo wyczuwa jakiś artefakt. Te, swoją drogą, respawnują się chyba w tym świecie cztery razy na dobę i ludzie nie nadążają z ich zbieraniem, skutkiem czego obie siostry jeszcze przed dotarciem do kraju elfów mają ich pokaźny zbiór.
Dziewczynom towarzyszy w drodze pokaźna i niemal stale powiększająca się grupa postaci różnego pochodzenia i autoramentu. Czego by człowiek nie zapragnął – stworzenia, o których czytelnik na pewno wcześniej słyszał i takie wymyślone przez autora, liczni przedstawiciele fauny, a jeśli liczyć pojawiające się na moment enty, to powiedzmy, że także flory. Momentami naprawdę trudno się połapać kto jest kim, zwłaszcza biorąc pod uwagę irytujący zwyczaj przedstawiania z imienia i szczegółowego opisywania znakomitej większości pojawiających się postaci. Wydawałoby się, że jeśli poświęcono komuś tyle miejsca, to znaczyłoby to, że będzie to ktoś istotny dla fabuły, ale nie – częstokroć te istoty o szklistych oczach, skrzących się włosach albo rdzawobrązowej sierści, nigdy więcej nie pojawiają się na scenie.
Podobnie ma się sprawa z opisem miejsc. Rozumiem rozrysowanie mapy świata czy kraju elfów, ale tworzenie mapy wioski, w której są trzy ulice na krzyż, albo rozpisywanie się o domu, w którym bohaterowie spędzają raptem dwie doby, mija się z celem. Zabawne, bo autor z imponującym uporem opisuje kwieciście wszystko, co nieistotne, jednocześnie zbywając krótkimi zdaniami to, czym można by czytelnika zainteresować. Szczytem wszystkich szczytów jest opis rozwiązania pewnej zagadki, z grubsza przypominającej wieże Hanoi. Nie odmówię sobie tej przyjemności i zacytuję:
„Dziewczyna przesunęła wszystkie bloki zgodnie z pomysłem orła, a więc kolejno blok z lewa na prawo, z lewa na środek, z prawa na środek, z lewa na prawo, ze środka na lewo, ze środka na prawo, z lewa na prawo, z lewa na środek, z prawa na środek, z prawa na lewo, ze środka na lewo, z prawa na środek, z lewa na prawo, z lewa na środek i z prawa na środek”.
I to, moi drodzy, jest zaledwie jedna trzecia zajmującego całą stronę rozwiązania. Czytelnik jest więc raczony takimi szczegółami jak znaczenie skrótów na pokwitowaniu bankowym (dla przykładu „A” to „af'felthlo konto'nnom”, czyli stan konta po dokonaniu transakcji – urocze, prawda?) czy informacjami typu: ile noargentów składa się na jednego noaura (chodzi o walutę). Co jednak najzabawniejsze, kiedy z rzadka pojawia się szansa na jakiś ciekawszy fragment, autor każdorazowo bezbłędnie ją marnuje. Kiedy dziewczyny dorabiające w sklepie usłyszały, że nie wolno im pod żadnym pozorem sprzedać rzeczy ze specjalnej listy, byłam pewna, że wyniknie z tego jakaś draka. Nic z tego. Przez całą książkę jesteśmy bombardowani mało znaczącymi informacjami, natomiast wszystkie potencjalnie interesujące wydarzenia są zazwyczaj zbywane kilkoma zdaniami.
Niezrozumiałe są dla mnie zasady rządzące światem przedstawionym. Kacper Bębenek sam chyba nie wiedział, czy ma to być alternatywna wersja naszej Ziemi, czy raczej zupełnie inna rzeczywistość. Mamy więc liczne mapy świata, fikcyjne języki, mnogość ras, elementy historii i mitologii... Jednak mieszkańcy znają też jajka Faberge, wiedzą kim był Jozue, korzystają z kas fiskalnych (chociaż poziom rozwoju technologii nie wydaje się zbyt wysoki), a w chwilach zwątpienia czy strachu krzyczą „o mój Boże”.
Zanim spróbuję podsumować ten już przydługi tekst, muszę na koniec podzielić się moim najulubieńszym fragmentem, w którym poznajemy fragment mitologii fikcyjnego świata. My mamy ścięgno Achillesa, w rzeczywistości „Mannumiterry” nazywa się ono ścięgnem Wendy. Otóż mityczna królowa „kazała podciąć sobie ścięgno w stopie, żeby dostatecznie odchylić się w tył i dzięki temu zabić zamachowca”. Wyobrażam sobie tego zamachowca jak czeka uprzejmie aż jego ofiara zawoła kogoś, kto zechce jej podciąć rzeczone ścięgno.
Powyższa recenzja, choć prawdopodobnie najdłuższa ze wszystkich moich dotychczasowych tekstów, nie opisuje nawet ułamka głupot, które Kacprowi Bębenkowi udało się zawrzeć na ponad czterystu stronach książki. Nie znajduję żadnego, naprawdę żadnego powodu, by komukolwiek polecić tę „powieść”. Nawet masochizm ma swoje granice, których lepiej nie przekraczać. Nie zarzeknę się, że nigdy już nie sięgnę po dzieło tego autora, bo być może z wiekiem nabierze większego doświadczenia i jego warsztat pisarski ulegnie poprawie. Dopóki jednak decyduje się on na publikację typu vanity, dopóty żadna siła nie zmusi mnie do przeczytania choćby jeszcze jednego zdania jego autorstwa.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz